Pierwszy dzień to podróż. Najpierw pociągiem do Krakowa, potem już samochodem. I testowanie kawy z McDonalda. Stanowczo najlepsza była ta z dworca w Krakowie! Wieczorem butelka grzańca, gadanie i rozpoznawanie terenu. W sobotę pojechaliśmy do Cisnej chcąc odwiedzić Siekierezadę. Niestety, z racji święta była zamknięta. W całej Cisnej otwarta była tylko jedna knajpa! Ale mieli dobre grzane wino, no. Wracając zaliczyliśmy małą pętlę bieszczadzką - widoki niesamowite. Brak tylko jakiegoś miejsca do zatrzymania się i popatrzenia, tak więc widoki jedynie okienne. Nic to. I tak było warto. Aż bolało w oczy, tak było nieprawdopodobnie inaczej. W niedzielę oczy bolały jeszcze bardziej. Wyprawiliśmy się na Bobrowe jeziora. Po drodze salamandra, niebieskie niebo i zielone drzewa, białe zawilce i żółte kaczeńce. Orgia naoczna. Podczas wszystkich tych atrakcji gadania było po kokardki. Śmiało mi się w człowieku do wszystkiego. Do widoków, do atmosfery i do grzanego wina. Moje wewnętrzne dziecko aż przytupywało z radości. I w końcu wisienka na torcie - słoneczny kawałek poniedziałku w Krakowie. Reasumując: i dnie, i noce bieszczadzkie były pełne dobrych chwil. Tak się powinno spędzać wolne dni świąteczne. Może tylko zabrakło brzozy smoleńskiej, ale to się da naprawić. Oczekiwam z niecierpliwością. No.
Farfałki czyli rzeczy błahe, drobne, niekonieczne. Teksty tu zamieszczone bez informacji o autorze, są mojego autorstwa i roszczę sobie do nich wyłączne prawo.
wtorek, 25 kwietnia 2017
Bieszczadzki sen
Pierwszy dzień to podróż. Najpierw pociągiem do Krakowa, potem już samochodem. I testowanie kawy z McDonalda. Stanowczo najlepsza była ta z dworca w Krakowie! Wieczorem butelka grzańca, gadanie i rozpoznawanie terenu. W sobotę pojechaliśmy do Cisnej chcąc odwiedzić Siekierezadę. Niestety, z racji święta była zamknięta. W całej Cisnej otwarta była tylko jedna knajpa! Ale mieli dobre grzane wino, no. Wracając zaliczyliśmy małą pętlę bieszczadzką - widoki niesamowite. Brak tylko jakiegoś miejsca do zatrzymania się i popatrzenia, tak więc widoki jedynie okienne. Nic to. I tak było warto. Aż bolało w oczy, tak było nieprawdopodobnie inaczej. W niedzielę oczy bolały jeszcze bardziej. Wyprawiliśmy się na Bobrowe jeziora. Po drodze salamandra, niebieskie niebo i zielone drzewa, białe zawilce i żółte kaczeńce. Orgia naoczna. Podczas wszystkich tych atrakcji gadania było po kokardki. Śmiało mi się w człowieku do wszystkiego. Do widoków, do atmosfery i do grzanego wina. Moje wewnętrzne dziecko aż przytupywało z radości. I w końcu wisienka na torcie - słoneczny kawałek poniedziałku w Krakowie. Reasumując: i dnie, i noce bieszczadzkie były pełne dobrych chwil. Tak się powinno spędzać wolne dni świąteczne. Może tylko zabrakło brzozy smoleńskiej, ale to się da naprawić. Oczekiwam z niecierpliwością. No.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz