Dawno temu pisane na Białorusi. Cały pobyt tam był właściwie jednym wielkim zdziwieniem. Wszechobecna szarość otoczenia kłóciła się z barwnymi postaciami pojawiającymi się wokół. Pan Mieczysław pijący od pewnego momentu tylko za zdrowie białych kobiet, Józek wyrywający sobie włosy z głowy, kiedy widział zerwane przez kogoś w lesie konwalie... Iwan, który kazał nam czystą polszczyzną jechać "po cichutku", czyli powoli. Ech... Wspaniali ludzie, dobry czas... mimo osobistych zawirowań.
Obrazek pierwszy
Zbieram wodę w łazience stojąc boso, w szlafroku, zaspana jeszcze, właścicielka mieszkania również. Sapiemy i staramy się zbierając szybko wodę ograniczyć kapanie z sufitu u sąsiada z dołu. W drzwiach łazienki stoi mąż właścicielki i przygląda się nam, nie wiadomo dlaczego powtarzając „olalala !”. Rima (moja gospodyni) podaje mu jeszcze jedną ścierkę z wymownym spojrzeniem. A pan ze spokojem odpowiada: „zbieraj, zbieraj, ja popatrzę”. Nie wiem, czy spojrzenie Rimy było mało wymowne, czy też tu takie zwyczaje...Podczas całej akcji swoim „olalala” zachęcał nas do większego wysiłku.
Obrazek drugi
Widzę brudne okna wystawowe, niewielki szyld „Magazin”. Wchodzę do środka raczej z ciekawości, niż spodziewając się dokonać zakupów. Za ladą „działczyna” w śmiesznej furażerce (jadowicie zielonej), a na półkach.....bielizna damska „Milawicy”, czyli tutejszego Triumpha! Kolejny szok, kupiłam szybko, co mogłam i uciekłam, bojąc się, że to mi się śni i zaraz wszystko zniknie.
Obrazek trzeci
Idę wyrzucić śmieci. Pytam Rimę, gdzie mam wyrzucić, a ona mi odpowiada, że jeszcze nie czas. Zbaraniałam, czyżby władza aż dalece ingerowała w życie obywateli? Przypomniał mi się „1984” Orwell’a. Okazało się, że samochód zbierający śmieci przyjeżdża tylko o 17.00 i biada temu, kogo nie ma w domu lub nie usłyszy sygnału samochodu ! A ja przychodzę z pracy po 17. W związku z tym mamy już trzy wory ze śmieciami czekające na lepsze czasy. Mam nadzieję, że wyjdzie dekret zmieniający godziny przyjazdu samochodu. Ciekawe, ile worków zdołam uzbierać do tego czasu!
Obrazek czwarty
Ulica Elizy Orzeszkowej z najbardziej ekskluzywnymi sklepami w Grodnie. Przyćmione światło latarń (ze względu na oszczędność, nie tworzenie nastroju); bruk, jak na starych filmach... tylko dorożek brak. Mały placyk, obrazy wiszące na jakichś sznurkach. Takie tutejsze „jelenie na rykowisku”, jakiś artysta uliczny rysujący chyba ołówkiem portrety na zamówienie, młody chłopak grający na gitarze i śpiewający Wysockiego. A w tle, przy końcu ulicy widać szereg białych kolumn, w stylu ”baroku socjalistycznego” i plac Socjalistyczny z wszechobecnym Leninem na cokole.
Obrazek piąty
Siedzimy w restauracji, takiej lepszej. Zdecydowaliśmy zjeść obiad po pracy w gronie własnym. Zaglądamy do menu. W części menu dla dzieci są ołady. Hurra! To coś w rodzaju naszych placków ziemniaczanych z mięsem, bardzo smaczne. Podchodzi młoda "oficjantka", zamawiamy, a razcej próbujemy. Odmawia nam podania oładów. Konsternacja na naszych twarzach jest tak widoczna, że sama z siebie tłumaczy: to menu dziecięce, wam nie wolno podać, wy nie dzieci. Kiedy pytamy, czy poda nam, jak przyjdziemy chociaż z jednym dzieckiem, zgadza się chętnie. Pytamy, czy możemy dostać wobec tego sok pomarańczowy zamiast piwa. Nawet się nie uśmiecha.
Obrazek szósty
Zakupy, dużo biegania. W końcu trzeba było skorzystać z toalety. Jesteśmy prawie w samym Centrum, nie powinno być problemu. Najbliższa toaleta publiczna na dworcu. OK, dworzec prawie nowoczesny, drzwi z fotokomórka. Biegnę do toalety. Najpierw trzeba zapłacić. Szybko wyciągam coś z portfela, nawet nie patrząc, bo czas mi się kończy. Wchodzę do środka... i nie wiem, co dalej. Toaleta to tzw. stopy Stalina, czyli dziura w podłodze i tyle. Na dodatek drzwi, jak w saloonie, od pasa lub do pasa, zależy jak się na stopach Stalina ustawić. Zawiozłam potrzeby fizjologiczne taksówką do domu.
Obrazki kanadyjskie
Obrazek pierwszy
Podróż. Pierwszy raz leciałam do Kanady tuż po zmianie przepisów dotyczących palenia papierosów w LOT - to był chyba 1996 może 1997 rok. Wiedziałam, że podróż trwa 8-9 godzin, że inne linie lotnicze wprowadziły już zakaz palenia na pokładach swoich samolotów... Naiwnie miałam nadzieję, że LOT nie. Jakiś czas po starcie, widząc brak dymu nad siedzeniami, spytałam cicho stewardessę, gdzie tu można zapalić. Odpowiedziała mi, że nigdzie. Ok, ale nie rozumiałam dlaczego zrobiła to z tak znękaną miną. Powód znękania zobaczyłam już na lotnisku Pearson w Toronto. Wybiegła na zewnątrz rónie szybko jak ja, po odprawie i z lubością zapaliła papierosa. Uśmiechnęłyśmy się do siebie z ulgą.
Obrazek drugi
Lubię siedzieć przy oknie lecąc samolotem, jakoś irracjonalnie bezpieczniej się czuję. Obserwowałam sobie widoczki... Jakąś ogromnie wielką wodę, na której co jakiś tylko czas pojawiały się przecinki statków. Kropki pewnie były mniejszymi jednostkami, nie rzucały się aż tak bardzo w oczy. W pewnym momencie woda się skończyła. Pojawiło się coś równie rozległego, ale białego i sprawiającego wrażenie stałego lądu. Psiakrewka, Grenlandia! W tym momencie pojawiła się idiotyczna myśl: wracajmy nad wodę... Jak samolot spadnie, można przynajmniej popływać, w tym zimnie po prostu zamarznę. Bardzo nerwowa podróż.
Obrazek trzeci
Mój pierwszy dzień pobytu w Toronto. Zostałam uprzejmie obwieziona po okolicznych ważnych punktach. I pozostawiona sama sobie.... cały dzień wolnego dla mnie. Postanowiłam kupić niezbędne produkty. Wyruszyłam w lewo. Zauważyłam piękne klomby z tulipanami - mutantami, rozkwitające magnolie... A potem przestałam widzieć. Oczy łzawiły mi tak mocno, że nic nie widziałam. Chyba powietrze było dla mnie zbyt czyste. Taka zapłakana weszłam do najbliższego sklepu. Miły, młody Hindus spytał zatroskany, czy coś się stało, czy może mi jakoś pomóc. Wyjaśniliśmy sobie co trzeba i wyszłam ze sklepu dźwigając kompletnie niepotrzebne mi w tym momencie jabłka. Nawet nie spytałam go o chleb. Wyjąkałam chyba tylko, że coś bym zjadła... Jabłka były pyszne.
Obrazek czwarty
Moja znajomość angielskiego wówczas była ... no wystarczająca. W każdym razie napis na jednym z budyneczków "Martial arts" niewiele mi mówił. Z ciekawości zajrzałam. I już tam zostałam. To było moje pierwsze spotkanie z Tai Chi. Przez trzy miesiące pilnie ćwiczyłam pod okiem wspaniałego, ciepłego i cierpliwego człowieka, sansei Martina. Któregoś razu po zajęciach (wiedział, że jestem z Europy) spytał mnie, czy nie mam ochoty pojechać z nim i jego rodziną na "dziką północ". Pewnie, że miałam! Kiedy już nasłuchałam się o spaniu pod rozgwieżdżonym niebem, łowieniu ryb, podglądaniu przyrody zadał jeszcze jedno pytanie: czy nie mam przypadkiem "woman's period". Miałam. I guzik z wycieczki... Podobno to przyciąga niedźwiedzie... O paskudna biologio!
Obrazek piąty
Elora i Elmira. Miejsce osiedlenia się kwakrów, czyli amiszy. Ciekawa byłam ich okrutnie. Wiele się przecież naczytałam, naoglądałam i zawsze trudno było uwierzyć, że można tak dalece uciec od cywilizacji. Droga urzekła mnie od razu widokami. Ogromne przestrzenie całkiem puste. Co kilka kilometrów jakiś dom. I wreszcie cudo! Drewniany most, taki jak w Co się zdarzyło w Madison County*. Patrzyłam i patrzyłam i patrzyłam. I dobrze mi było jakoś. Urocze miasteczko St.Jacobs. Sklepiki pełne wyrobów miejscowych. Quilty, ceramika, wszechobecny syrop klonowy. I czarne dwukólki z miejscowymi amiszami niezwracającymi najmniejszej uwagi na gapiących się turystów. Kobiety w czepeczkach, mężczyźni dostojni brodami.
Obrazek szósty
Mieszkałam na pietrze. Dom drewniany, jak większość w tej okolicy, więc z tarasu do ogrodu schodziłam po paskudnych metalowych schodach przeciwpożarowych. Któregoś wieczoru chciałam popatrzeć z tarasu na gwiazdy - jakieś inne niebo w tej Kanadzie... Gwiazdy w innym miejscu, bliższe, bardziej "gwiezdne". Doszłam do drzwi na taras i skamieniałam! Przez szybę wyraźnie zobaczyłam dwie pary czerwonawych oczek wpatrujących się we mnie! Potrząsnęłam głową myśląc, że śnię... Nic z tego! Oczka nie zniknęły. Cichutko, na palcach podeszłam do drzwi i zamknełam je z ulgą. Rano okazało się, że to prawdopodobnie racoon'y - w sumie urocze stworzonka. Trzeba było nie oglądać gwiezdnych wojen...
* The West Montrose Covered Bridge został zaprojektowany przez John'a Bear'a w 1880 roku, wybudowano go w rok później, jedyny pozostały taki most w Ontario
Obrazki z Izraela
Obrazek pierwszy
Wylatywałam z Warszawy w lutym, w środku zimy. Do Tel Avivu przyleciałam już wiosną. Ciepło, wilgotno i palmy przy ulicach. Powietrze pachniało czymś jeszcze wtedy niezidentyfikowanym. Jakby korzennie... Ludzie smagli, o migdałowych "mokrych" oczach mówili nieznanym mi językiem. Lotnisko Ben Guriona jest dość daleko od miasta, mogłam więc do woli przyglądać się krajobrazowi przez dłuższy czas. Było jakoś pustynnie, dopiero w mieście rozbuchana zieleń. Mój wypieszczony fikus w doniczce wydawał się karzełkiem wobec tych rosnących przy ulicach. Później zauważyłam wszędzie gumowe rurki stale nawadniające to rozbuchanie.
Obrazek drugi
Jerozolima. Zakochałam się nie w mieście, a w widoku wieczornym miasta z pewnej odległości. Widać wyraźnie Górę Oliwną wznoszącą się na wschodzie. I światła, światła, światła.
Obrazek trzeci
W Jerozolimie są podobno 1204 synagogi, 158 kościołów i 73 meczety. Samo miasto podzielone jest na cztery dzielnice (muzułmańska, chrześcijańska, żydowska i ormiańska) plus Wzgórze Świątynne. Znajduje się tam Kopuła na Skale - tzw Meczet Omara oraz meczet Al-Aksa. Według chrześcijan na tej skale Abraham chciał złożyć Bogu w ofierze swego syna Abrahama, tu też Jakub ujrzał drabinę wiodącą do nieba. Muzułmanie twierdzą, że Abraham składał w ofierze syna Izmaela, protoplasty Arabów. Tutaj też Mahomet wniebiowstąpił był. I kto ma racje? Dżibril to arabski Gabriel przecież. Ech. religie...
Obrazek czwarty
Siedziałam sobie na suku popijając kawę z kardamonem. W pobliżu znajdowała się furtka dla wiernych prowadząca na Wzgórze Świątynne. Stało przy niej dwóch ortodoksyjnych Żydów kiwając się w rytmie jakiejś modlitwy. Z furtki wyszedł imam, duchowny muzułmański. Dostojny, poważny pan. Żydzi chyba dokuczali mu w swoim języku, tak to przynajmniej wyglądało. A imam dostojnie płynął wąską uliczką suku nie zwracając na nich uwagi. Kawa z kardamonem była wspaniała.
Obrazek piąty
Via Dolorosa, droga krzyżowa. Prawie cała to arabski targ. W kościele Męki Pańskiej oprowadzał nas jakiś franciszkanin chyba. Bardziej był zainteresowany naszymi dekoltami, niż przekazywaną wiedzą. Chyba VII stacja drogi krzyżowej to kamienna tabliczka nad straganem z jakimiś tandetnymi pamiątkami. Nie jestem religijna, więc miejsca kultu nie zrobiły na mnie wrażenia. Dreszcz natomiast mnie przeszedł, kiedy stanęłam na płycie chodnikowej z czasów rzymskich. Wciąż widać na niej wydrapane jakieś kółka i kreski - gra, której namiętnie oddawali się rzymscy żołnierze. Poczułam wieki pod stopami.
Obrazek szósty
Hajfa. Port jak port. Statki, dźwigi, mnóstwo ludzi. I najpiękniejsze ogrody świata - ogrody Bahajów. Atmosfera w nich jakaś wzniosła i jednocześnie radosna. Piękna słowami nie opiszę.
Bania
Zaczęło się od zwykłej rozmowy z Galiną. Zachwalała dobrodziejstwa białoruskiej bani. Pojęcia nie miałam co to jest, ale lubię poznawać nowe. Umówiłyśmy się w jakieś mroźne popołudnie. Uprzedzała, że trzeba się tam do naga rozbierać, ale pomyślałam, że na wszelki wypadek wezmę kostium. Kilka metrów od bani stał niepozorny budyneczek. Zaciągnęła mnie tam. Okazało się, że to tzw. urałoczka, czyli piwna miejscowa spelunka. Kilku czerwononosych panów podniosło się natychmiast z miejsc, z szacunkiem lub strachem rzekło: Zdrastie Galina Iwanowna i kurcgalopkiem opuściło lokal. Wyjaśniam: Galina jest lekarzem psychiatrą pracującym w poradni przeciwalkoholowej. To byli jej pacjenci :). Piwa nalano nam "z kija" w plastikową butelkę po jakimś napoju. Byłyśmy gotowe. Galina straszyła, że to obszczaja bania, znaczy miejska. I panowie i panie razem siedzą, tylko "par takoj, czto niczewo nie widno, nie nerwujsia Renatoczka". Raz kozie śmierć. Po wejściu panowie na prawo, panie na lewo. Odetchnęłam. Rozebrałyśmy się mniej więcej w szatni i weszłyśmy do sporego pomieszczenia z kilkoma prysznicami, miskami. Zatrzęsienie gołych kobiet! W przeróżnym wieku, przeróżnych gabarytów. Było kilka dziewczynek. kilka babć. Reszta panie w wieku przejściowym. Wszystkie gołe i paplające między sobą. Na mój kostium spojrzały, jak na glistę. I szybko zaczęły pytać czemu ja taka dziwna. Galina wyjaśniła: ona Polka. - A czto? Polki nie razdziewajutsia? Durnyje ili czto? No to zdjęłam kostium. I już nikt na mnie nie patrzył. Byłam jak inne. Opłukałam ciało pod prysznicem. Przyglądałam się kobietom bez żadnego skrępowania. Kilka z nich smarowało ciało jakąś brunatną mazią. Galina wyjaśniła mi, że to fusy po kawie, taki miejscowy scrub do ciała. Weszłyśmy do bani właściwej. Kilka drewnianych stopni, para. Kobiety siedziały na różnych wysokościach. Usiadłam najniżej. Jakaś obca babulka siedząca za mną zaczęła mnie bić po plecach witkami. Fajne to było. Nabrałam odwagi, usiadłam wyżej. Gorąco psiakrewka, ale co tam. Teraz ja smagałam po plecach siedzące niżej. Odważna się zrobiłam, choć Galina ostrzegała: Jesteś pierwszy raz, nie siadaj za wysoko. Poszłam usiąść na samej górze. I już tylko pamiętam, że zrobiło mi się jakoś słodko. Ocknęłam się na drewnianej ławie w szatni. Stało nade mną kilka nagich kobiet. Jedna z nich jakieś czary mary wyczyniała. I usłyszałam rozmowy:
- Wala, idi wodu priniesi!
- U mnie piwo jest', możet byt'? - któraś zawołała.
- Wy durnyje! Tak pakupaj kotoraja-to u banszczicy pol litra! Nie budiem piwa Poliaczce dawat".
Mimo że ręką i nogą ruszyć nie mogłam, oczy też mi się jeszcze nie otwierały, zaczęłam chichotać nieopanowanie.
- Nu! Zyt' budiet!
I od tego momentu zaczęła się impreza na całego. Wyszłyśmy z bani jako ostatnie. Nawet banszczica z nami piwkowała. Cudowne kobiety. Niesamowite uczucie zwykłej, bezinteresownej więzi. Takiego normalnego dawania i brania. Te kobiety się nie znały, a lubiły a priori. Zaakceptowały mnie nie wiedząc kim jestem. Gadałyśmy o dzieciach, o mężach, o życiu i świecie. Chodziłam potem do bani wielokrotnie. Z olbrzymią przyjemnością brałam udział w opowiadaniu "nowej ofierze", Nince z Azerbejdżanu "kakoj tam par... znajesz Ninka, nie nerwujsia, nieczewo nie widna...
Obrazek pierwszy
Lotnisko w Wiedniu. Ciemno, leje i wszyscy mówią po niemiecku. W samolocie komuś zaginął bagaż. Ten ktoś mówił tylko po rosyjsku, stewardessa po angielsku. Uff... Łatwo nie było, ale bagaż się znalazł.
Przylot o jakiejś barbarzyńskiej czwartej nad ranem. Droga z lotniska wiodła przez jaskinie hazardu. Wszystkie kasyna i nocne kluby wyrzucono poza miasto. Jechałam więc wśród neonów zachwalających kluby go-go i pokera.
Obrazek drugi
Pierwsze wrażenia z Erewania: jedna wielka budowa. Niedokończone domy, rozgrzebane ulice. Wszystko prawie budowane z czegoś różowego - potem dowiedziałam się, że to tuf. I znajome marszrutki (busiki zabierające kilka osób) z powodzeniem łatające fatalną komunikację. Całe mnóstwo arbuzów! Wszędzie! W każdym sklepie, w każdej budce na ulicy! Cudo!
Obrazek trzeci
Jadę z Arsenem do miejscowego sanktuarium - Eczmiadzin. Taka ormiańska Częstochowa. Arsen po drodze próbuje mi trochę opowiadać, ale widząc moje bardzo umiarkowane zainteresowanie religijnymi problemami zmienia temat. Po drodze widzę klatki z... baranami chyba. Tak przynajmniej wyglądają, choć daleko im do idyllicznego wyglądu polskich owieczek i baranków. Jakieś to mocno kudłate i ciemne. Groźne. Arsen wyjaśnia, że w ten sposób odbywa się sprzedaż świeżej baraniny. Ktoś podjeżdża, wybiera ofiarę i ma świeże mięsko. Fuj.
Samo Eczmiadzin, jak to miejsce religijnego kultu. Pamiątki, mnisi, księża i mnóstwo ludzi. Wewnątrz kościoła surowo dość, ale bogato. Arsen upiera się, żeby zobaczyć muzeum. Nie mam na głowie chustki, mnich patrzy na mnie z dezaprobatą. Arsen coś mu wyjaśnia, mnich kiwa przyzwalająco głową i otwiera nam muzeum. Zatrzęsienie rąk świętych! W srebrze i złocie, ozdobionych kamieniami. Męczennicy jacyś... Tylko dlaczego im ręce ucinali? Arsen mi wyjaśnia, bo po ormiańsku nie umiem czytać, że po śmierci, jako relikwie ... itd. Nie mogli żeberka w srebro oprawić?
Obrazek czwarty
Jedziemy do najstarszej świątyni - klasztoru w Geghard. Bije tam, podobno cudowne, źródło. Kolejka do niego straszna, nie mam ochoty się tłoczyć. Arsen zabiera moją butelkę z wodą mineralną, wylewa ją i heroicznie walczy o cudowna wodę dla mnie. I każe mi wypić! Wypijam trochę, żeby go nie urazić. I od razu pytam, czy już cudownie ozdrowiałam i wypiękniałam :).
Teraz jedziemy do Garni. Świątynia zbudowana w I wieku i prawdopodobnie finansowana przez cesarza Nerona. Dach podpierają 24 kolumny. Pal sześć te kolumny. Ogromnie wysokie stopnie... wchodziłam nawet sprawnie. Kiedy okazało się, że trzeba zejść, zamarłam i nie byłam w stanie zrobić kroku. Wstyd mi było przed Arsenem, ale nie miałam wyjścia. Schodziłam jak staruszka, kurczowo trzymając go za ramię.
Droga powrotna była koszmarna. To są góry, droga zakręca pod nieprawdopodobnym kątem. Cudne krajobrazy... przepaść z prawej, przepaść z lewej! Żołądek miałam gdzieś w gardle.
Obrazek piąty
Wernisaż. Tak nazywa się bazar w Erewaniu. Można tam kupić wszystko. Przede wszystkim wyroby z obsydianu. Bardzo dużo biżuterii. Głównie srebrnej. Makatki, dywany, kilimy tkane podobno ręcznie. I granaty. Uważane są tu za krople krwi ormiańskiej przelanej w walkach z Turkami. Dostałam taką wiązkę w prezencie kupując jakieś pamiątki.
Obrazek szósty
Nie pamiętam jaka to kolejna świątynia. Szło się wysoko pod górę. Mijali nas ludzie prowadzący na sznurku barany. Okazało się, że wciąż składa się w tej świątyni ofiary ze zwierząt. Nie dopytywałam już, jak wygląda rytualny mord. Arsen został na nabożeństwie, ja wyszłam na zewnątrz. I obejrzałam cudowne przedstawienie. Młody chłopak, pięknie zbudowany, ubrany w miękkie, długie skórzane buty dokonywał cudów na linie zawieszonej między drzewami. Drzewami granatów.
Obrazek siódmy
Wizyta u pani Ałły. Obiecała dołmę. Przywitał mnie cudny kot i dwóch dorosłych synów pani Ałły. Synowa kucharzyła. Dołma była wyśmienita, rozmowa też. Ani słowa po polsku, choć pani Ałła ma pochodzenie polskie. Rodzina została wywieziona do Kazachstanu, wracając zadomowili się w Armenii. Pani Ałła jest wykładowcą... francuskiego na miejscowym uniwersytecie. Rozmowa po rosyjsku, trochę po angielsku. I opowieści, jak się żyje w Armenii. Średnia zarobków około 300 dolarów - koszt utrzymania średniej rodziny - około tysiąca dolarów. Skąd mają? Większość Ormian żyje poza granicami kraju i dofinansowują rodziny. Wspaniały, ciepły, pełen książek dom.
*
Armenia
(Hayastan). Ormianie swoje pochodzenie wywodzą od Haika, prawnuka Noego
(syn Togarma, syna Gomera, syna Jafeta), którego arka osiadła na górze
Ararat (leżącej w dzisiejszej Turcji). Widziałam Ararat przy dobrej
pogodzie ze swojego okna.Najstarsze chrześcijańskie państwo świata - od 301 r. Zupełnie odmienny alfabet stworzony przez Mesropa Masztoca w 405 r.
Taksówkarze
Bardzo często w Grodnie korzystaliśmy z taksówek. Po pierwsze tanie, po drugie zwykle jeździliśmy w dwie rodziny, więc wychodziło mniej więcej 50 centów od osoby. Własnych samochodów szkoda było na miejskie dziury. A skorzystać można było wiele. Dostać podziemną gazetkę, posłuchać naprawdę soczystego języka, zarówno rosyjskiego, jak i białoruskiego. Zresztą, korzyści były przeróżne. W jednej z taksówek usłyszałam piosenkę, która przyprawiła mnie o rechot - Pedro. Później ktoś z miejscowych pracowników mi ją znalazł i mam! Jest cudna ). Innym razem to ja rozbawiłam taksówkarza. Jechałam do koleżanki. Mieszka na Ozierskoje Szosse. Zapamiętałam tylko "szosse" i tak też powiedziałam taksówkarzowi. No to mnie wiózł - na Indurskoje Szosse, w całkiem innej części miasta. Nie rozpoznając okolicy zaczęłam protestować. Mimo wszystko nie wziął więcej za kurs. Pewnie pomyślał: ot, Poliaczka. Zdarzało się, że kurs miałam kredytowany. Wracałam kiedyś bardzo późno sprzed knajpy, w której świętowaliśmy czyjeś imieniny. Z pewnych powodów zostałam sama, bez pieniędzy, mocno zdenerwowana. Nie miałam chyba nawet na marszrutkę. Podeszłam beznadziejnie do taksówek licząc, że może któryś ze znajomych taksówkarzy tam będzie. Nie było. Bałam się wracać przez pół miasta tak późno. Wolałam zrobić z siebie kretynkę, ale żywą kretynkę. Martwa byłaby już nieprzydatna. Podeszłam do jakiejś taksówki i desperacko powiedziałam:
- Denieg u mnie niet. Zawieziotie mnie na Popowicza? Patom wam dam, no tolko dolary, rubli u mnie nietu.
Zaczęłam myśleć, co facet z tego zrozumiał. Na Popowicza obok naszego domu był hotel znany z ... łatwości zawierania znajomości męsko-damskich. Popatrzył na mnie z politowaniem, ale i rozbawiony.
- Poczemu niet? Dawajtie.
Zawiózł, poczekał na dole. Zapłaciłam więcej, niż się należało. Nawet poszedł ze mną na górę. Nie wiem, czy bał się, że ucieknę... czy liczył na jakąś dodatkową obsługę.
Można się było od taksówkarzy dowiedzieć wszystkiego - jaki będzie kurs dolara, gdzie najlepiej kupić radio do samochodu, gdzie do knajpy.
Do dziś nie wiem, czy nie krążyły wśród taksówkarzy opowieści o nas (w końcu korzystaliśmy z taksówek bardzo często).
Dwóch z nich zapamiętałam szczególnie, każdego z innych powodów.
Taksówkarz grodzieński pierwszy
Kiedy jechałam z nim po raz pierwszy byłam przerażona. Kompletnie go nie rozumiałam. Jąkał się! Po rosyjsku! Ambitnie postanowiłam przyzwyczaić się. Od tego momentu siadałam zawsze z przodu, żeby z nim rozmawiać. O wszystkim. O jego córce, o pracy, o polityce. Kiedy już zaczęło docierać do mnie, co mówi okazał się przesympatycznym rozmówcą. Wymienialiśmy rady dotyczące córek (mniej więcej w tym samym wieku), opowiadał o budowie domu. Polubiliśmy się chyba. Nie wiem, jak miał na imię. Sam przyznał, że często brał nasz kurs. Ja też cieszyłam się, kiedy on podjeżdżał. Od razu miałam uśmiech dokoła głowy. Naśmiewali się ze mnie oczywiście, że to mój ulubieniec, ale co tam. Był bardzo miły, dowcipny i taki ... normalny.
Taksówkarz grodzieński drugi
Pan z mercedesa. Starszy pan, który dostarczał nielegalnej prasy. Mówił "trasianką" - językiem pogranicza. Białorusin z polskimi korzeniami. Najczęściej stał przed dworcem. Wracając więc pociągiem z Polski, można było mieć pewność, że się na niego trafi. Straszny gaduła. Politykował zawzięcie, ale był ostrożny w wypowiedziach.
bijace zrodlo
OdpowiedzUsuń