niedziela, 27 listopada 2016

Cacko z dziurką

Co mnie podkusiło, żeby sąsiadowi wspomnieć, że jadę do empiku, to ja nie wiem. Podejrzewam, że to Kornacka podszepnęła. Czuła się pewnie zbyt długo lekceważona, bo jakoś dziwnie złagodniałam ostatnio i za często jej do głosu nie dopuszczam. To sobie chciała poużywać. I jak słowo daję, miała powód. Sąsiad, początkowo bardzo chętny do wyjścia (coś tam zamierzał sobie kupić w okolicy empiku), tuż przed startem zaczął marudzić. Nie zwracałam uwagi, a trzeba było! Bowiem, jak mu się marudzenie włączy, to na czas nieokreślony. Zaczęło się od fajek. Tuż przed wejściem do empiku postanowiłam sobie zapalić. Wiedziałam, że spędzę w środku sporo czasu, chciałam się zabezpieczyć. No i usłyszałam, że zachowuję się jak narkomanka. Nie zdążyłam zareagować, bo Kornacka strzeliła fochem, jak dyskobol tym swoim przyrządem do rzucania: z wizgiem i na odległość. Nie wiem, czy sąsiad miał wyjątkowo nieżyczliwy ton wypowiedzi, czy ja mniej cierpliwa? Ale poszło - dorosła jestem i nikt mi nie będzie uwagi zwracał, no. A jeśli już ktoś zwraca, to jeśli uwaga jest życzliwa, przyjmuję czasem nawet z uśmiechem. Takie nieżyczliwe, wredne uwagi to ja traktuję z wzajemnością i spuszczam Kornacką ze smyczy. Póki co skończyło się na gigantycznym fochu. I gdybyż sąsiad na tym poprzestał... Musiał jątrzyć i judzić nieustannie. A to za długo w książkach przebieram, a to mogłabym tak bez końca nie pytać pana empikowca o pomoc. W końcu poszedł sobie mówiąc, że idzie coś tam kupić i spotkamy się przed. Nie dodał przed czym niestety. Po zakończeniu zakupów więc przysiadłam sobie na jakimś fotelu stojącym przy lodziarni chyba i zaczęłam czytać książkę, na której najbardziej mi zależało i która była głównym powodem tej wyprawy. Mianowicie Tomek Beksiński Portret prawdziwy W. Weissa. Zaczęłam czytać i już jedno z pierwszych zdań napełniło mnie błogością i przekonaniem, że miałam rację. Otóż autor skomentował film, który widziałam przed tygodniem: Ostatnia rodzina. Film o Beksińskich właśnie, gdzie Tomek Beksiński latał po ekranie w charakterze świra. Komentarz autora książki brzmi: Ostatnia rodzina to nieuczciwy, nikczemny film. I dalej rozwinięcie tematu, czyli cytat z jego ostatniego maila wysłanego do przyjaciela, gdzie przypomniał słowa bohatera filmu Peckinpaha Ballada o Cable'u Hogue'u: umieranie nie jest tak straszne, jak obawa przed tym, co powiedzą o człowieku po jego śmierci. Jakby wiedział, że film Ostatnia rodzina zostanie kiedyś nakręcony. Zaczytałam się całkiem. Przeświadczenie, że czułam te przegięcia w filmie, jego przerysowania - nie wiedzieć czemu służące - latało po mnie z lubością. Że nie tylko ja, że moje zdanie tylko na podstawie głosu radiowego Tomka Beksińskiego było słuszne. Jak się okazało, sąsiad w tym czasie gorączkowo mnie poszukiwał. Pojęcia nie mam dlaczego, bo przecież siedziałam w umówionym miejscu, czyli "przed". Przed lodziarnią, w pobliżu empiku zresztą. Dużym pobliżu. Kiedy mnie znalazł, pysknął ćwierćdziobem, że ze mną tak zawsze, że nawet się umówić ze mną nigdzie nie można, bo i tak mnie tam nie ma. Popatrzyłam tylko, zmilczałam, choć Kornackiej aż ręce latały, żeby dać z liścia. Wstałam, z żalem zamknęłam książkę i zakomunikowałam, że teraz to ja muszę do rtv agd. Sąsiad żachnął się zauważalnie, ale pyska nie otworzył, wyczuwając chyba w moim głosie nadpływające stado piranii. Grzecznie poszedł za mną. Miłego, młodego pana z bródką spytałam, gdzie mogę znaleźć głośniki z dziurką z przodu i nawet nie musiałam tłumaczyć, o co mi chodzi - zrozumiał od razu, że z wejściem słuchawkowym. Stanowił tak ogromny kontrast z nieżyczliwym nastawieniem sąsiada, że uśmiechałam się do młodego pana bez opamiętania. Niestety, z dziurką z przodu nie było, a takie właśnie są mi niezbędne. Z dziurką z tyłu to ja mam, a chciałam sobie ułatwić. Wyszłam podziękowawszy, za mną wlókł się skwaszony sąsiad. Na zewnątrz zaproponowałam, że zamiast łazić po schodach pójdziemy dokoła, pasami. Schodów bowiem nie lubię. Kilometry będę robił, bo tobie się nie chce! - warknął sąsiad. Słodko wycedziłam, że chodzenie dobrze wpływa na zdrowie, również psychiczne. Już przy samym domu przypomniałam sobie, że miałam kupić masło i serek. Weszłam do narożnego sklepu i poprosiłam o masło, a ponieważ był mój ulubiony pan sprzedający postanowiłam przedłużyć zabawę. Wyszłam ze sklepu i z talentem godnym Modrzejewskiej (co najmniej!) zawołałam: ojej! zapomniałam o serku... Wróciłam z satysfakcją widząc poczerwieniałe oblicze sąsiada i żałowałam, że nic więcej nie jest mi potrzebne, mogłabym sobie tak przypominać wiele razy przecież. Reasumując: od dziś przed jakimikolwiek zakupami wyślę na zwiady Kornacką, żeby sprawdziła, w jakim nastroju jest sąsiad. Z marudnym typem albowiem włóczyć się nigdy więcej nie zamierzam.

Weselny tort

Ona - w długiej białej sukni, z bukietem krwistych róż w dłoni. Spod welonu widać było jej szafirowe, jak niebo w upalny dzień, oczy. On ubrany był w czarny garnitur, białą koszulę z obowiązkową ślubną muchą. Nie patrzyli sobie w oczy, ich wzrok skierowany był przed siebie, na licznie zgromadzonych gości. Wszyscy wstali z miejsc, by móc lepiej im się przyjrzeć. Ich splecione w miłosnym uścisku dłonie drżały lekko, gdy weselny tort wjeżdżał na środek sali. Muzyka ucichła. Do tortu podeszli państwo młodzi trzymając razem  nóż. Ona zadrżała wyraźnie, kiedy ostrze prześliznęło się przez lukrowany napis: sto lat młodej parze! On  stał pozornie niewzruszony, ale serce waliło mu ze strachu. I wtedy nóż uniesiony nad ich głowami opadł dokładnie między nimi, przecinając ich splecione dłonie, muskając ostrzem rąbek jej białej sukni. Panna młoda ze śmiechem wzięła jego lukrowaną postać w rękę i tryumfalnie uniosła w górę. Ona została sama, nikt już nie zwracał na nią uwagi poza panem młodym, który pożądliwie spoglądał na jej słodką, białą twarz.

piątek, 25 listopada 2016

Skubanie karakuła

Ruszyłam dziś w świat o nietypowej porze, bo w dzień powszedni przed południem. Najpierw bank - wiedziałam, że muszę tam być wcześnie, bo ten właśnie bank jest znany z dużych kolejek. To, co się tam działo przeszło moje oczekiwania - człowiek na człowieku, wiek w górnej strefie stanów podeszłych. Zrezygnowałam, postanowiłam sprawę załatwić w centrum. Droga do tramwaju wiodła obok bazarku. I znowu człowiek na człowieku, i znowu wiek w górnej strefie. Zaintrygowało mnie to do tego stopnia, że zaczęłam się już świadomie przyglądać i oceniać wiekowo. Im bliżej centrum, tym więcej ludzi młodych, ale wciąż przewaga tych strefowych. Załatwiłam, co miałam załatwić i wsiadłam do kolejnego tramwaju mającego dowieźć mnie do autobusu, który z kolei miał mnie dowieźć do celu, czyli do centrum handlowego na przedmieściach. Siedziałam sobie i kombinowałam, do którego sklepu powinnam najpierw zajrzeć, żeby później mieć bliżej do autobusu - zakładałam, że będę obładowana zakupami. No to sobie siedzę w tramwaju odpłynięta całkiem i nagle czuję, że ktoś mnie skubie! Jak słowo daję, ktoś skubał mnie po moim karakule. Obejrzałam się ostrożnie - babinka jakaś. I mówi: przyczepiło się coś pani, a to brzydko wygląda. No faktycznie, mojego karakuła czepia się wszystko, a miałam żółty szalik, mogło się żółte czepnąć czarnego. Chwila przerwy, znów skubie. Znów się lekko odchyliłam i podziękowałam za skubanie, mówiąc, że resztę sobie doskubię sama i później. Nie, nie - powiedziała babinka - już kończę, zaraz będzie dobrze. Mężnie wytrzymałam skubanie do końca, podziękowałam raz jeszcze i wysiadłam z ulgą. Nie wiem, czy lubię, kiedy ktoś mnie podskubuje, no nie wiem. Zakupy przeszły ulgowo, nie znalazłam tego, czego szukałam. Kupiłam tylko bluzkę jakąś i skarpetki z Mikołajem. Nieplanowane, ale miłe zakupy. W sklepach gorąco, na zewnątrz zimno i mgła. Kornacka mi zaczęła wyglądać zza kołnierza, ale kazałam jej się uspokoić, bo doskubać Kornackiej z karakuła to żadna babinka nie da rady. Wylazła dopiero w autobusie, kiedy zobaczyłam jakąś panią w kurtce dokładnie takiej, jakiej szukałam. I oczywiście nie znalazłam. Siłą powstrzymałam Kornacką, żeby nie zdarła tej kurtki z grzbietu pani. I postanowiłam ruszyć w świat na poszukiwania jutro - w stronę dokładnie protiwpołożną. W wyskubanym karakule ruszę.

Skarpetki z Mikołajem!

niedziela, 13 listopada 2016

Laurka

Taką laurkę dostałam.

sobota, 5 listopada 2016

Idźcie i rozmnażajcie się

Bardzo mnie ucieszyła wiadomość, że nasi dzielni posłowie poparli w piątek projekt Za życiem mający ułatwić kobietom ciążę, poród i opiekę nad dzieckiem. Ktokolwiek jest autorem tego projektu zasługuje na powszechny szacunek i podziw. Jeden z punktów bowiem zakłada wypłatę 4 tysięcy złotych po urodzeniu dziecka ciężko chorego lub niepełnosprawnego. Zapewne pieniądze te przydadzą się rodzinom postawionym nagle w trudnej sytuacji. Nagle, bo niedługo nie będzie się przecież wykonywać badań prenatalnych. Jestem niemal pewna, że do tego dojdzie. Jeden z posłów mojej ulubionej partii zasugerował, że owe 4 tysiące powinny też dostawać kobiety rodzące dziecko poczęte z gwałtu. No ludzki pan, psiakrew. Niemniej, po pierwszym szoku, zaczęła zastanawiać się nad płynącymi z takiego zapisu korzyściami. Otóż wyobraziłam sobie ogłoszenia w gazetach treści: pana na gwałt, pilnie, gwarantowany sprawiedliwy podział zysku. Gwałt się odbędzie, przynajmniej teoretycznie, sprawca pozostanie nieznany, bo ofiara nie rozpozna, pieniądze dostanie, podzieli się z nieznanym sprawcą, a dziecko można oddać w oknie życia albo co. Niby brzmi groteskowo, ale kto wie, co wyedukowanej na serialach i Chwilach dla debila części społeczeństwa może strzelić? Przy tym ileż ciekawych możliwości taki zapis otwiera! W zasadzie gwałt zbiorowy powinien być premiowany zwielokrotnieniem owych 4 tysięcy. A ciąża mnoga z takiego gwałtu to już jak wygrana w Lotto, psiakrew, być powinna. No na przykład: czterech nieznanych sprawców, bliźnięta się rodzą, czyli 4 x 4 x 2 = 32 tysiące jak nic! Oszałamiająca perspektywa. Zaczynam rozumieć dlaczego państwo nasze wycofuje się z finansowania zabiegów in vitro - taki gwałt zbiorowy in vitro to może być klęska dla budżetu!