poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Nie taki straszny ten diabeł

Nie taki diabeł straszny... Bałam się tej bronchoskopii, jak ów diabeł święconej wody. Ciśnienie podniosło mi nawet włosy na głowie. Tymczasem nie było czego się bać. Przyjemne to nie było, bo jednak pakują rurę do gardła, ale spokojnie da się wytrzymać. Potem jest nieco gorzej, bo się chrząka, kaszle i w ogóle. Ale i to przechodzi, jeśli więc nie pojawi się u mnie odma, jutro pójdę do domu. Zrobiono mi jeszcze dziś (na wszelki wypadek) badania na gruźlicę i już. Teraz trzeba czekać na wyniki, około dwóch tygodni. Mój pan doktor mówi, że nie ma powodów do niepokoju, toteż spokojna jestem, wulkan spokoju po prostu. A pan doktor ma specyficzne poczucie humoru. Wracałam z pobierania krwi, już po bronchoskopii i pochrząkiwałam sobie nieco. Usłyszałam gromkie: "nie chrząkać, nie udawać, że to po badaniu". Z uroczym uśmiechem pan doktor to mówił, więc chyba rzeczywiście niczego się w tych płucach nie dogrzebał, uf. 
Wnuki za mną tęsknią, o kotach nie wspominając. Córka podesłała mi wczoraj mms's z efektami tajfunu, jaki przeszedł przez moją łazienkę, podobno właśnie z tęsknoty. Któraś z moich słodkich koteczek rozszarpała na strzępy rolkę papieru toaletowego. Tęsknota, jak tęsknota. Mnie się wydaje, że obie panie są na mnie nieźle wkurzone i po moim powrocie dąsać się będą dni kilka. Ale skoro przeżyłam bronchoskopię, przeżyję i kocie dąsy.

sobota, 27 kwietnia 2013

Guzik

No i guzik. Nie wyjdę w poniedziałek, mam mieć jednak bronchoskopię. Jeśli się uda, to właśnie w poniedziałek, wtedy być może wyjdę we wtorek. Jeśli bronchoskopia we wtorek, to nie wiem, kiedy wyjdę. Po bronchoskopii trzymają przynajmniej jeden dzień, bo może się zrobić odma, cokolwiek to znaczy. A zdaje się, że jakieś wolne dni się zbliżają razem z majowym już prawie deszczem. Zobaczymy. Póki co i deszcz, i perspektywa badania nie nastrajają mnie optymistycznie. Jedynym pozytywem była dziś wizyta brata i informacja, że się rozbudowują, żeby był pokój dla mnie, jeśli będę chciała z nimi pomieszkać. Wzruszył mnie tym bardzo, zatem pobekuję sobie teraz przedsennie, wzruszliwie i żałośnie nieco, a co mi tam.

piątek, 26 kwietnia 2013

Dolce far niente

Fajny ten szpital, hamerykański taki. Pani pielęgniarka nie budzi podaniem termometru, chodzi z takim przyrządem na podczerwień i pstryka z niego w pacjenta informując o stanie gorączkowym. Posiłki jak w samolocie - katering. Smaczne nawet, a ilością dałoby się obdzielić ze trzy takie "jadki", jak ja. Słowem: dolce vita i far niente. Poza badaniami, które są dość uciążliwe i rozciągnięte w czasie do niemożliwości. Wczoraj rano była tylko spirometria i ku memu zaskoczeniu wyniki bardzo dobre. Po tylu latach palenia spodziewałam się znacznie gorszych. Nie wiem natomiast, jak wyniki tomografii, którą dziś powtórzono, by ją porównać z tą sprzed miesiąca. To mi powie pan doktor w poniedziałek i od tego zależy dalsze postępowanie. Albo bronchoskopia i inne takie, albo do domu i kontrola za jakiś czas. Niestety po konsultacji u dermatologa okazało się, że dostałam kolejny termin hospitalizacji, 1 lipca, tym razem na oddziale dermatologii, bo trzeba pobrać próbki i zrobić testy (jeszcze kilka konsultacji i do końca roku oblecę wszystkie oddziały!).
Tu, na oddziale pulmonologii poczułam się nieco raźniej wiedząc, że nie mnie jedną podejrzewa się o to rzadkie coś. Na pięć pań w pokoju trzy to właśnie diagnostyka sarkoidozy. Niewielkie to pocieszenie, ale zawsze w kupie cieplej. No. Czytam sobie do wypęku, byczę się, jak agent Tomek w sejmie. Już nawet nie pobekuję, że taka nieszczęśliwa jestem i w ogóle. Dzieci dopieszczają, czym mogą. Panie w pokoju sympatyczne i znają Józefa. Z pracy dzwonią, by dopytać, jak się czuję, a nie pogonić do roboty... No, tak to ja mogę się hospitalizować do upojenia... kontrastem do tomografii.

wtorek, 23 kwietnia 2013

Kluby niewidzialnej ręki

Kiedy byłam dzieckiem jakiś program tv dla dzieci i młodzieży namawiał do zakładania klubów niewidzialnej ręki. Należało komuś pomóc incognito zostawiając tylko na miejscu zdarzenia ślad czarnej dłoni. Jakiś miły pan potem opowiadał, że "czarna łapka" babci Drozdowej naniosła wody ze studni albo posprzątała gminne boisko w Kontrachcicach i wszystkim na sercach robiło się lekko i nadziejnie na przyszłość. Dziś, mam wrażenie, również istnieją kluby niewidzialnej ręki... rynku. Tyle się naczytałam i nasłuchałam, że ta niewidzialna ręka rynku uzdrowi wszystko, co w systemie minionym (podobno słusznie) źle funkcjonowało. Znaczy ludzie mieć będą pracę dająca oprócz godziwego zarobku również satysfakcję, będą emerytury spędzać pod palmą i będą szczęśliwi bez granic. Jak jest, każdy widzi. Co poszło nie tak? Czyżby niewidzialna ręka rynku się myliła? Nie, ona, ta ręka znaczy, opanowała tylko jeden ruch: podsiębierny. Zagarnia zyski li tylko i jedynie, ludzi owe zyski wytwarzających mając w tyle, o ile ma jakiś tył. Zysk stał się jedynym kryterium istnienia, funkcjonowania czegokolwiek. Nawet szpitale mają być rentowne, choć za diabła nie rozumiem, co to oznacza. Jaki zysk, nie będąc zakładem produkcyjnym, może wytwarzać szpital? Swoją drogą podlegam właśnie owej "rentowności" szpitala od soboty czekając na przyjęcie. Codziennie dzwonię i codziennie słyszę, że nie ma miejsc i mam zadzwonić następnego dnia. Ale do ad remu. Kiedy powstawał ruch oburzonych, w tle miał hasło, że to 99% protestuje, to 99%, które pracuje na pozostały 1% populacji. Ano, współczynnik Giniego rośnie na całym świecie, u nas również. Oznacza to coraz większe różnice ekonomiczne między najbogatszymi, a najbiedniejszymi. Znaczy zanika powoli klasa średnia. Ta klasa średnia, która kupuje nowe pralki, telewizory, lodówki, samochody itd. Najbogatsi kupują innej klasy sprzęty, najbiedniejsi nie kupują, bo nie mają za co. I już mi się nie chce pisać, do czego taka sytuacja prowadzi. Z przerażeniem tylko myślę, w jakim świecie przyjdzie żyć moim dzieciom i wnukom.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Quo vadis, domine

I ujrzała baba Pana ogród pański boskim kurcgalopkiem opuszczającego. I już, już na babskich ust korale cisnęło się pytanie: quo vadis, domine?... ale zdzierżyła, wytrzymała, odpuściła. Babską ciekawość zaspokoić postanowiła naocznie i nausznie, tak więc za Panem babskim truchcikiem podążyła. A Pan ogród własny, własną ręką założony i plewiony, opuszczał z głupawym uśmiechem na twarzy. Im bardziej od ogrodu się oddalał, tym uśmiech głupawszy się stawał. Cicho truchtała baba za Panem chcąc poznać ścieżki Pana koniecznie. I guzik zobaczyła albowiem Pan rozwiał się był we mgle, helem uprzednio dmuchnąwszy w babę i brzozą nagle wyrosłą zasłaniając jej widok Pański.

niedziela, 14 kwietnia 2013

Rutyna

Codziennie przekonuję się, jak bardzo obecna w moim życiu była rutyna, nawyki. Okoliczności zmusiły mnie do zmiany trybu życia, zaczynam dzień nie od kawy i papierosa, a od herbaty lub wody z sokiem. I wciąż łapię się na sięganiu po pojemnik z kawą, po mleko do lodówki, po papierosy i zapalniczkę. Siedząc (rzadko już bardzo) przy komputerze, też szukam papierosów. A tu... nie palę od prawie miesiąca, tyleż samo nie piję kawy. Inaczej jem, wchodzi mi głównie rosół i gotowany kurczak, czasem ryba z grilla z ryżem. Wchodząc do sklepu rozglądam się w poszukiwaniu czegoś dobrego, jakby zapominając, że i tak tego nie zjem. Moje podporządkowanie się nawykom było rozległe, jak "suchego przestwór oceanu". Jeszcze jedna refleksja mnie dopada przy okazji zmiany sposobu życia: kompletnie już nie mam nabożeństwa do materii. Wcześniej ten brak nabożeństwa deklarowałam, jednakże miałam świadomość, że mam ochotę coś w domu ulepszyć, kupić nowy ciuch, nową książkę. Teraz nie goni mnie już żadna potrzeba, zwolniłam i uspokoiłam się bardzo. W nowym miejscu pracy uznałam, że nie muszę się niczego uczyć na teraz zaraz, nauczę się z czasem. Robię ciekawe i nowe całkiem dla mnie rzeczy, ale ze spokojem i powoli, bez gonitwy. Teraz chwila trwa dla mnie wieczność.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Cyganka

Wyglądam, jak wyglądam, nic nie poradzę. Pan doktor w piątek powiedział, że zatrzyma mnie w szpitalu za sam wygląd. Widocznie się poprawił, bo nie zatrzymał. Wygląd, nie pan doktor. Ale dzisiaj na ulicy zatrzymała mnie Cyganka. Nie krzyczę z miejsca "a kysz", kiedy nie wiem, o co chodzi. Zaczęła zapewne standardowym tekstem, żem dobra kobieta, ale nerwowa itd. Podziękowałam uprzejmie i chciałam pójść swoją drogą, ale miałam znikomą siłę przekonywania, bo kobieta tkwiła uczepiona mojego rękawa i kazała mi dotykać kart, tak mi się przynajmniej wydaje. Nie byłam w stanie się od niej uwolnić, a nieuprzejma nie miałam siły być, ani też raczej nie potrafię. Gdybym miała więcej siły moje "dziękuję, nie trzeba" brzmiałoby pewnie bardziej przekonująco, a tak... efekt zerowy. Jakaś pani, mniej więcej w moim wieku, przechodząc obok zaczęła dawać mi jakieś znaki głową.  Zauważyła chyba moje bezowocne próby uwolnienia się, bo podeszła zdecydowanym krokiem mówiąc: cześć! co tu robisz? dawno się nie widziałyśmy. I odciągnęła mnie od tej, co wróżyć chciała. Poszła ze mną kawałek przepraszając, że tak zaczepiła, ale, jak opowiadała, już wielokrotnie widziała, jak okradano takie sieroty, jak ja i nie mogła patrzeć. Bardzo uprzejmie jej podziękowałam. Kiedy ona mi tłumaczyła pojawił się obok jakiś pan i pytał, czy coś się stało i czy może pomóc. Podziękowałam tym dobrym ludziom i wstyd mi się zrobiło, żem taka gapa nieziemska. Z drugiej strony pomyślałam, że biorąc pod uwagę to, co mnie ostatnio spotyka ze strony różnych ludzi jest wspaniałe i przestanę może wreszcie być cyniczna. Od dawna nie doświadczyłam tyle ciepła, zainteresowania i pomocy od różnych osób, również tych całkiem obcych. Nie wspominając o bliskich.

czwartek, 4 kwietnia 2013

Ku pokrzepieniu

Straszne narzędzie do flagellacji
Chcąc rozweselić i pokrzepić zbolałą duszę mą, nabyłam dwa reprinty francuskich dziełek z XVIII w. - Sztuka pierdzenia Pierre'a Thomas'a Nicolas'a Hurtaut i Zewnętrzny afrodyzjak, dzieło anonimowe. Pierwszego reprintu jeszcze nie tknęłam, spodziewając się bowiem lektury smakowicie absurdalnej zostawiam ją na gorsze czasy. Tknęłam natomiast Zewnętrzny afrodyzjak. I okazało się, że jestem (nieświadomą do tego momentu) posiadaczką narzędzia do flagellacji.Narzędzie kupiłam na jakimś targu staroci dla żartu i niskiej ceny, nie podejrzewając, jaką mroczną historię może kryć. Wydawało mi się owo narzędzie zwykłą dyscypliną używaną przez srogich rodziców jako argument nie do odparcia. A tu proszę! Dowiedziałam się o flagellacji to i owo. Stosowana w dużych ilościach w klasztorach, zarówno męskich, jak i żeńskich, była substytutem (lub początkiem) zaspakajania chuci miłosnych, jak pisze autor "wenerycznych". Albowiem osiągnięta poprzez biczowanie pleców gorącość lędźwi zstępuje ku partiom wenerycznym i powoduje, w zależności od płci, sztywnienie lub wilgotnienie. Kary cielesne przy użyciu dyscypliny w szkołach i domach miały wzbudzać niepotrzebnie w dzieciach ową gorącość i sprowadzać je na złą drogę. Wspomina autor również o karach wymierzanych przez gorliwych spowiedników grzeszniczkom. Z tym większą zajadłością wymierzanych, im ponętniejszym tyłeczkiem się grzeszniczka odznaczała. Ilość i jakość grzechów nie miała tu znaczenia. Pouczająca lektura, toteż zrobiło mi się nieco weselej na duszy.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Konkurs

I ogłosił Pan był konkurs na babę. Wymagania podał, ogłoszenie zamieścił wywieszając na płotach w ogrodzie pańskim, gdzie trzeba i czekał na chętne. Z Pańskiego punktu dowodzenia widział tłumy bab wszelakich przed płotami, zawzięcie studiujące wymagania pańskie. A były to wymagania, że ho ho! Panu bowiem potrzebna baba nad baby, ober baba, parade baba, baba di tutti babi. Włos i lico ma mieć niczym nie zmierzwione, ni wiatrem, ni myślą swobodną. Liczko gładkie, ale nie gładsze, niż Pańskie, by w Panu kompleksów nie budzić, póki śpią. Nóżki ma mieć zgrabniutkie, by spódniczkę kusą założyć mogła oko pańskie cieszącą.  Włosy długie, rozum krótki, by nie peszyć Pana omnipotencji we wszystkich dziedzinach nauki. Włosy długie, ale przylizane schludnie. Żadnych cyklistek, masonek, żydówek, cyganek. Aryjka ma być, katoliczka chrześcijańska, heteroorientacyjna. Żadnych cudaków, odmieńców, odszczepieńców. 
I patrzył Pan był na tłum przed płotami rzednący i sarknął był pod nosem pańskim: a niech to, żadna nie ma wymaganych kwalifikacji! Z kim mnie przyszło się zadawać, mnie, omnipotentnemu cudowi boskiemu? No z kim?

Od dłuższego czasu jestem w jakimś dziwnym  stanie, rzeczy dzieją się obok, ja w nich nie uczestniczę. Przepływają mimo, czasem tylko czymś zahaczając. Wiem, że to samoobrona, bo wiele się zadziało przez ostatnie miesiące, ale chciałabym już wrócić do siebie, myśleć i żyć, jak ja. Nie umiem tylko zrobić pierwszego kroku w chmury. Czasem myślę sobie, że ktoś powinien mnie ruszyć z okopów, w jakich się chowam, że powinien podać rękę i szepnąć "acushla, chodź". Jednocześnie wiem, że nigdzie i z nikim bym nie poszła. Już nigdy.