czwartek, 14 czerwca 2018

Takie tam...

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że coś tu jest nie tak, jak być powinno. Obowiązująca Konstytucja, a w szczególności art. 25 określa stosunki państwa i kościołów. Punkt 2 tegoż artykułu mówi, że władze publiczne zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym. W punkcie 3 mówi się natomiast o wzajemnej niezależności państwa i kościoła, każdego w swoim zakresie. A co mamy w rzeczywistości? Ano mamy dominację jednego wyznania. Natrętną, narzucającą się wszędzie, w każdej dziedzinie życia. Czym innym, jak nie narzucaniem, jest sponsorowanie toruńskiego księdza? Udział hierarchów kościolnych we wszystkich prawie uroczystościach państwowych? Większość z nich zaczyna się przecież mszą, w której biorą owe państwowe władze udział. Czynny udział. Koło klosza szarga mi, jakiego wyznania jest przywódca narodu i jego poplecznicy. Nie powinnam o tym nawet wiedzieć, to jego prywatna sprawa. Wzruszenie ogarniające panią kurator oświaty z powodu mszy rozpoczynającej rok szkolny jest również jej prywatną sprawą. Ta pani, wypowiadając się jako kurator oświaty, nie ma prawa uzewnętrzniać swoich poglądów religijnych. Prywatnie może sobie robić cokolwiek, jako urzędnik państwowy nie. Wójt jakiś, który na kilku szkołach powiesił tablice z dekalogiem, powinien natychmiast zostać odwołany ze stanowiska. Jakim prawem narzuca wszystkim jedno? Przy okazji tego wydarzenia, znaczy zawiśnięcia dekalogu na szkołach, refleksja mnie naszła, smutna zresztą. Otóż przystępuję do jakiejś organizacji, która ma swoje prawa. Członkowie organizacji obowiązani są owych praw przestrzegać. A ładne nawet one są. Wyjąwszy te o roli jedynego boga, nawet uniwersalne poniekąd. Humanistyczne takie. No to ja rozumiem, że jak tych praw nie przestrzegam, to lecę z organizacji na zbity pysk. Logiczne i ze wszech miar słuszne. A guzik. Organizacja założyła sobie, że jej członkowie praw owych, rudymentarnych w końcu, przestrzegać nie będą. I stworzono instytucję skruchy i wybaczenia. Niby kraść nie wolno, ale jak ukradniesz i skruchę w sobie poczujesz, to odpuszczone ci będzie i na pysk nie wyrzucą. Paranoja jakaś. Czyli zakłada się a priori, że do organizacji wstępują osoby nie mające zamiaru przestrzegać praw tej organizacji. Nie wspominając o tym, kto i jak ma oceniać prawdziwość owej skruchy. Swego czasu byłam w harcerstwie. Jak ktoś palił, a prawo harcerskie tego zabraniało, to leciał z wizgiem i harcerzem być przestawał. Mafia sycylijska też się z przeniewiercami nie cackała. To, co dzisiaj się widzi, czyta, czuje to jest jakiś matrix. Ksiądz, co to własny tyłek chroniwszy z Rwandy ujechał był, poucza o szkodliwości antykoncepcji i grzmi o upadku obyczajów tą antykoncepcją spowodowanym. Że niby założenie, że cokolwiek zrobię będzie mi odpuszczone nie prowadzi do upadku obyczajów? Człowiek istota zła jest z natury, i jak może komuś krzywdeczkę zrobić, to zrobi. Jeśli przy tym kary nie poniesie, to robić będzie ową krzywdeczkę z radosną świadomością bezkarności. A taki ateista męczyć się musi z popełnionymi. Nikt mu ich nie odpuści, nie pogłaszcze po główce mówiąc: idź i nie grzesz więcej. Krzywdeczki, które kiedyś wyrządziłam innym, świadomie lub nie, siedzą we mnie i podgryzają czasem. Ale przede wszystkim świadomość, że kiedyś zrobiłam coś złego skłania mnie do ostrożności w robieniu podobnych sztuk w przyszłości. Nikt mnie nie zwalnia z odpowiedzialności za popełnione. Czasem boleśnie ponoszę konsekwencje. Ale należy mi się i tyle. A tu nic, człowiek kopnie psa, wyspowiada się i może kopać znowu. Jak dla mnie z założenia jest to zakłamane i wredne człowiekowi. Geniusz to jakiś wymyślił. Wszystko daje się usprawiedliwić, wybaczyć, zadośćuczynić. Gówno prawda, moim zdaniem. A posiadanie własnego zdania gwarantuje mi Konstytucja. Ot, paradoks taki.

poniedziałek, 11 czerwca 2018

Przymusowa industrializacja

Sodomia i Gomoria zapanowała w moim domu. Moje pracowicie pomalowane na meksykańskie chili kuchenne ściany zostały zbeszczeszczone obrzydliwym, wielkim pudłem kaloryfera. Szafa, nie kaloryfer. Niby strych nieogrzewany, mam znaczy grzać gołębiom za swoje. Mało opłacalny interes, tym bardziej, że gołębi nie znoszę. W sypialni kaloryfer założono na szczęście normalny, w drugim pokoju też landara. Tuż obok kominka sobie zawisła. Zburzyło mi to całkowicie koncepcję muzyczną, nie da się już tak ustawić głośników, jak poprzednio - znowu muszę kombinować. Łazienka przypomina pobojowisko. Co prawda udało mi się ocalić kaloryfer łazienkowy, ale okazało się, że drzwiczek będę miała sztuk trzy. Do licznika z wodą już mam, dojdą te od odpowietrzenia i kolejne od jeszcze czegoś. Chyba sobie zrobię z dziesięć dodatkowych i będę udawać, że to taka oryginalna dekoracja. No cholera mnie bierze ciężka od piątkowego ranka. Pan przyszedł zamurować dziury. Zamurował jedną, tę w kuchni i przeniósł się do pokoju. Tam widnieje dziura spora, toteż udał się był po cegłę. I jak poszedł, tak zaginął w akcji. Dziura nie zaginęła. 
Weekendowo mnie poniosło z porządkowaniem tego wszystkiego, toteż z rozpędu pomalowałam pół sypialni. Indiańskie lato mi się pojawiło. Dawno Kornacka nie miała takiego ubawu ze mną. Nie musi nic robić, gruczoły jadowe mi się otworzyły i nijak zamknąć nie mogą. Z jednej strony to ja panów robotników rozumiem - ciężka w sumie praca i takie tam, ale odrobinę dobrej woli mogliby okazać. Tymczasem zostawili mi w kuchni rurę biegnącą przez całą ścianę, tuż nad stołem. I niby nie można jej teraz w ścianie schować. Jak pan inspektor odbierze całość, to oni wtedy do mnie przyjdą i wmurują. Za dodatkową opłatą rzecz jasna. W kuchni przybył mi też dodatkowy element ozdobny - mianowicie rura kończąca się bańką. Malutka ta banieczka, niemniej rura jest rurą i w oczy kłuje. Zastawiłam ją wysokim kaktusem póki co. Jak już panowie pocerują te ściany, pan inspektor je odbierze, to będę myśleć. A niektórzy przecież celowo zostawiają na wierzchu rury, żeby się im industrialnie zrobiło. Nie rozumiem, no nie rozumiem. 
Stół mój natomiast jest cudny. Polakierowałam go własnoręcznie i wygląda o wiele lepiej. Przy okazji okazało się, że mam stół jednak indonezyjski. Byłam przekonana, że to stół z palisandru białostockiego, czyli rozebranej gdzieś tam stodoły. Może i z desek stodolnych on jest, ale stodoła indonezyjska jednakże. Przykręcając nogi nie zauważyłam numerków im przypisanych i stół stał krzywo. Sąsiad mnie poratował i przy okazji skonstatował, że szczęścia w życiu to ja nie mam, bo miałam jedno trafienie na cztery. Znaczy jedną tylko nogę przykręciłam prawidłowo. Poprawił, jest jak trzeba. A co do szczęścia... W sobotę napadła mnie pani Cyganka mówiąc, żem dobra kobieta jest. One wszystkie chyba jakiś problem ze wzrokiem mają. Zawsze tak mówią. Ta jednakże przebiła inne mówiąc mi, że żyć będę 97 lat. No żesz... Niby po co? Powtórzyła, żem dobra kobieta, ale szczęścia w życiu nie mam. I tu się nie zgodzę. Otóż mam. I już.

środa, 6 czerwca 2018

Puszka Damoklesa

Diabli wiedzą dlaczego rozwiązał się worek z nieszczęściami, otworzyła puszka Damoklesa. Najpierw przyszli panowie robotnikowie sprawdzić szczelność instalacji gazowej i wietrznej. Ten od wietrznej z zadowoleniem na obliczu skomentował: to teraz pani się będzie pluskać w ciepłej wodzie. Jasne - bo do tej pory to ja się w górskim potoku myłam, psiakrew. Zdrzaźnił mnie, nie wiedzieć czemu, tym zadowoleniem. Potem była ciężka noc. A poranek... Szkoda gadać. Pieczołowicie uwieszona żaluzja w sypialni z powodu obfitego wiatru spadła była i już. Nastawienie miałam w związku z powyższymi wydarzeniami średniej jakości. Nawet wspomnienie fiordów nie pomagało. I jak się zaczęło, tak i trwało. Pracowa gwiazda irytowała bardziej, niż zwykle. Ale też i rozbawiła nad wyraz - kolega podał jej jakieś coś, dokument pewnie - z tekstem, że tylko tyle może dla niej zrobić. Gwiazda zaś zaprezentowała pełną gotowość: błysnęła oczkiem, przybrała uwodzicielski wyraz pyszczka i zaszczebiotała: ależ Ty możesz dla mnie zrobić bardzo dużo. Nie wytrzymałam i chyba zbyt głośno parsknęłam, chowając się za swoim monitorem. Nic nie poradzę, że bawią mnie takie akcje. Żeby nie zakłócać gwieździe tokowania pozwoliłam sobie wyjść z pracy celem nabycia spódnicy, która mi wpadła w oko. Niestety, okazało się, że takąż można nabyć tylko internetowo, co mnie nie urządzało tym razem. Żeby to wyjście nie było takim pustym przebiegiem, kupiłam marynarkę. Lnianą. Ładną. Jednakże to nie spódnica. Kiedy więc po przyjściu do domu zobaczyłam rozbitą doniczkę z kwiatkiem, który niedawno przesadzałam, nie zrobiło to już na mnie żadnego wrażenia. Ot, bad hair day i tyle. Jasnym punktem niewątpliwie od kilku dni jest dla mnie serial z Piętą w roli głównej. Obejrzałam filmik z jego wypowiedziami i rozbawił mnie nad wyraz. To zawieszenie kilkudziesięcio sekundowe przed każdą wypowiedzią, to marszczenie czółka pod uroczą grzyweczką... Bajka.

poniedziałek, 4 czerwca 2018

Fiordy nie jedzą z ręki

Rozpasanie całkowite trafiło mi się weekendowo. Naoglądałam się fiordów po kokardki. Nawdychałam, ponapawałam zielonością tych fiordów jak głupia. Aż bolały oczy i dusza. Żołądek też bolał, ale tylko trochę. Niepomiernie mniej, niż zwykle. Cudnie mi zrobił ten weekend w człowieku. A podróż powrotna to już zwyczajnie bajka. Przede wszystkim płynęłam promem! Prawdziwym, takim, co po wodzie pływa i kaczka się nie nazywa. Pan promiarz kręcił kołem, prom sobie płynął siłą woli i nurtu, a mnie się śmiało w człowieku. Zostałam dowieziona do dworca, skąd miałam wracać do domu. Bilet miałam, spokojnie czekałam na peronie. Sprawdziłam, który peron na wszelki wypadek. Stałam na właściwym. Zapowiedziano mój pociąg, no to sobie wsiadłam. Stał w końcu na peronie, z którego miał odjechać. Już po zamknięciu drzwi wydał mi się ten pociąg nieco dziwny. Miejsc numerowanych nie było, a ja przecież miałam wykupioną miejscówkę. Spytałam, który to wagon, jakoś dziwnie na mnie pytany młody człowiek spojrzał i w sumie coś bąknął. Rozejrzałam się uważniej dokoła. Następna stacja miała jakąś nieznaną mi nazwę i jakoś szybko pociąg do niej dojechał. Zaczęłam się nieco niepokoić, ale uznałam, że skoro aż cztery godziny ma trwać podróż, to jest możliwe, że się musi często zatrzymywać. Następne 5 minut i następna stacja już mnie mocniej zaniepokoiły. Poszukałam jakiejś tablicy informacyjnej. No żesz... Stacja docelowa Kraków Główny! Jaki Kraków? Przecież ja jechałam do Warszawy. Wpadłam w lekką panikę. W dodatku nie miałam przecież biletu. Znaczy nie dość, że gapa, to jeszcze jedzie na gapę. Przyszedł konduktor, kupiłam bilet i zbrojna już w wiedzę dokąd jadę spytałam, o której pociąg będzie w Krakowie. Pan poinformował i poszedł, a ja rzuciłam się do telefonu sprawdzać, o której mam najbliższy pociąg do Warszawy. Guzik, nie ma zasięgu. Krótkie chwile z zasięgiem nie pozwoliły na załadowanie się strony pkp, toteż odpuściłam. Z rezygnacją czekałam na ten Kraków. Kiedy wysiadłam z pociągu zobaczyłam na przeciwległym torze pociąg z napisem Warszawa Wschodnia. No pobiegłam, jak Szewińska niemal, mimo tkwiącej w gardle rezygnacji. Wsiadłam i natychmiast poszukałam konduktora. Trochę dziwnie na mnie spojrzał i poinformował, że jazda tym pociągiem sporo kosztuje. To w co ja wsiadłam? W Orient Express? Bąknęłam, że trudno, kazał mi biegiem zająć miejsce w Warsie, bo potem może nie być miejsc. Pokłusowałam kurcgalopkiem i czekałam, aż zjawi się konduktor. Zjawił się po jakichś 40 minutach, wysłuchał mojego tłumaczenia, że wsiadłam w zły pociąg. Okazałam bilet, ten na pociąg do Warszawy, ale nie zrobiło to na panu pożądanego wrażenia i kazał mi udać się do kierownika pociągu. Udałam się, a jakże. Powtórzyłam historię ze złym pociągiem i czekałam na wyrok. Usłyszałam, że mam dwie opcje: pierwsza to zakupienie biletu po cenie rzeczywistej - jak się okazało ponad 400 zł, bo z karą,  pieczątka na bilecie niewykorzystanym i szansa na częściowy zwrot kosztów tegoż biletu. Opcja druga to 150 zł  i jedziemy. Mimo mojej niechęci do liczb 150 zł wydało mi się jednak mniejszą sumą, niż 400, z rozkoszą zapłaciłam. Spytałam jeszcze tylko, czy aby na pewno nikt mnie z tego pociągu nie wyrzuci, bo biletu nie dostałam do ręki. Pan się uśmiał. Jak się okazało wsiadłam w pendolino, które zatrzymuje się dopiero w Warszawie. Przez okno nikt mnie wyrzucać nie chciał, spokojnie, komfortowo dojechałam do domu. Jakieś półtorej godziny wcześniej, niż gdybym wsiadła we właściwy pociąg. I w dodatku dostałam sok pomidorowy i jakąś sałatkę. Spokojnie mogłam myślami odjechać w widziane jeszcze niedawno fiordy. Odpłynęłam w nie obficie.