Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że coś tu jest nie tak, jak być powinno. Obowiązująca Konstytucja, a w szczególności art. 25 określa stosunki państwa i kościołów. Punkt 2 tegoż artykułu mówi, że władze publiczne zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym. W punkcie 3 mówi się natomiast o wzajemnej niezależności państwa i kościoła, każdego w swoim zakresie. A co mamy w rzeczywistości? Ano mamy dominację jednego wyznania. Natrętną, narzucającą się wszędzie, w każdej dziedzinie życia. Czym innym, jak nie narzucaniem, jest sponsorowanie toruńskiego księdza? Udział hierarchów kościolnych we wszystkich prawie uroczystościach państwowych? Większość z nich zaczyna się przecież mszą, w której biorą owe państwowe władze udział. Czynny udział. Koło klosza szarga mi, jakiego wyznania jest przywódca narodu i jego poplecznicy. Nie powinnam o tym nawet wiedzieć, to jego prywatna sprawa. Wzruszenie ogarniające panią kurator oświaty z powodu mszy rozpoczynającej rok szkolny jest również jej prywatną sprawą. Ta pani, wypowiadając się jako kurator oświaty, nie ma prawa uzewnętrzniać swoich poglądów religijnych. Prywatnie może sobie robić cokolwiek, jako urzędnik państwowy nie. Wójt jakiś, który na kilku szkołach powiesił tablice z dekalogiem, powinien natychmiast zostać odwołany ze stanowiska. Jakim prawem narzuca wszystkim jedno? Przy okazji tego wydarzenia, znaczy zawiśnięcia dekalogu na szkołach, refleksja mnie naszła, smutna zresztą. Otóż przystępuję do jakiejś organizacji, która ma swoje prawa. Członkowie organizacji obowiązani są owych praw przestrzegać. A ładne nawet one są. Wyjąwszy te o roli jedynego boga, nawet uniwersalne poniekąd. Humanistyczne takie. No to ja rozumiem, że jak tych praw nie przestrzegam, to lecę z organizacji na zbity pysk. Logiczne i ze wszech miar słuszne. A guzik. Organizacja założyła sobie, że jej członkowie praw owych, rudymentarnych w końcu, przestrzegać nie będą. I stworzono instytucję skruchy i wybaczenia. Niby kraść nie wolno, ale jak ukradniesz i skruchę w sobie poczujesz, to odpuszczone ci będzie i na pysk nie wyrzucą. Paranoja jakaś. Czyli zakłada się a priori, że do organizacji wstępują osoby nie mające zamiaru przestrzegać praw tej organizacji. Nie wspominając o tym, kto i jak ma oceniać prawdziwość owej skruchy. Swego czasu byłam w harcerstwie. Jak ktoś palił, a prawo harcerskie tego zabraniało, to leciał z wizgiem i harcerzem być przestawał. Mafia sycylijska też się z przeniewiercami nie cackała. To, co dzisiaj się widzi, czyta, czuje to jest jakiś matrix. Ksiądz, co to własny tyłek chroniwszy z Rwandy ujechał był, poucza o szkodliwości antykoncepcji i grzmi o upadku obyczajów tą antykoncepcją spowodowanym. Że niby założenie, że cokolwiek zrobię będzie mi odpuszczone nie prowadzi do upadku obyczajów? Człowiek istota zła jest z natury, i jak może komuś krzywdeczkę zrobić, to zrobi. Jeśli przy tym kary nie poniesie, to robić będzie ową krzywdeczkę z radosną świadomością bezkarności. A taki ateista męczyć się musi z popełnionymi. Nikt mu ich nie odpuści, nie pogłaszcze po główce mówiąc: idź i nie grzesz więcej. Krzywdeczki, które kiedyś wyrządziłam innym, świadomie lub nie, siedzą we mnie i podgryzają czasem. Ale przede wszystkim świadomość, że kiedyś zrobiłam coś złego skłania mnie do ostrożności w robieniu podobnych sztuk w przyszłości. Nikt mnie nie zwalnia z odpowiedzialności za popełnione. Czasem boleśnie ponoszę konsekwencje. Ale należy mi się i tyle. A tu nic, człowiek kopnie psa, wyspowiada się i może kopać znowu. Jak dla mnie z założenia jest to zakłamane i wredne człowiekowi. Geniusz to jakiś wymyślił. Wszystko daje się usprawiedliwić, wybaczyć, zadośćuczynić. Gówno prawda, moim zdaniem. A posiadanie własnego zdania gwarantuje mi Konstytucja. Ot, paradoks taki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz