niedziela, 29 maja 2016

Impreza masowego rażenia


Dostałam nieoczekiwany prezent na Dzień Matki - czas spędzony wspólnie z córką. Dawno takiego czasu tylko dla siebie nie miałyśmy, a tu proszę - kilka godzin tylko nasze. Wymyśliłyśmy grające fontanny. Nie lubię imprez masowych, ale postanowiłam dzielnie znieść entourage mając na względzie czas do pogadania. W końcu gadać można wszędzie. Najpierw poszłyśmy na piwo. To znaczy córka na piwo, ja na wodę.Na bulwarze wiślanym zobaczyłam takie cudo - syreneczka niebieściuchna. Przypomina aniołka z okolic Wileńskiego - artysta ten sam, jak mniemam. Uroczo przysiadła z jabłkiem w syrenich łapkach przy wejściu na plenerową wystawę Cool Globes - globusy propagujące ochronę środowiska, nawet ciekawe. I wyjątkowo fortunnie umieszczone. Swoje trunki sączyłyśmy siedząc na leżakach, przy stoliku z drewnianej skrzynki. Taki trynd teraz, ma być vintage, oldschool, hipstersko, loftowo. No to było. Siedziałyśmy, sączyłyśmy i gadałyśmy. Mądre dziecko mam. Mądre i dobre człowieczo. Oprócz tego, że ją kocham lubię z nią przebywać. Prowadzimy różne rozmowy, światopoglądowe również, a właściwie najczęściej światopoglądowe. Czuję jakoś podskórnie, że i ona lubi ze mną gadać. Przeleciałyśmy się paszczowo po bieżących wydarzeniach, zdanie mamy podobne. Dostało się równo wszystkim i wszystkiemu. Nawet Trump oberwał. Skwitowałyśmy mało optymistycznym westchnieniem i przeszłyśmy na tematy rodzinne. Wspomnienia właściwie. Postanowiłam bowiem zapoznać dziecko z historią rodziny. Opisuję ją sobie po kawałku, w miarę przypominania sobie lub dogrzebywania się. Kilkoma odgrzebkami i wspominkami się podzieliłam. Dzielenie się zaburzało nam nieco towarzystwo tuż obok konsumujące duże ilości piwa. Głośno zaburzali. Bez żalu poszłyśmy w kierunku parku fontann. Ludziów, jak mrówków - całe mnóstwo. Córka powiedziała, że to dopiero początek, że będzie więcej. Zaczęłam czuć się nieswojo. A tłum gęstniał i gęstniał. Niepokojąco. Usiadłyśmy na skarpie, już było mało miejsca. A ludzi przybywało.

To, co widać to zaledwie niewielka część tłumu. Na skarpie siedział człowiek obok człowieka, niemal szpilki by się nie wetknęło. Na dole, przy samych fontannach - jak widać - łebek koło łebka. Ludzie, dzieci, psy, rowery i brak (przynajmniej na pierwszy rzut oka) Straży Miejskiej, służb medycznych, czegokolwiek. Poczułam się, jak w horrorze Kinga - jakaś mała apokalipsa i panika tłumu, który tratuje te dzieci, psy i rowery... Brrr... 

Pokaz zaczynał się o 21.30, a już na 10 minut przed w głośnikach (świetne nagłośnienie!) rozległ się głos zapraszający do zajęcia miejsc na skarpie, bo niby lepiej widać. Gdzie? Jak? Toż szpilki się nie dało już wetknąć. Za plecami miałam dwoje dzieci kopiących mnie po nereczkach, obok migdalącą się parkę, a przede mną leżało i dyszało wielkie czarne psisko. W towarzystwie dość niefrasobliwych właścicieli, bo psisko bez kagańca dyszało. Wreszcie huknęło, błysnęło... i się zaczęło. Zobaczyłam na tle fontanny głównej obrazki panienek pływających w charakterze syren, jakieś mazaje i dziwna muzyka. Kiedy wreszcie panienki przestały się syrenić nastąpił pokaz właściwy. Huknęło Jarrem, błysnęło kolorami tęczy i prysnęło wodą. Wielowymiarowo prysnęło. Podobało mi się. Może nie byłam zafascynowana (jakaś zblazowana jestem, czy jak?), ale wrażenie oku miłe. Uchu mniej, bo głośny Jarre w takim otoczeniu, to nie jest dobry pomysł. Przyznam, że znacznie bardziej zafascynowali mnie ludzie. Widziałam cały dół, a sądzę, że i ludzie na skarpie zachowywali się podobnie. Prawie każdy robił zdjęcia, nagrywał. Kiedy zabrałam sprzed swych oczu własny telefon nagrywający, zobaczyłam mnóstwo ekranów, ekraników. Światełek świadczących o tym, że ktoś dokumentuje w jakiś sposób. Przyglądając się światełkom zauważyłam dziewuszkę w białej sukience siedzącą na ramionach ojca - trzy może cztery latka mającą. To, co to dziecko wyprawiało w rytm muzyki rozbawiło mnie niemal do łez. Podskakiwała, podrygiwała, potrząsała główką w niespodziewane strony - słowem muzyka działała na nią, jak diabli. Dłuższą chwilę na nią patrzyłam z ciekawości, ile wytrzyma ona albo ojciec. Dali radę oboje. Tymczasem ja byłam coraz bardziej przerażona tłumem, który zjednoczony ruchowo muzyką zaczął się poruszać niepokojąco. Przypominało to rój pszczół przed atakiem. Czułam się okropnie, z każdą minutą coraz gorzej. Katastroficzne scenariusze latały po mnie kurcgalopkiem. Rozmawiać się w tym huku nie dało, toteż nie mogłam liczyć na wsparcie córki. Chyba jednak zauważyła moje zaniepokojenie, bo zaproponowała, że wcześniej wyruszymy do domu. Że niby, jak ten tłum ruszy, możemy się nie dopchać do tramwaju. Z ulgą podniosłam tyłek z trawy. Okazało się, że w tym momencie zaczęły się dodatkowe atrakcje - lasery przecinające strumienie wody w tę i wewtę. Odeszłyśmy nieco i z daleka już się temu chwilę przyglądałyśmy. Znowu miałam głupie skojarzenia... Że niby te lasery zamieniają się raptem w broń i sru... po ludziach. Chyba się jednak nie nadaję na imprezy masowego rażenia.

czwartek, 26 maja 2016

Malibu

W zaprzyjaźnionym sklepie pan stojący przede mną kupuje setkę jakiejś wódki i kefirek. Sprzedawca pyta (ze zdziwieniem jednak), czy to na pewno wszystko. Tak - odpowiada pan - malibu sobie zrobię. Uśmiechnęliśmy się do siebie ze sprzedawcą. Bardzo go lubię, pozostałych sprzedających w tym sklepie również. Zaczęło się od namawiania pana sprzedawcy do złego. Tak mu kiedyś powiedziałam widząc, że nie ma tego, czego potrzebuję i kupuję dość często. Pan zareagował cudnie: a bo to pani jedna? Dogadaliśmy się w każdym razie i już zawsze jest to, czego mi trzeba. Kilka dni temu robiłam tam zakupy, tym razem był inny pan sprzedający, młody chłopaczek. Zwykle nie liczę na zrozumienie u młodych chłopaczków, ale tym razem wyrwało mi się samo. Pomarudziłam, że nie ma papierosów, które palę, a byłoby miło, gdybym mogła je tu kupować, bo sklep i blisko, i otwarty bez przerw. Za trzy dni papierosy stały na półce. Rozanielona podziękowałam o obiecałam, że po wszystkich jarmarkach będę głosić, jak cudny jest ten sklep. Niniejszym głoszę.