poniedziałek, 31 października 2016

Kornacka - reaktywacja

Kornacka od dawna nie miała okazji zaprezentować swoich możliwości, toteż jak już pokazała to z wizgiem. Półgodzinne czekanie na autobus nie zrobiło na niej wrażenia, ale pan siedzący w autobusie obok mnie już tak. Pan oczywiście trzymał nóżki pod kątem rozwartym i ani myślał zewrzeć ich choćby o milimetr. Zionął przy tym przetrawionym alkoholem i czymś bliżej nieokreślonym, co wywołało we mnie odruchy wymiotne. Na tyle silne, że wysiadłam przystanek wcześniej i spory kawałek szłam piechotą. Kornacka już zaczęła mi wystawać zza kołnierza karakuła. Nieśmiało, ale jednak. Na cmentarzu zaczęła już dość śmiało wychylać się i rozglądać po okolicy, komu by tu przyłożyć i za co. Okazja trafiła się dość szybko. Udałyśmy się z córką do kościelnej kancelarii, żeby dokończyć przepisywanie prawa do rodzinnego grobu z wujka na moją córkę. W kancelarii urzędowała pani w wieku późnym bardzo, mimo to sprawnie posługiwała się komputerem, tylko jakoś, psiakrew, powoli. Spieszyć nam się specjalnie nie spieszyło, Kornacka nie miała czego się czepiać. Za to wystrzeliła jadem podczas konwersacji. Zaczęło się od pytania kim jest osoba, która zrzekła się na naszą korzyść praw do grobu. Nieco mnie to pytanie ogłuszyło, ale cierpliwie wyjaśniłam, że jest to syn z drugiego małżeństwa szwagierki mojej babci, a ta osoba, która prawa do grobu ma nabyć, to moja córka. Pani pokręciła głową  (słowo daję, że z satysfakcją) i wycedziła: a to nic z tego, albowiem grób ziemny może przejąć tylko osoba z bliskiej rodziny, co innego grób murowany. Z jednej strony nieco mnie ucieszyła wiadomość, że wspomniany wujek nie jest moją bliską rodziną, z drugiej jednakże koncepcja przejęcia praw nam się oddalała. Moja córka przytomnie się wtrąciła, że w tym grobie jest pochowana moja ciocia, która była siostrą mojej mamy. Znaczy bliższa rodzina stanowczo. Pani się zgodziła, że rodzina to bliska, że mamy wobec tego prawo do grobu, oczywiście uprzednio opłaciwszy jakąś kosmiczną liczbę lat grobowych. I znowu napomknęła, że co innego grób murowany. Grobem murowanym właściciel może dysponować jakkolwiek i przekazywać dowolnie. Co ona z tym murowaniem? - zaczęłam się zastanawiać. Z zastanawiania się wyrwały mnie słowa pani kancelarii, że wtedy to się grób kopie głęboko, bo tu wszystko piaski, to można głęboko. Jak się już wykopie głęboko, to się szczątki tam leżące zbiera w skrzyneczkę i kładzie na dnie. Nad tym muruje się dwa albo trzy nowe miejsca. Szczątki Kornacką wykończyły. Tym bardziej, że dało się zauważyć, że pani kancelaria w ostatniej chwili zrezygnowała z powiedzenia "resztki". Zrezygnowała moim zdaniem widząc wzrok Kornackiej, czyli mój. Ale pierwsze "re.." już jej z ust korali wyszły. No cholera mnie wzięła wyjątkowa. Ostatnimi siłami trzymałam język Kornackiej na wodzy, co stało się tym trudniejsze, że pani uparła się, że ulica, na której mieszka moja córka nie istnieje. Następnie przeszła do sprawy trudniejszej, mianowicie do urżnięcia drzewa, które rośnie tuż obok grobu i jego korzenie zaczynają rozsadzać płytę. Usłyszałyśmy, że mamy napisać podanie o urżnięcie, ale koniecznie musimy też prosić o wykarczowanie. No i oczywiście musimy posadzić nowe drzewo. Moje dziecko, nad wyraz cierpliwie znosiło wywody pani kancelarii, a nawet się uśmiechało. Mnie Kornacka tak zacisnęła dzioba, że ledwo wyjąkałam do widzenia. Po wyjściu dziecko na mnie spojrzało i zaczęło się śmiać. Usłyszałam, że mamy szczęście, że była pani kancelaria, a nie ksiądz. Ona zaczęła sprawę załatwiać z księdzem jakiś czas temu i gdyby dzisiaj był tenże, miałabym większy ubaw znacznie. Nawet nie próbowałam sobie tego wyobrazić. Szczątki latały po mnie, jak kot z pęcherzem. Jak człowieka trzeba pochować, to człowiek jest i pochówku prochów się nie przewiduje, a potem to już co? Resztki nędzne? No to można je do skrzyneczki i do dołka, jak obrazowo pani kancelaria nam przedstawiła. Szarpało mną w środku, włączyłam proces bolesny, ale konieczny. Córka tylko na mnie patrzyła i czekała na rezultat przemyśleń. W końcu wycedziłam, że życzę sobie stanowczo zostać spalona dokładnie i rozsypana gdziekolwiek, żeby nikt nie musiał się moimi resztkami, znaczy szczątkami, kłopotać. I nie życzę sobie przychodzenia w miejsce pochówku, rozsypania  w okolicy początków listopada. Tu córka zgłosiła zastrzeżenie. Otóż niedawno zmarła babcia mojego zięcia, którą Janek znał i lubił. I on sobie życzył na grobie babci Zosi właśnie zapalić lampkę, więc pewnie na moim grobie też będzie chciał. No jest to pewien problem. Dla mnie w grobie nie ma już osób mi bliskich, które odeszły. One istnieją we mnie, ale na pewno nie leżą na cmentarzu. A już na pewno wisi im to, czy ja tam bywam. Ja też nie zamierzam po śmierci przywiązywać się do miejsca pochówku własnych resztek, czy prochów. Raczej pozwiedzam sobie świat w charakterze eterycznej mgiełki lub porywczego wichru - w zależności od nastroju. Muszę o tym z wnukami porozmawiać i uzmysłowić, że wolę zostać zapamiętana żywa. Że jako żywa będę bardziej obecna, bardziej z nimi, niż jako zimna płyta nagrobna. Myśl o wnukach jak zwykle podziałała na Kornacką łagodząco i do domu dojechała już tylko wściekle głodna i przemoczona.

Na plaster

Wdałam się niedawno w idiotyczną dyskusję o zaufaniu. Rozmówczyni moja twierdziła, że swojego pilnować trzeba. Mało pilnować, walczyć trzeba. Prezentowałam zdanie dokładnie protiwpołożne - że jak się kocha należy puścić wolno. Jeśli wróci, znaczy to jest to, jeśli nie wróci znaczy na plaster taki interes. Całym swoim życiem udowadniałam puszczanie, z różnym skutkiem, ale wiem, co mówię. Zaczęłam dość wcześnie, bo w wieku lat osiemnastu lub dziewiętnastu chyba. Byłam wychowawczynią na koloniach i mój przyszły mąż przyjechał mnie weekendowo odwiedzić. Z namiotem przyjechał. Uczestników kolonii też różni ludzie odwiedzili, jedni z namiotami, inni na krzywy ryj chcąc się załapać. Miejsc noclegowych dla wszystkich nie starczyło, jedna panienka odwiedzająca została bez przydziału. Z miejsca zaproponowałam jej nocleg w namiocie z moim przyszłym mężem. Do głowy mi nie przyszło, że może to być niestosowne, że niby kuszenie losu, że nie wiadomo co z tego miałoby być. Moim zdaniem nic. Jeśli miałoby coś być, to znaczy, że tak miało. Kochałam swojego przyszłego męża, o ile pamiętam, ufałam i koniec pieśni. Gdyby zaufania nadużył, byłby to pierwszy raz i ostatni. Tak też się stało, ale znacznie później i wcale nie w kontekście męsko-damskim. Kolejny raz przytrafił się wiele lat do przodu, po mężu pozostały już tylko wspomnienia. Otóż jeden pan wychodził regularnie, co tydzień, na brydża do znajomych. Wracał nad ranem, co ani trochę mnie nie niepokoiło. Skoro mówił, że na brydża, znaczy tak było. Przestałam panu wierzyć z zupełnie innego powodu, a wtedy okazało się, że to nie był brydż jednak. Tego rodzaju sztuki wychodzą mi bez problemu. Przykłady podałam akurat z pola płciowego, ale robię tak w każdym układzie - zarówno płciowym, jak i przyjacielskim. Ogromnie cenię sobie własną wolność, dokładnie tak samo cudzą. Każdy, nawet najbardziej zażyły układ nie jest dla mnie usprawiedliwieniem dla węszenia, gmerania i kontrolowania. Węszenie i gmeranie wręcz budzi moją żywą niechęć. Odróżniam węszenie i kontrolowanie od troski i zainteresowania, nawet żywego zainteresowania. Zatroszczona lubię być, kontrolowana nie znoszę. Inna rzecz, że wystarczy raz mojego zaufania nadużyć i wtedy, żeby skały srały - jak to obrazowo ujmuje moja koleżanka - nie da się wrócić do stanu wyjściowego. Poczytuję to sobie za ogromną wadę, bo w końcu ludzie się mylą, popełniają błędy i takie tam. Nie powinno się przekreślać czegoś zażyłego z powodu drobiazgu jakiegoś. Niemniej tak mi to działa. Skały srają i koniec. Nawet, jeśli decyduję się ten nadwątlony układ ciągnąć, to widać, słychać i czuć, jak puszcza w szwach. Układ puszcza. I jeśli jakimś cudem trwa nadal, to już ani on świeży, ani ładny, ani potrzebny. W głębi trzewi jednak wierzę, że są osobniki nienadużywające niczyjego zaufania, płci obojga. Wierzę i już. I co gorsza, znam przykłady. Protiwpołożne przykłady też znam, ale nie będę sobie nimi tyłka zawracać. Na plaster mi to.

sobota, 22 października 2016

Ulewanie

Pan prezes głosi, że kobieta powinna rodzić dziecko po to, żeby je ochrzcić. Co dalej, nie mówi. Pan minister od zdrowia zaleca ograniczenie liczby cesarskich cięć przy porodzie. Podobno poród naturalny jest lepszy i dla matki, i dla dziecka. Profesor z najczulszym sumieniem lekarskim na świecie stwierdza, że osoby o poglądach lewicowych mają większe problemy z zajściem w ciążę, a powodem jest przesadna dbałość o szczupłą sylwetkę. Jasna cholera! Kiedy ksiądz Longchamp zauważył u dzieci z in vitro odróżniającą je od innych bruzdę myślałam, że nie jest mnie w stanie już nic ruszyć. Tymczasem rusza mnie coraz bardziej. Przerażający jest ten festiwal głupoty i zakłamania. Klauzulę sumienia zaczynają stosować wszyscy, jak leci. Kurier z jakiejś firmy odmówił wejścia do lokalu gazety niezgodnej z jego poglądami z powodów ideologicznych właśnie. Kiedyś wydawało mi się niemożliwe, żeby lekarz odmówił wykonania jakiegokolwiek zabiegu z powodu posiadanych poglądów - składa przecież przysięgę, że będzie ratował ludzkie życie i zdrowie. Dzisiaj to norma, lekarz zasłania się klauzulą sumienia i sprawa załatwiona. Ma czyste ręce, bo przecież ma sumienie. Umiera matka, dziecko, człowiek, a on ma czyste sumienie. Przelewa mi się, ulewa i rozlewa. Język używany publicznie mnie boli. Wartościowanie ludzi ze względu na poglądy mnie boli. Podłość mnie boli. Coraz bardziej boli mnie wszystko w człowieku. I przestaje być żartem szukanie miejsca na ziemi bez tego wszystkiego. I ciągle aktualne są słowa pastora Niemollera, napisane w 1942 roku, coraz bardziej aktualne.

Kiedy przyszli po Żydów, nie protestowałem. Nie byłem przecież Żydem.
Kiedy przyszli po komunistów, nie protestowałem. Nie byłem przecież komunistą.
Kiedy przyszli po socjaldemokratów, nie protestowałem.   Nie byłem przecież socjaldemokratą.
Kiedy przyszli po związkowców, nie protestowałem. Nie byłem przecież związkowcem.
Kiedy przyszli po mnie, nikt nie protestował. Nikogo już nie było.


 

sobota, 15 października 2016

Zakochany pan dres

Wyruszyłam w świat tramwajem. Jedyne wolne miejsce było obok pana dresa roztaczającego wokół siebie woń piwa. Otwartą butelkę zresztą trzymał w dłoni. Pan dres był młody, markowy, łysy, odpowiednio ukarkowany. Na policzku miał szeroką poprzeczną bliznę. Ale co tam, ja nie ułomek i się byle dresa nie przestraszę. Grzecznie mruknęłam "przepraszam", bo pan dres oczywiście nóżki w zachęcającym rozkroku trzymawszy blokował siedzenie obok. Spojrzał na mnie z dezaprobatą, ale nóżkom swoim kąt rozwarcia zmniejszył. Usiadłam. Ale kiedy na mnie tak spojrzał, zauważyłam, że ma niezwykle piękne, zielone oczy. Dobre takie.  No ale wyglądał, jak wyglądał, siedziałam cicho. W pewnym momencie wyjął telefon i gdzieś zadzwonił, do kobiety znaczy, bo mówił jej, że źle postąpiła i teraz on będzie musiał spać na dworcu. No żal mi się go zrobiło. Coś jeszcze do słuchawki mówił i mówił, w końcu nieco głośnej powiedział, że ona (ta kobieta ze słuchawki, jak mniemam) przypał mu robi, bo ludzie słuchają, jak on o takich sprawach publicznie rozprawia. Ujął mnie tym po kokardki, aż się do niego uśmiechnęłam i szepnęłam, że wszystko będzie dobrze. Skończył rozmowę, popatrzył na mnie groźnie i już myślałam, że mnie zruga niewybrednie, ale nie. Zapytał: no jak może być dobrze, skoro ona... Tu popatrzył na mnie jeszcze raz i spytał: pani jest z Pragi? Potwierdziłam, że tak, przecież się dzielnicy nie wstydzę. I tu pan dres w długich żołnierskich słowach wyjaśnił mi swój problem. Gdybym była z Żoliborza na przykład, to pewnie by się męczył słowa uprzejme dobierając. A tak sobie pozwolił zrozumiale. Ja sobie jednakże pozwolę przetłumaczyć, bo nie wiem, czy klawiatura by niektóre słowa przyjęła - otóż owa kobieta z telefonu szlaja się po wszystkich okolicznych rogach, puszcza z każdym, kto się nawinie, a jego, pana dresa znaczy, zwodzi i kantuje. No to spytałam po co mu taka impreza. Uśmiechnął się wtedy oczami ciepło i powiedział poważnie: bo ja jej chcę pomóc. Od razu zrozumiałam, że zakochany po uszy! Dałam mu kilka złotych rad, że niby ma pomagać, bo to może nie jest zła kobieta, tylko pogubiona. Że ja wiedźma taka jestem i widzę, że wszystko się ułoży. Że widzę, że dobry człowiek z niego i będę trzymać kciuki, żeby mu się udało. Pan dres patrzył na mnie i patrzył. W końcu wziął telefon do ręki i zaproponował: to może pani z nią porozmawia? Odmówiłam oczywiście, ale poradziłam mu, żeby dzwoniąc do niej każdą rozmowę zaczynał od "kocham cię" i "tęsknię za tobą".  Wytłumaczyłam, że okazywanie uczuć jest zadziwiająco skuteczne w stosunkach dwustronnych i może prowadzić do zadzierzgnięcia. Podziękował i pożegnaliśmy się wylewnie, to znaczy ja go klepnęłam w udresione kolano, on mnie pogłaskał po ramieniu. Kiedy się obejrzałam stojąc już przy drzwiach wyjściowych dzwonił znów. Zaczął od "kocham Cię pysiu". Wzruszył mnie po kokardki. Nie tylko mnie chyba, bo siedzący wokół ludzie mieli ciepłe uśmiechy na twarzy. Pomachałam mu na pożegnanie i poszłam w świat, lepszy jakiś od tej chwili. A Wam i sobie tylko takich telefonów życzę.

niedziela, 9 października 2016

Omnis moriar

Omnis moriar

Ankieta Nerudy

Powolnie umiera ten, kto nie podróżuje
podróżowałam wiele, teraz stacjonarnie - do poprawki

Podróżuję teraz krótkobieżnie, ale jakże zajmująco!

ten, kto nie czyta
czytam, czytam :)

Wciąż czytam i czytam.

ten, kto nie słucha muzyki
słucham, różnej słucham

Jeszcze różniejszej słucham.

ten, kto nie obserwuje
obserwuje wszystko, co się da... czasem nawet wyciągam wnioski

 Wciąż obserwuję, wnioski wyciągam coraz sprawniej. W okolicy osiemdziesiątki dojdę do perfekcji.

Powolnie umiera ten,
kto niszczy swoją miłość własną
nie da się zniszczyć czegoś, czego nie ma

 Bez zmian.

ten, kto znikąd nie chce przyjąć pomocy
trudny temat

Nauczyłam się przyjmować pomoc, nie każdą i nie od każdego, ale jest nieźle.

Powolnie umiera ten, kto staje się niewolnikiem przyzwyczajenia
nie mam stałego rozkładu dnia, tygodnia, miesiąca, roku... nie zmieniam gatunku papierosów, ale zmieniam inne rzeczy, z upodobaniem nie poddaję się standardowi, choć kusi jednostajność i bezruch

Zmieniłam gatunek papierosów, reszta wciąż w budowie.

ten, kto odtwarza codziennie te same ścieżki
tylko muzyczne, inne zmieniam, ile mogę

Nawet ścieżkom muzycznym już wierna nie jestem.

ten, kto nigdy nie zmienia punktów odniesienia
jeden punkt jest niezmienny, pozostałe oglądam z każdej strony

I nic się nie zmieniło.

ten, kto nigdy nie zmienia koloru swego ubrania
czas na zmiany :)

Zmieniam, zmieniam. Już zmieniam.

ten, kto nigdy nie porozmawia z nieznajomym
wciąż gadam z nieznajomymi... z panią w sklepie, z dzieckiem na schodach, z gołębiem w parku

Z moim ulicznikiem, ze staruszkami, z panią od Tajlandii.

Powolnie umiera ten, kto unika pasji i wiru emocji, które przywracają oczom blask i serca naprawiają
hmm... staram się nie unikać

Nie unikam, oddaję się pasjom i emocjom.Z przjemnością.

Powolnie umiera ten, kto nie opuszcza swojego przylądka
gdy jest nieszczęśliwy w miłości lub pracy
pracuję nad tym :)

W pracy pełnia szczęścia. 

ten, kto nie podejmuje ryzyka spełnienia swoich marzeń
póki co jednak marzę, wbrew wcześniejszym danym sobie obietnicom...

Właściwie to już nie muszę :) 

ten, kto choć raz w życiu nie odłożył na bok racjonalności
wciąż odkładam, ba... odsuwam od siebie jak najdalej

A nawet dalej niż najdalej.

Więc od dziś zacznij żyć
zaryzykuj siebie od dzisiaj
zacznij działać od zaraz
Nie pozwól sobie na powolne umieranie
Nie zabraniaj sobie być szczęśliwym.

/Pablo Neruda/

Czyli felix esse aude zwyczajnie. Mądry Neruda. Utknięcie w przyzwyczajeniach, chodzenie po tych samych wciąż ścieżkach zabija powoli, acz skutecznie. Dodałabym do tego zestawu jeszcze jedna, bardzo ważną dla mnie rzecz - poczucie humoru. Nie jest szczęśliwy ten, kto nie umie się śmiać z siebie. Powaga zabija powoli :).
Pisałam to 7 lat temu. Tylko trochę się zmieniło. Zradykalizowałam się. Śmieję się nie tylko z siebie, śmieję się nawet do siebie. 
Tekst normalny to tekst Nerudy, italika moja przed siedmiu laty. A teraz na zielono. Bo zielono mi.

piątek, 7 października 2016

Warto było

 Bardzo szczególny był to dzień. Namówiłam koleżanki, by ubrały się na czarno, żadna się nie wyłamała. Usiadłyśmy sobie  w holu popijając, co która lubi i pojadając ciasteczka. Dołączyli do nas koledzy, nie wszyscy co prawda, ale trudno. Jednym łamistrajkiem się nie przejęłyśmy. Czekałyśmy tak naprawdę na reakcje szefa, którego poglądy są nam znane - raczej konserwatywne. Jego takt i kultura osobista również są nam znane, no ale mógł się wzburzyć widząc swój personel w stanie bezużytecznym. Zdziwił się rzeczywiście, ale usiadł z nami i siedział gadając o różnych, również służbowych, sprawach. Było nam całkiem wesoło. W końcu, około jedenastej stwierdził, że on przeprasza, ale musi wziąć się do pracy. Nam nie narzucał tego samego. Mój podziw i uwielbienie dla niego skoczyło o kilka punktów natychmiast. W ciągu dnia jeszcze bardziej, bo żadnej z nas nie wydał żadnego polecenia, nie zażądał wykonania jakiejkolwiek pracy. Toteż nie pracowałyśmy. Po pracy wybrałam się na Plac Zamkowy. Koleżanka w słusznej sprawie pożyczyła mi ciemną parasolkę, moja jest biała. Byłaby całkiem nie au courant. Tak uzbrojona podjechałam tramwajem. Jak się okazało w ostatniej chwili. Potem tramwaje chodziły już z mierną częstotliwością ze względu na tłumy w okolicy Starówki. Spodziewałam się tłumu kobiet, ale nie aż takiego. Spodziewałam się kilku mężczyzn, ale nie aż tylu. Ludzi było mrowie. Plac Zamkowy nie mieścił tłumu, wylewał się na Krakowskie Przedmieście, na Miodową, na uliczki Starego Miasta. Kobiety w różnym wieku - wcale nie byłam najstarsza! Bardzo dużo młodych, ale i starsze pokolenie było całkiem licznie reprezentowane. Pod Kolumną Zygmunta stała kilkuosobowa grupka członków jakiejś organizacji pro-life z plakatem ukazującym poszarpane ciało maluszka. I odpowiednim napisem oczywiście. Nie rozumiem takich przedstawień, no nie rozumiem. Aborcja dla żadnej kobiety nie jest pstryknięciem palcami, to trudna i bolesna decyzja. To wybór między życiem, a śmiercią czasem. Wartościowanie tego jest nie na miejscu. Grupka była szczelnie otoczona kordonem panów w jaskrawych kamizelkach, ale chyba mocno na wyrost, bo nikt nie zwracał na nich uwagi. A tłum gęstniał z każdą chwilą. Ktoś gdzieś przemawiał, ale nie było słychać słów. Myślę, że organizatorzy protestu nie przewidzieli, że będzie aż tak dużo protestujących. Stanowczo było za mało miejsca dla wszystkich. Postałam z tłumem wczytując się w hasła na transparentach - jedne mądre i celne, inne takie sobie, czasem też nie na miejscu, jak te plakaty pro-life. Każdy fanatyzm dla mnie pachnie brzydko, bez względu na to, jakich poglądów dotyczy. Ale mimo tych niewielkich zgrzytów poczułam się dumna, że tam jestem. Jestem przecież matką i babcią. Jestem kobietą. I mogę sobie wyobrazić, jak boli strata bliskiej osoby z powodu kretyńskiego prawa uchwalonego w imię dobrych układów z jakąś grupą nacisku. Nie z powodu choroby, wypadku. Z powodu ambicji politycznych jakiejś partii. Myślę, że twarze większości uczestników protestu wyrażały to samo. I latało w powietrzu poczucie wspólnoty, jak cholera latało. Cieszę się, że tam byłam, mimo że wracałam przez most na piechotę, kompletnie przemoczona i zmarznięta. Warto było.  


poniedziałek, 3 października 2016

Frustracja shih tzu

Mam w pracy kolegę. Młody człowiek, nie z mojej bajki, ale sympatyczny. Czasem przychodzi do naszego pokoju ot tak, pogadac sobie. Dzisiaj przyszedł pogadać o psach. Od niedawna bowiem jest szczęśliwym posiadaczem uroczego psiaka - shih tzu. Piesio fajny, widziałam zdjęcia. Kolega opowiada o nim z ogniem. Tym razem był jednak zatroskany. Otóż piesek rzuca się na inne, najchętniej większe, psy z zamiarami nie do końca jasnymi. Weterynarz, któremu zgłosono problem zawyrokował, że psa trzeba wysterylizować. To nie wchodzi w grę, kolega ekologiczny jest, nie chce psa wynaturzać. Zatem, jak stwierdził, weterynarz, należy umożliwić psu kontakt z psią płcią przeciwną. Wtedy sie uspokoi. Kolega określił to dosłownie tak: no trzeba go dopuścić. Koleżance siedzącej obok się pyszczydło uśmiechnęło od razu - no oczywiście, każdy tego potrzebuje - rzekła. Ja zdębiałam i spontanicznie zareagowałam pytaniem retorycznym: ty sobie jajki robisz? Okazało się, że żadne jajki, taka prawda. Pies niedopuszczony agresywny być może, niespokojny, znerwicowany, sfrustrowany. Należy mu zatem dostarczyc ujścia owej frustracji. Pogadaliśmy jeszcze chwilę po czym wyszłam na papierosa z moim ulubionym pracowym kolegą, który raczył był wreszcie wrócić z urlopu. Przyglądam mu się, a on jakiś nerwowy taki, jak nie po urlopie. Nóżką przytupywał, ręka z zapalniczką mu drżała. Nie wytrzymałam, spytałam: a tobie co? frustracja jakaś cię dopadła? Przyznał się, że jakoś nerwowy się czuje ostatnio. Opowiedziałam mu historię shih tzu. Jak on na mnie spojrzał...

niedziela, 2 października 2016

Bo każdy człowiek ma dwa końce

Człowiek ma, jakby nie patrzeć, dwa końce. I kiedy tak się czasem człowiekowi zbierze po kokardki, to którymkolwiek końcem powinien się tego zebranego pozbyć. Lżej się robi kurcgalopkiem. Stosunkowo bezpiecznie jest wydalić paszczowo, jakoś bardziej estetycznie to wygląda, bez względu na treść, także żołądkową. Tak mi się przynajmniej do niedawna wydawało. Kiedy czytam ojczyste wiadomości bieżące przestaje mi się wydawać. Treść wydalana publicznie, przez osoby publiczne jest całkiem nieestetyczna. I tak się zastanawiam, czego też oni musieli się nałykać, że wydalają paszczowo to, co raczej powinno wyjść protiwpołożnie. Z bólem po kilkudniowym braku możliwości wydalania,z dużym bólem. Takim, żeby strach było na sedes usiąść. Może to powstrzymałoby przed pochopnym używaniem otworu gębowego do wydalania słownych ekskrementów. Koprolalika zrozumiem, on musi. Ale reszta? Ci wybrańcy narodu, co to niby w imieniu suwerena wydalają? Kiepsko tego suwerena karmią, znaczy się. Albo jakimś GMO - głęboko zmodyfikowaną wiadomością, albo spleśniałymi resztkami z klasztornej kuchni. Od czasu do czasu tylko poczęstują deserem zawierającym 500 kalorii, zresztą nie wszystkich. Wybiórczo poczęstują. Reszcie zabiorą część dziennej racji, bo ich zdaniem nadmiar mają. I żadnej wyrafinowanej kuchni, bo ośmiorniczek się najadłszy można zechcieć dostarczać materiału wydalniczego innym, niż ci obecni wybrańcy. W dodatku przy stole gorszego sortu. Bez modlitwy przed jedzeniem. Bez obrusa w barwach narodowych i bez kelnerów wyklętych. Czego Wam i sobie życzę.