Wdałam się niedawno w idiotyczną dyskusję o zaufaniu. Rozmówczyni moja twierdziła, że swojego pilnować trzeba. Mało pilnować, walczyć trzeba. Prezentowałam zdanie dokładnie protiwpołożne - że jak się kocha należy puścić wolno. Jeśli wróci, znaczy to jest to, jeśli nie wróci znaczy na plaster taki interes. Całym swoim życiem udowadniałam puszczanie, z różnym skutkiem, ale wiem, co mówię. Zaczęłam dość wcześnie, bo w wieku lat osiemnastu lub dziewiętnastu chyba. Byłam wychowawczynią na koloniach i mój przyszły mąż przyjechał mnie weekendowo odwiedzić. Z namiotem przyjechał. Uczestników kolonii też różni ludzie odwiedzili, jedni z namiotami, inni na krzywy ryj chcąc się załapać. Miejsc noclegowych dla wszystkich nie starczyło, jedna panienka odwiedzająca została bez przydziału. Z miejsca zaproponowałam jej nocleg w namiocie z moim przyszłym mężem. Do głowy mi nie przyszło, że może to być niestosowne, że niby kuszenie losu, że nie wiadomo co z tego miałoby być. Moim zdaniem nic. Jeśli miałoby coś być, to znaczy, że tak miało. Kochałam swojego przyszłego męża, o ile pamiętam, ufałam i koniec pieśni. Gdyby zaufania nadużył, byłby to pierwszy raz i ostatni. Tak też się stało, ale znacznie później i wcale nie w kontekście męsko-damskim. Kolejny raz przytrafił się wiele lat do przodu, po mężu pozostały już tylko wspomnienia. Otóż jeden pan wychodził regularnie, co tydzień, na brydża do znajomych. Wracał nad ranem, co ani trochę mnie nie niepokoiło. Skoro mówił, że na brydża, znaczy tak było. Przestałam panu wierzyć z zupełnie innego powodu, a wtedy okazało się, że to nie był brydż jednak. Tego rodzaju sztuki wychodzą mi bez problemu. Przykłady podałam akurat z pola płciowego, ale robię tak w każdym układzie - zarówno płciowym, jak i przyjacielskim. Ogromnie cenię sobie własną wolność, dokładnie tak samo cudzą. Każdy, nawet najbardziej zażyły układ nie jest dla mnie usprawiedliwieniem dla węszenia, gmerania i kontrolowania. Węszenie i gmeranie wręcz budzi moją żywą niechęć. Odróżniam węszenie i kontrolowanie od troski i zainteresowania, nawet żywego zainteresowania. Zatroszczona lubię być, kontrolowana nie znoszę. Inna rzecz, że wystarczy raz mojego zaufania nadużyć i wtedy, żeby skały srały - jak to obrazowo ujmuje moja koleżanka - nie da się wrócić do stanu wyjściowego. Poczytuję to sobie za ogromną wadę, bo w końcu ludzie się mylą, popełniają błędy i takie tam. Nie powinno się przekreślać czegoś zażyłego z powodu drobiazgu jakiegoś. Niemniej tak mi to działa. Skały srają i koniec. Nawet, jeśli decyduję się ten nadwątlony układ ciągnąć, to widać, słychać i czuć, jak puszcza w szwach. Układ puszcza. I jeśli jakimś cudem trwa nadal, to już ani on świeży, ani ładny, ani potrzebny. W głębi trzewi jednak wierzę, że są osobniki nienadużywające niczyjego zaufania, płci obojga. Wierzę i już. I co gorsza, znam przykłady. Protiwpołożne przykłady też znam, ale nie będę sobie nimi tyłka zawracać. Na plaster mi to.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz