sobota, 22 listopada 2014

Jak budował się kominek...

Pierwsze odpalenie, tylko na podeście
Pierwsza przymiarka góry, chybiona
Trochę lepiej

Tu już rozmiar właściwy


Efekt końcowy, przed bejcowaniem


Największy problem sprawiało mi rżnięcie desek - brak siły chyba. A rżnęłam wielokrotnie, ponieważ źle wyliczyłam wysokość boków. O ile sosnowe deski nie opierały się zbytnio, o tyle więcej opierały się wsporniki (chyba świerkowe).
Przestrzeń na górze będzie zapełniona frezowanym cokołem, ale to później, bo muszę poszukać odpowiedniego. Całość czeka na zabejcowanie i mosiężne ozdoby - takie, jak w starych kufrach. Jestem z siebie trochę dumna. Zięć co prawda proponował pomoc, ale chciałam sama. Chyba nawet czuł się trochę urażony, bo stwierdził, że do następnego układania paneli podłogowych ręki zięciowej nie przyłoży. Chwilowo kończę z robotami stolarskimi.Teraz muszę udziergać dywanik i wymyślić coś nad kominek. Lustro? Indyjski batik w ciemnych ramach? Jeszcze nie wiem.


 Tak wygląda po pierwszym bejcowaniu. Zabejcowa,ć trzeba jeszcze raz, bo różne gatunki drewna (co przeszkadzało przy rżnięciu) różnie przyjmują bejcę. Nic to.

piątek, 21 listopada 2014

Faceci

Kupowanie materiałów potrzebnych do obudowy kominka z moim zięciem odbyło się bez większych problemów. Poza tym, że wymusiłam na panu przecięcie elementów drewnianych w 10 minut zamiast pół godziny. Wystarczyło powiedzieć Jaśkowi: zrób smutną minkę i podejść z nim do pana od cięcia. Zięć miał czekać za regałem. Jak przewidywałam, pan się wzruszył i kurcgalopkiem pociął, co trzeba. Zięć stwierdził, że wykorzysta mój sposób i będzie teraz w sklepach brał na litość. Przy wyjściu ze sklepu zięć spotkał kolegę z dawnych czasów, któremu mówił, że jest ożeniony kiedy podchodziłam z Jaśkiem (zamarudziliśmy bowiem przy pluszowych żyrafach). Uspokoiłam kolegę, że to nie ze mną się mój zięć ożenił. Kolega okazał się gentlemanem najwyższej klasy, bo skłonił głowę i wyrzekł był: a szkoda. Pokochałam smarkacza od pierwszego kopa. Jak widać, nic ciekawego się nie wydarzyło. Niestety, część elementów musiałam dokupić sama, zmieniłam bowiem nieco koncepcję. Pojechałam do najbliższego sklepu wyliczywszy uprzednio dokładnie co potrzebuję, jakie, ile i jak ucięte. Przygotowałam kartkę z rysunkiem poglądowym... i oczywiście jej nie wzięłam. Trudno. Pan w sklepie, młodzieniec w typie Colina Farella, potraktował mnie bardzo uprzejmie, pytając: w czym mogę pomóc. Wytłumaczyłam, że chcę deskę 15 na 4. Chyba nie zrozumiał, powtórzyłam zatem pomagając sobie rękoma. Pokręcił głową: takich nie ma. Musiałam uściślić, że mówię do niego w centymetrach, dopiero wtedy zaczął szukać wzrokiem odpowiedniej deski. Nie znalazł. Poprosiłam, żeby pokazał mi, które to według niego długość, które szerokość. Pokazał, nawet bez protestu. Musiałam znów zmienić koncepcję widząc, co pan ma do zaoferowania. Wybrałam, co trzeba i zażyczyłam sobie, żeby mi to pociąć. Teraz? - spytał z widocznym obrzydzeniem. Teraz - powiedziałam stanowczo. Chciał mi pociąć moje deski na długość 15 cm! Słowo daję! Zgrzytnęłam w duchu zębami i uściśliłam, że ma pociąć na długość 90 cm, sztuki dwie. Dodatkowo poproszę o balaski, grube, o długości 20 cm. Chyba już miał mnie dość, bo pociął bez marudzenia, gratis, z jakichś odpadów. Z deskami udałam się do zaprzyjaźnionego sklepu po haczyki i takie metalowe coś, do łączenia elementów drewnianych. Oczywiście nie wiem, jak to się nazywa, ale pan w sklepie do mnie już przyzwyczajony i kazał pokazać palcem. Pokazałam i zażyczyłam sobie jeszcze haczyków. Dostałam, co trzeba. Niestety, kominek musi od ściany odstawać, więc trzeba haczykom przedłużyć szyje. Poprosiłam o tulejkę, sądząc, że dobrze robię. Pan, jak zwykle, zaczął wykład, a ponieważ nieco ciążyły mi zakupione deski, powiedziałam panu, żeby wymyślił coś. Cokolwiek, byle szybko. Pan mi poradził, żeby na szyjkę haczykom założyć kawałki korpusu długopisów. Pan jest genialny! - powiedziałam szczerze. Pan aż pokraśniał i spytał: może to pani powtórzyć? Pewnie, że mogłam, a co mi tam. Niech pani poczeka - dodał. Zawołał jakieś "kochanie, pozwól" w głąb sklepu i wyłoniła się sympatyczna pani, która zawsze znacznie szybciej od pana rozumie, co do niej mówię. Kompletnie nie sprawiało jej problemu zrozumienie, że krawężnikami nazywam listwy przypodłogowe. Panu sprawiało. Ale.... pani się wyłoniła, pan poprosił: niech pani teraz powtórzy. Powtórzyłam z całym przekonaniem. Pokraśniały pan aż poklepał panią po pleckach: a widzisz, widzisz.... a ty mnie nie doceniasz! Uśmiechnęłyśmy się z panią do siebie porozumiewawczo. Faceci!

poniedziałek, 17 listopada 2014

Prawie wywiad z wampirem

Od zawsze noszę kilka srebrnych bransoletek, czasem łańcuszek lub kolczyki, też srebrne. Lubię bowiem  srebro. Wampiry podobno protiwpołożnie - jest dla nich zabójcze. Teoretycznie srebro powinno w takim wampirze zrobić śmiertelną, dla wampira rzecz jasna, dziurkę. Dotknięty srebrnym czymś wampir powinien zrobić urocze "pufff" i sczeznąć, wykitować, rozwiać się w niebycie, przenieść się do Krainy Wampirzych Wiecznych Łowów bezpowrotnie. Otóż guzik, jak wynika z mojego doświadczenia. Dotknięty mną wampir nie sczezł był, a kwitł bujnie. A ze mnie wysysał, mlaskając lubieżnie zresztą. Włożyłam zatem do kieszeni kilka główek czosnku, w rękę wzięłam osinowy kołek i ... postraszyłam drania. Poszedł sobie tuczyć się na czyjejś innej krwi. A moja zbłękitniała ze strachu.