środa, 19 lipca 2017

Tempus fugit

Kłamstwo ma podobno krótkie nóżki i pękaty tułów. Czego by tam nie miało, budzi we mnie wstręt. Obrzydliwe jest, jak kolor Pantone 448 C. A ostatnio głoszone jest wszem i wobec bez żadnego skrępowania, zająknięcia. Ot tak, bo można. No to telepie mnie po nocach, przyprawia o kołatania i żyć spokojnie nie daje. I nie pomaga świadomość, że czas leci i jak poleci z wizgiem, to ten pękaty tułów w końcu krótkimi nóżkami się nakryje, tak będzie uciekał. No bo za dużo czasu to ja nie mam. Tempus mi fugit i chciałabym pożyć, jak człowiek.

piątek, 14 lipca 2017

Tartak wyrazów

Nadmorze i inne atrakcje tak zajęły mi myśli, że zaległam z wydarzeniami poprzedzającymi. A wydarzało się, jak diabli. Tuż bowiem przed nadmorzem uczestniczyłam w zlocie o brzemiennej w treść nazwie - Pęknięty Pęcherz. Hasłem zlotu było rockabilly, mile widziane były ubrania z epoki. Niestety, gabaryty mi zaprotestowały odzieżowo. Postanowiłam zlecieć się normalnie, bez robienia z siebie pin-up girl. Był to mój pierwszy zlot motocyklowy, z ciekawością więc się przyglądałam wydarzeniom i ludziom. Wydarzenia, jak wydarzenia - nocne Polaków rozmowy, dzienne może mniej intensywne, ale równie interesujące. Za to ludzie! Przekrój wiekowy ho ho! Od dzieciątek do staruszków - znaczy mniej więcej moja grupa wiekowa. Jednym wiek utrudniał kontakty międzyludzkie, innym nie. Kilka postaci spodobało mi się szczególnie. Z różnych powodów. 
Mała dziewczynka, córka właściciela czy zarządzającego ośrodkiem. Czterolatka mająca na co dzień te wszystkie pawie, kucyki, psy obecne w ośrodku. Chodząca swobodnie po terenie, bez opieki dorosłych. Normalna, kontaktowa. Rozmawiająca z każdym bez oporów. Pomyślałam, że świetne ma dzieciństwo. Bez ogrodzonych placów zabaw, bez strachu przed ludźmi. Dobrze mi się robiło w człowieku na jej widok. 


Młody człowiek wystylizowany na wczesnego Nicholsona. Zdaje się, że miał być diaboliczny z założenia. Sposób, w jaki się przytulał kontrastował z jego pozą ewidentnie. Przytulał się normalnie, z potrzeby. Pozował na cynika i drania. Próbował szokować zachowaniem, tekstami. Pomyślałam, że często jest to wołanie o zainteresowanie, o ciepło. Nie protestowałam więc przeciwko przytulaniu. Matczynemu przytulaniu. Mam nadzieję, że będą kiedyś z niego ludzie. Mimo wszystko.
Człowiek z blizną. Tak go sobie nazwałam, choć widocznych blizn nie posiadał. Wewnętrznie na pewno. Mroczny bardzo, wyalienowany, choć pozornie kontaktowy. Hermetyczny. 
Właściciel/administrator ośrodka. Siedział z nami do późnej czwartkowej nocy. Przyjemność mi sprawiało słuchanie jego głosu. Przyznaję, że mniej zwracałam uwagę na treść, bardziej na timbre jego głosu. Plastycznie mówił, cokolwiek mówił. Cały na wierzchu taki, normalny. Wracał do siebie nocą krokiem marynarza, ale następnego dnia od piątej rano już działał. 
Kobiet było znacznie mniej, były też raczej tłem, niż sednem. Jedne z tym pogodzone, zachowywały się normalnie. Inne próbowały skierować wszechobecny testosteron w swoją stronę. Różnie próbowały. Strojem, zachowaniem. Z różnym skutkiem. Największą przyjemność sprawiło mi patrzenie na dziewczynę z Vespą. Była prawdziwa, naturalna. Uśmiechnięta ze środka. Niczego nie grała i nie udawała. Nie gwiazdorzyła. Nie próbowała w żaden sposób zwrócić na siebie uwagi. Była sobie sobą. Uśmiechało mi się w człowieku na jej widok.
Postaci ciekawych było wiele,  nie zdążyłam się wszystkim przyjrzeć. Wyjeżdżaliśmy w sobotę rano, żeby dotrzeć na koncert w Świeciu. Po byciu z tłumem, po koniecznych w pewnym sensie interakcjach, świadomość bycia w tłumie bez potrzeby bratania się była dla mnie kojąca. A sam koncert okazał się przyjemnością nad wyraz przyjemną. Rozczarował mnie nieco Wierzcholski z Nocnej Zmiany Bluesa, ale trudno. Wynagrodzona się poczułam obficie koncertem Latvian Blues Band. Wyjątkowo utalentowani młodzi ludzie, wyjątkowo. A Sari Schorr przyprawiła mnie o dreszcze niespokojne. Niesamowity ładunek emocji, pozytywnych emocji. Śmiało mi się wszystko w człowieku i dalej się śmieje na samo wspomnienie.




 
Powyżej perełka z okolic Częstochowy. Nie mogłam sobie odmówić. Taki tartak wyrazów to piękna rzecz.

niedziela, 9 lipca 2017

Rekonesans

Wybraliśmy się z Leonem na rekonesans. Chęciny wyglądały zachęcająco ze względu na położenie, tośmy sobie pojechali. Leon w sobotę miał urodziny, miało być czule i słodko. Pech mnie, psiakrew, prześladował od samego początku. Po pierwsze kłopot z przesyłką prezentu urodzinowego. Miły głos dziewczęcy z Niemiec zapewniał mnie, że dojdzie na czas. Nie doszło. W piątek przed wyjazdem na szybko więc kombinowałam jakiś prezent zastępczy. Wymyśliłam książkę Patti Smith, sprawdziłam w internecie, gdzie mają i pojechałam się domagać. Pani sprzedająca okazała się bardzo sympatyczna, przeszukała półki i książkę znalazła. Przy okazji ucięłyśmy sobie pogawędkę na temat ceny biletów w Dolinie Charlotty, gdzie Patti Smith zaśpiewa i o Jazz Summer Festival na Starówce. Miło było się przekonać, że młodzież słucha dobrej muzyki. Prezent zapakowałam i wymyśliłam, że zrobię Leonowi w sobotę extra śniadanie. Śniadanie drwala mianowicie, a w bułę miałam wbić urodzinową świeczkę, żeby było znacząco. Zapakowałam jajka tak, żeby się nie stłukły, zapakowałam bekon i ser. Bułę już pokrojoną też zapakowałam. I co? Obsługa kuchenki, jaką dysponowaliśmy w wynajętym domku okazała się dla mnie zbyt trudna. Przypaliłam bułę, jajko się rozlało, a bekon okazał się wiórowaty. Ze świeczką dałam sobie już spokój, tym bardziej, że Leon w trakcie mojego miotania się w kuchni spytał grzecznie, czy aby coś się nie przypaliło. Jasne, że się przypaliło! Ale udawałam, że to tak celowo. Z wrażenia nie posoliłam, zapomniałam o keczupie. No dramat. Tymczasem Leon to śniadanie zjadł z podziwu godnym spokojem. Jakiś inny chłop piznąłby tym talerzem za okno, a mnie w ucho. A Leon zjadł. Złego słowa nie powiedział. Jakiś nietypowy ten Leon, no. 
Zamek Henrysia Sandomierskiego
Co prawda przy innych przedsięwzięciach odmówił udziału. Nie chciał pójść na chęciński rynek posłuchać zespołów ludowych. No nie chciał i już. A mogło być tak pięknie! Dostalibyśmy po baloniku z napisem TVP 3 i byłoby się czym chwalić znajomym, a tak klops. Po blamażu ze śniadaniem nie miałam już śmiałości naciskać. Tym bardziej, że dzień był męczący. Objechaliśmy okolice w poszukiwaniu krajobrazu do popatrzenia. Wylądowaliśmy aż w Sandomierzu - swoją drogą fajne miejsce. 

Perełka z Pacanowa
Byliśmy też w Pacanowie, co okazało się dla mnie ogromnym rozczarowaniem z jednej strony. Nie widziałam bowiem ani jednego Koziołka Matołka. O tym wiklinowym przed Europejskim Centrum Bajek szkoda mówić, popierdółka jakaś, a nie Matołek. Stała tam jedynie jakaś kosmopolityczna Królewna Śnieżka z jednym krasnoludkiem. Trafiłam za to na perełkę zupełnie innego rodzaju. Natychmiast oczywiście uwieczniłam. I postanowiłam takie perełki uwieczniać, gdzie się da. One są tego warte, co widać na obrazku. Memento mori, jak diabli.
 
Jeździliśmy i jeździliśmy, a tymczasem okazało się, że najpiękniejsze krajobrazy mieliśmy prawie pod nosem, w bliskiej okolicy Kielc. Ale musieliśmy zrobić około 300 km, żeby się o tym przekonać. Leon odwiózł mnie na dworzec we Włoszczowej (sic!), a po drodze zażyczyłam sobie lodów. Nie mogłam sobie odmówić, bo w życiu nie jadłam lodów w kolorowym rożku, a takie właśnie włoszczowska cukiernia oferowała. No to sobie zjadłam, w pomarańczowym rożku. Czuję się, w pewnym sensie, lodowo usatysfakcjonowana.

wtorek, 4 lipca 2017

Obrazki z nadmorza

Nadmorze udało się nam nad wyraz. Pogoda, jak marzenie - nie dokuczał upał, można było poleżeć na plaży. Aktywnie poleżeć. Odżywialiśmy się wzorowo, jak staruszkowie odżywiać się powinni. Ryby wędzone i smażone, warzywa i owoce. Szczególnie owoce. Leon upodobał sobie truskawki, ja jabłka. Wyjątkowo przypadła mi do gustu ich płynna postać w postaci cydru, co świetnie wpływało na zyski polskiego sadownictwa i mój nastrój. Jedynym cieniem na lazurze nieba i morza były dzieciątka, niestety. Jechaliśmy z przeświadczeniem, że poza sezonem dzieciątek nie będzie. Wszak powinny być w szkołach, internatach, domach dla trudnej młodzieży. Tymczasem wylegało to grupowo na plażę, przechadzało się chaotycznie po miejscach publicznych i zakłócało spokój. Poza dzieciątkami dominującą grupą wiekową była nasza grupa wiekowa - znaczy stan przedemerytalny i emerytalny. Miejscami mocno emerytalny. No i oczywiście Niemcy, też emerytalni głównie, a jakże. Między dzieciątkami, emerytami rodzimymi i niemieckimi snuły się tłumy kobiet w ciąży. W różnym stadium. Od piętnastominutowej do zaawansowanej. Dużo ich było, bardzo dużo. Siadaliśmy sobie często na jakiejś ławce w celach obserwacyjnych. Szkoda, że nie przyszło mi do głowy podejście statystyczne i nie policzyłam ile ciężarnych przypada na nieciężarne. No trudno, może następnym razem. 

Obrazek pierwszy
Pan naprawiał, czy uzupełniał bankomat. Ciekawością gnana chciałam się przyjrzeć, ale pan mógł uznać, że planuję ograbić. Spytałam zatem, czy mogę popatrzeć, bo ciekawa jestem skąd się biorą pieniądze. Pan okazał się dowcipny, bo odpowiedział: z pracy, proszę pani, z pracy. 

Obrazek drugi
Do domku obok wprowadziły się cztery sztuki żeńskie i jedna męska. Trzy żeńskie w wieku emerytalnym, jedna żeńska w emerytalnym zaawansowanym. Tej ostatniej nie zamykały się usta. Nadawała i nadawała. Zresztą nadawały wszystkie sztuki, nawet męska. Okazało się, że są z okolic bliskich wielbicielki broszek i logistycznie przyjazd autokarów na ważne spotkanie w Kołobrzegu organizują. Zaproponowałam Leonowi włączenie muzyki satanistycznej, żeby im ułatwić decyzję o zmianie miejsca zakwaterowania. Nie było to potrzebne, bo zmyli się dość szybko do ośrodka o wyższym standardzie, jak się okazało. A szkoda, bo już widziałam oczyma wyobraźni, jak pakują się w pośpiechu i przechodząc obok spluwają ze wstrętem.

Obrazek trzeci
Siedliśmy na ławeczce w bocznej uliczce popatrzeć na ludzi i odpocząć po przejściu 500 metrów. Nie mogliśmy dopuścić do zadyszki, bo nie po to przyjechaliśmy, żeby się zadyszać. Podszedł młody człowiek (na moje oko młody) z butelką jakiejś wódki w ręku i spytał, czy może się przysiąść. Jasne, że może, a co tam. Opowiedział nam od razu, co go boli. Urodziny miał tego dnia, czterdzieste. Kobieta go rzuciła. Ma dwoje dzieci. Przyjazny dość był, choć uwalony już nieco. Od tego spotkania nazywaliśmy uliczkę Aleją Czterdziestolatka. Gdyby nadmorze chciało zmieniać nazwy ulic, to my już mamy propozycję, no.

Obrazek czwarty
Znowu ławeczka, tym razem przed werandą z ciekawym sprzętem na niej. Wyjątkowo lubiane przeze mnie miejsce. Blisko do knajpki z dobrym smażonym dorszem i rewelacyjną surówką z kapusty. Równie blisko do gofrowni z lodami o smaku mango. No idealne miejsce. Przed nami pojawiło się dzieciątko w jakimś samochodziku zdalnie sterowanym. Zdalnie sterował tatuś, dumny tatuś. Lansował się samochodzikiem dziecka i ubiorem. Cały był na biało, od koszulki po klapki. Pewnie to była markowa biel, ale nie zwróciłam uwagi. Tatuś z dumą sterował dzieciątkiem, obnosząc z dumą zarówno joystick, jak i ubranko. Nadmuchany, nadęty i napompowany. I tak w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. 

CDN