środa, 28 listopada 2018

Typowanie

Namówiona przez córkę zrobiłam test osobowości Myers-Briggs Type Indicator. W sumie wynikło to z rozmowy o życiu i jego przejawach. Coraz częściej bowiem wspominam, analizuję, próbuję przekazać wszystkim moim dzieciom to, co wydaje mi się ważne, a czego nie zdążyłam przekazać do teraz. I wyszło nam z rozmowy, że niewiele o tym życiu i jego przejawach wiem. Że bardzo łatwo jest mnie zmanipulować. Nie narzekam, żeby nie było. Przecież gdybym nie doświadczyła tego, co doświadczyłam, byłabym innym kimś. Typów osobowości jest 16 - podstawowych. Przy każdym z nich jest określony procent populacji, jaki danym typem jest obdarzony. Mój typ - mentora, rzecznika, wizjonera - posiada 1-2 % ludzi. Zdaniem córki to wszystko tłumaczy. Moim zdaniem nie tłumaczy niczego. Może lekko wskazuje mocne i słabe strony, ale nie tłumaczy esencji. Test jednakże ucieszył się niejaka popularnością wśród moich znajomych i rzeczywiście, przypisany mi typ osobowości wystąpił rzadko. Poza mną tylko jedna osoba pochwaliła się byciem INFJ. Nie ze wszystkim, co przeczytałam o INFJ się zgadzam w odniesieniu do siebie, ale rzeczywiście zadziwiająco wiele ma sens. Jestem introwertyczna, choć pozornie ekstrawertyczna. Przebywanie wśród ludzi i interakcje z nimi rzeczywiście mnie często wyczerpują i wtedy potrzebuję regeneracji w samotności. Niemniej lubię czasem przebywać. Ostatnio coraz mniej i mniej co prawda, ale to skutek, nie przyczyna. Coraz mniej autentyczności w człowieku albowiem widzę. Ten obszar, typowy dla INFJ, jest typowy dla mnie po kokardki. Nie lubię nieautentyczności i manipulacji, choć jestem na nie podatna, bo z zasady wierzę ludziom. Ostatnio też coraz mniej, też jako skutek. Nie wiem, co dla mnie wynika z wiedzy, jakim jestem typem osobowości. Pewnie już nic. Nie mam już bowiem ochoty na żadne interakcje. Prawdziwość człowieka jest w zaniku, a ja nie rozpoznaję manipulacji od pierwszego kopa. A czasu mi już szkoda na rozpoznawanie.


Całkiem udatne opisy typów osobowości znalazłam na blogu www.magdalenaurbanowicz.pl. I okrutnie spodobało mi się kilka stwierdzeń odnoszące się do INFJ właśnie. Cała ja. Po kokardki.

Potrafisz z przedziwną dokładnością przewidzieć jak rozwinie się dana sytuacja, ale jesteś zbyt taktowny, by uświadomić zaangażowane w nią osoby, że popełniają błąd… Pozostaje ci więc w milczeniu obserwować jak twoje przypuszczenia jedno po drugim okazują się trafne.

Nie chcesz pracować dla zdemoralizowanego, kapitalistycznego społeczeństwa… ale musisz jakoś płacić za jedzenie i dach nad głową.
 

Myślisz wystarczająco idealistycznie, by stworzyć w głowie wizję utopijnego świata, a jednocześnie na tyle realistycznie, by zrozumieć z jakich powodów nie mógłby on istnieć.

Potrafisz doskonale zrozumieć uczucia wszystkich tylko nie swoje. 

Tak jakby pasujesz wszędzie, ale tak jakby nigdzie. 

Ten moment, gdy uświadamiasz sobie, że reszta ludzi na świecie nie żyje całkiem pogrążona we własnych myślach – i naprawdę nie masz pojęcia jakie to musi być uczucie.

wtorek, 13 listopada 2018

Veni vidi vici


Odblokowało mnie. Odblokowało mnie coś, czego kulminacji zapis powyżej. Ostatnie wydarzenia w moim życiu spowodowały, że przerzedziło się grono osób mi bliskich. Niektórzy zdecydowali, że mój termin przydatności do zabawy się skończył. A i ja popatrzyłam na ludzi z innej perspektywy, bo taki to dla mnie czas. W tym moim czasie moje niesamowite dzieci postanowiły spełnić moją zachciankę i wysłały mnie na koncert Grety van Fleet do Londynu. Młodsza zajęła się wszystkim londyńskim, czyli zdobyła bilety z jakiejś piątej ręki, bo wszystkie były już wyprzedane. Pokazała mi też to, co w Londynie chciałam zobaczyć, a nie to, co się powinno tam widzieć. Starsza zorganizowała wszystko tutejsze, czyli wylot. Moją rolą było tylko wsiąść do właściwego samolotu, dolecieć i chłonąć to, co tam na mnie czekało. A czekało mnóstwo. Kobiety z brodą w dużej ilości. Strand i Covent Garden z urokliwymi zakątkami. Budki telefoniczne. Abbey Road, po której przeszłam, jak Beatles jakiś - dzielnie przeszłam. Stada londyńskich taksówek. Soho. Dwie małe Jamajeczki z włosami, jak sprężynki. Ulica Robin Hooda. Najlepsza kawa na świecie u Luigiego w Putney. Sklepy z płytami w Camden Town. To było właściwie tylko półtora dnia, a wrażeń załapałam po kokardki.

Niedziela sprzyjała spacerom, było wyjątkowo słonecznie, jak na Londyn. Mój telefon mi mówi, że zrobiłam ponad 20 km. Chyba wie, co mówi. Kiedy dotarłyśmy do Kentish Town, gdzie miał odbyć się koncert, czułam każdy mięsień i każdy organek w ciele. Nie sądziłam, że będę w stanie wykrzesać z siebie entuzjazm. Nie dało się nie wykrzesać. Podobno nie wyróżniałam się z rozentuzjazmowanego tłumu. Świetny support - kapela Goodbye June. Widać było co prawda, że wszyscy czekają na braci Kiszków, bo nie dali się porwać mimo starań członków kapeli. Mnie się podobało nad wyraz. Dobra, mocna muzyka. Bracia Kiszki kazali na siebie dość długo czekać. Oglądałam wcześniej nagrania z ich różnych koncertów i odniosłam wrażenie, że ten sobie niejako odpuścili albo też nie byli w formie. Znaczy Josh - wokalista - nie był. Szczerze mówiąc nie patrzyłam na niego specjalnie uważnie. Patrzyłam na Sama, z niego będą ludzie. Jest milczący, spokojny, zdystansowany. Nie kreuje scenicznego błyszczącego wizerunku, jak dwaj pozostali bracia. A że ja wolę tych niekreujących, to na niego właśnie głównie patrzyłam. Już po koncercie spotkałam gitarzystę Goodbye June, Tylera Bakera. Poklepaliśmy się wzajemnie po ramionkach i wymieniliśmy grzeczności.
Następny dzień był typowo londyński pogodowo, czyli mżawka chwilami przechodząca w spory opad. Mniej chodziłyśmy, bo ten opad i wylot o 14... Mniej czasu było. Ale była kawa u Luigiego, gejowski klub nad Tamizą, Westminster - na szczęście z daleka. I ciastko z orzechami pecan. I troska moich bliskich. Tych, których ze mną tam nie było ciałem.
Pozostało mi po Londynie mnóstwo refleksji, obserwacji, zapamiętań i zapomnień. I bardzo mnie to cieszy, jak diabli cieszy.