wtorek, 13 listopada 2018

Veni vidi vici


Odblokowało mnie. Odblokowało mnie coś, czego kulminacji zapis powyżej. Ostatnie wydarzenia w moim życiu spowodowały, że przerzedziło się grono osób mi bliskich. Niektórzy zdecydowali, że mój termin przydatności do zabawy się skończył. A i ja popatrzyłam na ludzi z innej perspektywy, bo taki to dla mnie czas. W tym moim czasie moje niesamowite dzieci postanowiły spełnić moją zachciankę i wysłały mnie na koncert Grety van Fleet do Londynu. Młodsza zajęła się wszystkim londyńskim, czyli zdobyła bilety z jakiejś piątej ręki, bo wszystkie były już wyprzedane. Pokazała mi też to, co w Londynie chciałam zobaczyć, a nie to, co się powinno tam widzieć. Starsza zorganizowała wszystko tutejsze, czyli wylot. Moją rolą było tylko wsiąść do właściwego samolotu, dolecieć i chłonąć to, co tam na mnie czekało. A czekało mnóstwo. Kobiety z brodą w dużej ilości. Strand i Covent Garden z urokliwymi zakątkami. Budki telefoniczne. Abbey Road, po której przeszłam, jak Beatles jakiś - dzielnie przeszłam. Stada londyńskich taksówek. Soho. Dwie małe Jamajeczki z włosami, jak sprężynki. Ulica Robin Hooda. Najlepsza kawa na świecie u Luigiego w Putney. Sklepy z płytami w Camden Town. To było właściwie tylko półtora dnia, a wrażeń załapałam po kokardki.

Niedziela sprzyjała spacerom, było wyjątkowo słonecznie, jak na Londyn. Mój telefon mi mówi, że zrobiłam ponad 20 km. Chyba wie, co mówi. Kiedy dotarłyśmy do Kentish Town, gdzie miał odbyć się koncert, czułam każdy mięsień i każdy organek w ciele. Nie sądziłam, że będę w stanie wykrzesać z siebie entuzjazm. Nie dało się nie wykrzesać. Podobno nie wyróżniałam się z rozentuzjazmowanego tłumu. Świetny support - kapela Goodbye June. Widać było co prawda, że wszyscy czekają na braci Kiszków, bo nie dali się porwać mimo starań członków kapeli. Mnie się podobało nad wyraz. Dobra, mocna muzyka. Bracia Kiszki kazali na siebie dość długo czekać. Oglądałam wcześniej nagrania z ich różnych koncertów i odniosłam wrażenie, że ten sobie niejako odpuścili albo też nie byli w formie. Znaczy Josh - wokalista - nie był. Szczerze mówiąc nie patrzyłam na niego specjalnie uważnie. Patrzyłam na Sama, z niego będą ludzie. Jest milczący, spokojny, zdystansowany. Nie kreuje scenicznego błyszczącego wizerunku, jak dwaj pozostali bracia. A że ja wolę tych niekreujących, to na niego właśnie głównie patrzyłam. Już po koncercie spotkałam gitarzystę Goodbye June, Tylera Bakera. Poklepaliśmy się wzajemnie po ramionkach i wymieniliśmy grzeczności.
Następny dzień był typowo londyński pogodowo, czyli mżawka chwilami przechodząca w spory opad. Mniej chodziłyśmy, bo ten opad i wylot o 14... Mniej czasu było. Ale była kawa u Luigiego, gejowski klub nad Tamizą, Westminster - na szczęście z daleka. I ciastko z orzechami pecan. I troska moich bliskich. Tych, których ze mną tam nie było ciałem.
Pozostało mi po Londynie mnóstwo refleksji, obserwacji, zapamiętań i zapomnień. I bardzo mnie to cieszy, jak diabli cieszy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz