piątek, 25 grudnia 2015

W koszyczek




 Wczorajsze spotkanie rodzinne dostarczyło mi siły na długi czas. Dzieciaki krzyczały z radości otwierając kolejne prezenty, jako i my, dorośli. Zabawa była przednia, tym bardziej, że i Janek i Majka już umieją trochę czytać, więc sami odczytywali co dla kogo. Dostałam między innymi oliwkę do ciała - do użytku zewnętrznego, wódkę żołądkową gorzką - do użytku wewnętrznego i w tym samym komplecie białą czekoladę z orzechami bez przeznaczenia. Spytałam oczywiście, jak niby mam tego używać? Biorąc pod uwagę wyjątkową krągłość orzechów laskowych zatopionych w miękkiej, białej czekoladzie... Miałam rację - doodbytniczo! To był prezent żartobliwy, reszta równie przesympatyczna. Moim ulubionym stał się już kubek z reniferem, któremu nos czerwienieje od gorącej zawartości kubka. Jest uroczy! Od razu też założyłam fartuszek kuchenny w koty. Zięć starszy też dostał fartuszek, ale marudził straszliwie, że niby Mikołaj się pomylił... Otóż wcale się nie pomylił, wszyscy doceniamy jego wyczyny kulinarne, co mu uświadomiliśmy natychmiast. Nie ukrywam, że z nadzieją na kolejną, genialnie wykonaną przez niego pizzę. Ode mnie zięciowie dostali, jak co roku, takie same koszulki (różniące się tylko rozmiarem). Tym razem z motywem z Gwiezdnych wojen. Próbowaliśmy policzyć, ile już mają takich kompletów, ale bez powodzenia. Chyba dużo. Kiedy się już najedliśmy, naśmialiśmy dzieciaki wymusiły na nas składanie nowych klocków Lego. Maja - Lego Friends ze zwierzątkami, a Janek Lego Star Wars oczywiście. Zeszliśmy wszyscy do parteru, poza młodszym zięciem, który pojechał odwieźć samochód, bo czekała wiśnióweczka teściowej. Tak im smakowała, wiśnióweczka znaczy, że tym razem nawet nie było pytań "co mamusia tama dosypała?". Dostałam tak dużo miłości tego wieczora, tak dużo ciepła i serdeczności, że z żalem wracałam do domu. W drodze uświadomiłam sobie, że wracam jak Czerwony Kapturek: z koszykiem. Zaśmiałam się głośno sama do siebie, tak mi się myśl spodobała. Teraz to mnie wszyscy mogą pocałować... w koszyczek!

czwartek, 24 grudnia 2015

Świątecznie


Niech moc będzie z Wami!

piątek, 18 grudnia 2015

Gorączka świąteczna

Ostatni posiadany termometr stłukłam ja albo moje koty, konieczne się stało zatem kupno nowego. Wynalazki mi niestraszne, w szpitalu pstrykali do mnie z dużej odległości maszynką do mierzenia i nic mi się nie stało... Uznałam, że poradzę sobie z elektroniką. Poszłam do apteki. Młody człowiek, drwalopodobny ale sympatyczny, z troską się nade mną pochylił: o, grypa panią dopadła? Diabli wiedzą, co mnie dopadło, potrzebny mi termometr - odrzekłam, zgodnie z prawdą zresztą. Podał mi lekarstwa zaordynowane i jakiś termometr, jak powiedział niedrogi i całkiem sensowny. Marzyłam tylko o znalezieniu się jak najszybciej w łóżku, więc pytań nie zadawałam.W domu szybko wskoczyłam w piżamę, obrałam kilka mandarynek i z ulgą zanurkowałam do łóżka. W głowie huczała mi cała orkiestra, bolały mnie nawet cebulki włosów. Czoło miałam ciepłe, o ile mogłam się zorientować, więc postanowiłam zmierzyć sobie temperaturę. Włożyłam termometr pod pachę, coś zapiszczało po chwili. Uznałam, że termometr, cwana bestia, daje znać, że już zmierzył. No to wyjęłam drania, sprawdziłam wyświetlacz: 36,6. Znaczy temperatury nie mam, mam tylko wrażenie. Zadowolona zajęłam się książką. To znaczy miałam się zająć, bo usnęłam prawie natychmiast. Po przebudzeniu czułam się wybitnie "temperaturowo", sięgnęłam po termometr. Jeżeli będę musiała jutro pójść do lekarza i ten spyta mnie, czy mam temperaturę, nie będę musiała się głupio tłumaczyć, że nie wiem, bo nie mierzyłam. Zmierzyłam. Zapiszczało. Wyjęłam. 36,6. No i dobrze. Po jakimś czasie zmierzyłam jeszcze raz. Kolejny wynik 36,6 mnie już zastanowił. Jakoś podejrzanie wyrównana ta temperatura. Sięgnęłam po ulotkę. Co prawda wygrzebałam ją z kosza na śmieci, bo zdążyłam już wyrzucić, ale na szczęście jeszcze dało się odczytać. Nie powiem, co o sobie pomyślałam przeczytawszy, albowiem obiecałam sobie złego słowa na siebie nie mówić, żeby nie zapeszać. Wyraźnie tam było napisane, że jak piszczy, to jeszcze około 2-3 minut trzymać! Potrzymałam. Wynik był zupełnie inny, niż 36,6. Doszłam do wniosku, że termometr piszczy bez sensu i jest to wyjątkowo mylące dla użytkownika. Jak piszczy, to chyba ma już dość? Przynajmniej tak być powinno, moim skromnym, zagrypionym zdaniem. Zdążyłam pomyśleć jeszcze, że zupełnie niespodziewanie dopadła mnie jakaś gorączka świąteczna i tym razem ominą mnie zakupy, szykowanie potraw i inne atrakcje. Zasnęłam natychmiast. I nawet nic nie zapiszczało ostrzegawczo.

środa, 16 grudnia 2015

Zdalaczynnie

Zagnieździłam się w łóżku chorobowo. Dwukrotnie jednak musiałam tyłek ruszyć, bo od rana doświadczam inwazji administracyjnej. Najpierw pani ze zmianą konta do wpłat czynszu - ta przynajmniej była subtelna i poza próg nie weszła. Podpis mój przyjęła w progu, odchodząc życzyła zdrowia. Adekwatnie bardzo życzyła. Panowie, którzy przyszli wymienić wodomierz tacy delikatni już nie byli. Oczywiście próg przekroczyć musieli, bo zdalaczynnie się przyrządu wymienić nie da, ale przyrząd w łazience, a oni mi się rozleźli. To znaczy jeden się rozlazł - starszy, ten drugi dłubał w łazience. Starszy się rozlazł w kuchni, za stołem sobie usiadł. Przeciwko nic nie mam, gdzieś pisać musi, ale elementarna kultura wymaga spytania, czy można. A nie spytał. Wypisał się, kazał podpisać i wytłumaczył, że już mnie nikt nachodzić nie będzie, żeby stan wodomierza sprawdzić. Natychmiast wyobraziłam sobie jakiegoś skrzata, co odczytuje stan wodomierza i kurcgalopkiem zanosi wiadomość do administracji. Albo też przekazuje gołąbiu pocztowemu. Okazało się, że jednak będzie zdalaczynnie i nikt mi się nie będzie już po kuchni rozłaził. I dobrze. Za chwilę również licznik energii elektrycznej będzie zdalaczynny i też mi nikt łaził nie będzie i latarką w oczy liczniku świecił. Potem zapewne przyjdzie kolej na licznik gazowy. Rozłazi się ta zdalaczynność po świecie, jak zaraza jakaś. W mojej firmie można wykonywać telepracę (tak się to nazywa), pensja na konto. Zakupy coraz częściej robię w sieci (nie znoszę swoją drogą łażenia po sklepach, więc to mi się akurat podoba), odebrać je mogę w maszynkach do odbierania. Całkowity brak kontaktu człowieka z człowiekiem. Nie ma już co liczyć na poznanie przystojnego paczkonosza, maszynki są ładne kolorystycznie, ale zmysły nie zagrają. I właściwie to ja nie wiem, czy to lubię. Kiedyś człowiek wyjść z domu musiał, inaczej nie dało się zrobić zakupów, uhodować pożywienia, wykonać jakąś pracę. A niedługo będzie sobie tłumaczył: wyjdź człowieku na zewnątrz, bo zapomnisz, jak niebo wygląda i pachnie. Tempora nam moresy zmieniają.

środa, 9 grudnia 2015

List do Mikołaja

Szanowny Mikołaju,

obdarzałeś mnie szczodrze przez wiele lat, mimo że o nic nie prosiłam. Owszem, miewam pamięć wybiórczą, ale nie sądzę, bym kiedykolwiek prosiła Ciebie o zmarszczki, siwe włosy i inne, niewątpliwie uatrakcyjniające mój wygląd, dodatki. Tyle na świecie braków Mikołaju, a Ty się na mnie uparłeś. Nie mógłbyś się zająć dziećmi, co to misia nie mają? Albo najnowszym laptopie marzą? Albo co? Czemu tak bardzo Tobie zależy na obdarowywaniu mnie, coraz zresztą obfitszym obdarowywaniu? Słowo daję, Mikołaju, mógłbyś sobie darować to zainteresowanie mną. Moim zdaniem stanowczo nadmierne zainteresowanie. Czy ja kiedykolwiek wspominałam, że do szczęścia mi brak podwójnego podbródka? Musiałeś przynosić, psiakrew? Wybacz mocne słowa, ale po prostu zrozumieć nie mogę pchania we mnie podarunków zbytecznych, niepożądanych wręcz. Naprawdę mam już wszystko, czego kiedykolwiek chciałam, o czym marzyłam. Mam dzieci w ilości wystarczającej, mam wnuki, mam koty. No, może książek jeszcze trochę by się przydało... Ale to załatwię sobie we własnym zakresie. Omiń mnie Mikołaju w tym roku, proszę. Przecież ja w Ciebie nawet nie wierzę, a Ty się czepiłeś, jak paparazzi gwiazdki porno. Zajmij się dziećmi z in vitro, bruzdę im zlikwiduj. Prawdziwym Polakom rzuć 510 PLN-ów, przebij rządowe obietnice. Kibolom rozdaj tęczowe szaliczki, niech im się agresja w miłość zamieni. Tych, co rozumu potrzebują, rozumem obdarz (tylko ostrożnie, nie przedawkuj). A tym, co portki wiatr historii wzdyma, podaruj krochmal do usztywnienia. A mnie zostaw w spokoju. To co? Mamy umowę? 

Z poważaniem

Phi

niedziela, 6 grudnia 2015

Kreatywny weekend


 Weekend okazał się być nad wyraz kreatywny. W sobotę zrobiłam mydlane aniołki dla koleżanek, z białym piżmem i kwiatem jaśminu. Jednego aniołka zostawiłam sobie i włożyłam do szafy, między pościel. Pachnie cudnie.



Niedziela należała do wnuków. Zaczęliśmy od malowania koszulek, które dostarczył elf - pomocnik Mikołaja, za pośrednictwem babci. Maja dostała koszulkę z motywem z Krainy Lodu, a Janek z Minionkami. Ubrani w specjalne fartuszki malowali swoje koszulki na stole przykrytym ochronną folią. Koszulki zostały pomalowane i wysuszone. 
 

Przyszła kolej na pierniczki. Pierniczki przygotowała mama Janka, my ozdabialiśmy. Do dyspozycji mieliśmy lukier, cukrowe gwiazdki, kulki złote i srebrne, różnokolorową posypkę i pisaki cukrowe. Co nam wyszło, można zobaczyć. Podczas ozdabiania pierniczków dzieciaki podjadały wszystko, co się dostało w lepkie od lukru paluszki. Zrobiłam im przy tym łasowaniu zdjęcie i zapowiedziałam, że upublicznię, jak już będą dorośli. Oto, co powiedziały moje wnuki:
- Pokażesz nam, jak będzxiemy dorośli? - spytała Majka.
- Tak - odpowiedziałam.
- A jak nie będziesz już żyła, to kto nam pokaże? - Jasiek był szczerze zaniepokojony.
- Może uda mi się do tego czau nie umrzeć - pocieszyłam bardziej chyba samą siebie, niż Janka.
- Przecież ty jesteś stara - stwierdziła Majka.
- Ale nie tak bardzo stara - Janek, jak prawdziwy gentleman próbował ratować sytuację.
- No nie, a ja nie jestem wcale stara - skonstatowała Majka.
- Ja też nie - dodał Janek.
Koniec dyskusji na temat starości. Ucieszyło mnie, że mówili o tym normalnie, jak o najzwyklejszej rzeczy pod słońcem. Mądre mam wnuki. Potem już tylko się bawiliśmy. Jak zwykle przywdziałam na rękę sowę, a ponieważ towarzystwo się nieco rozbrykało (co mama Janka dawała do zrozumienia pohukując na nas z kuchni) zarządziłam musztrę. Prawą ręką do lewego oka, lewą ręką za kolano itd. Kilka minut ledwie dali radę, znów poniosła ich energia i fantazja. Zaczynało się robić groźnie, burza z kuchni nadciągała, trzeba było ratować sytuację. Założyłam kapelusz czarownicy i zamieniłam dzieciaki w kamień. Niestety, zabawa im się spodobała. Biegali po mieszkaniu zamieniając się po kolei w kamień, a ja jako dobra wiedźma, musiałam na nich chuchać, żeby odczarować. Bawiliśmy się tak aż do obiadu, potem opowiadaliśmy sobie bajki. Opowiadając bajkę o smoku wawelskim przegrałam z kretesem. Zarówno Maja, jak i Janek opowiedzieli mrożące krew w żyłach przygody w krainie dinozaurów. Na pożegnanie wyściskaliśmy się po kokardki. Okrutnie ich kocham wyściskiwać.



środa, 2 grudnia 2015

Na czwartym.



My name is Luka
I live on the second floor
I live upstairs from you
Yes, I think you've seen me before

If you hear something late at night
Some kind of trouble, some kind of fight
Just don't ask me what it was
Just don't ask me what it was
Just don't ask me what it was

I think it's 'cause I'm clumsy
I try not to talk too loud
Maybe it's because I'm crazy
I try not to act too proud

They only hit until you cry
And after that you don't ask why
You just don't argue anymore
You just don't argue anymore
You just don't argue anymore

Yes I think I'm okay
I walked into the door again
If you ask that's what I'll say
It's not your business anyway

I guess I'd like to be alone
With nothing broken, nothing thrown
Just don't ask me how I am
Just don't ask me how I am
Just don't ask me how I am

My name is Luka
I live on the second floor
I live upstairs from you
Yes, I think you've seen me before

If you hear something late at night
Some kind of trouble, some kind of fight
Just don't ask me what it was
Just don't ask me what it was
Just don't ask me what it was

They only hit until you cry
And after that you don't ask why
You just don't argue anymore
You just don't argue anymore
You just don't argue anymore

Ludzie udają, że nie słyszą i nie widzą.

wtorek, 1 grudnia 2015

Haka!



Urzekła mnie haka.


Ka mate, ka mate! ka ora! ka ora!  Will I die, Will I die
Ka mate! ka mate! ka ora! ka ora!  Will I live, Will I live
Tēnei te tangata pūhuruhuru  This is the hairy man
Nāna nei i tiki mai whakawhiti te rā Who brought the sun and caused it to shine
Ā, upane! ka upane! A step upward, another step upward!
Ā, upane, ka upane, whiti te ra A step upward, another... the Sun shines!

wtorek, 24 listopada 2015

Zadomowione zło

Zło we mnie dziś wstąpiło. Nawet Kornacka stuliła uszy i milcząc przypatrywała się moim dzisiejszym poczynaniom. Otóż mam koleżankę, co to najmądrzejsza i najpiękniejsza jest. Perełki z ust jej korali sypią się co jakiś czas, co cyklicznie wprawia mnie w dobry lub zły humor. Dzisiaj wprawiło w zły. Zanosiło się na to od dawna, chyba od awantury, jaką urządziła mojemu pracowemu koledze z jakiegoś nieistotnego powodu. Awantura odbyła się przy osobach obcych. Hanka Bielicka niech się ze swoimi monologami schowa! Potem już poleciało. Komuś przez telefon tłumaczyła, że powinien dostarczyć dokumenty do określonego terminu, bo potem jej nie będzie, a przecież nikt inny tego nie zrobi. Ruszyło nas, tzn. mnie i koleżankę pokojową, lekko, ale jeszcze bez wzburzenia. Spytałam, czy chciała powiedzieć, że nikt za nią nic nie robi, kiedy jest nieobecna, czy też raczej miała na myśli to, że tylko ona może to zrobić, bo taką decyzję wymogła na szefie. Lekko się oburzyła, że niby to są jakieś insynuacje. Pewną pociechą w tym jest rozumienie i użycie przez nią we właściwym kontekście słowa "insynuacje". Z innymi słowami bowiem bywa różnie. Pozytywistyczne nastawienie do życia to według niej pozytywne nastawienie do życia, czasokresami rzuca na prawo i lewo, tudzież stwierdzeniami, że coś jest nieprofesjonalne. Ale do rzeczy. Jak wspomniałam, na burzę zbierało się od dawna. Dziś atmosfera była tak gęsta, że piłą by rżnąć trzeba, a i to bez gwarancji, że odpuści. Koleżanka rozmawiała przez telefon z klientem, którego już nie obsługuje. Przez rok bowiem walczyła, by ktoś tego klienta od niej przejął. Przejęłam z początkiem listopada, bez problemów. I otóż rozmawiając z klientem i szczebiocząc uroczo wyraziła się była, że już nie obsługuje klienta owego, że oczywiście zawsze będzie służyć radą, wsparciem, cholera wiem, czym jeszcze, ale klient został jej odebrany. Po czym z wdziękiem przekazała kontakt do mnie. Klient zadzwonił, sprawę załatwiłam. Popatrzyłyśmy z koleżanką pokojową na siebie wzrokiem zranionych saren, ale zmilczałyśmy. Poszłam nawet zapalić, żeby nie przyszło mi do głowy pysknąć, bo czułam, że gruczoł jadowy otwiera mi się, jak Brama Brandemburska przed Rosjanami. Odetchnęłam świeżym powietrzem, zapaliłam i wróciłam. Wtedy  przyszedł kolega pracowy zrobić coś przy moim komputerze. Mój bowiem komputer był jakiś czas temu ustawiony do zrobienia tego, co trzeba co jakiś czas robić. Żeby to móc robić został podłączony do drukarki atramentowej, jedynej w wydziale naszym, takiej do zadań specjalnych. Komputer, nie kolega. No i właśnie zadanie specjalne kolega był zmuszony wykonać. Zasiadłam sobie zatem w fotelu, jak panisko, przekazałam sprzęt w kolegi ręce uprzednio przełączywszy drukarkę atramentową na domyślną. Kolega wysłał do druku, co wysłać miał. I nic. Drukarka ani drgnęła. Koleżanka spytała, czy przełączyłam drukarkę. Spojrzałam na nią pytająco, prychnęła i na tym koniec dialogu. Zajęła się zamawianiem zastawy stołowej przez internet. Kolega sapnął i wysłał do druku jeszcze raz. Znowu nic. Drukarka ani drgnie. Koleżanka zniecierpliwiona syknęła: dajcie mi 5 minut, to wam to zrobię. Nikt nie miał ochoty, by cokolwiek robiła, choć sprawa była pilna. Naszym zdaniem znacznie pilniejsza, niż zastawa stołowa. Próbowaliśmy jeszcze dwa razy, coraz ciekawsze słowa międląc w dziobach. W końcu koleżankę poderwało z fotela i ryknęła: przecież pytałam, czy podłączyłas drukarkę! A ty spojrzałaś na mnie, jak na idiotkę! W sekundę pomyślałam dwie rzeczy: faktycznie pytała, muszę zacząć nosić ciemne okulary, by mi czytać z oczu nie mogła. Co się okazało? Kiedy nie było w pokoju ani mnie, ani drugiej koleżanki informatyk na prośbę koleżanki ryczącej przełączył fizycznie kabelek do jej komputera. Nikt z nas nie miał o tym pojęcia. A ona nie raczyła poinformować. Zdążyłam zimno wycedzić: nie podnoś głosu, przełączyłam kabelek fizycznie, po czym bez trudu wydrukowaliśmy, co mieliśmy wydrukować. Wyszłam ponownie zapalić, bo gruczoły jadowe zaczynały wymykać się spod kontroli, a nie będę słownictwa nadużywać, bo nie lubię. Kolega poszedł ze mną, pogadaliśmy o motylkach i kolorze świeżo otynkowanej pobliskiej kamienicy. Sądziłam, że wzburzenie mi przeszło, ale skąd! Wchodząc do pokoju czułam mrowienie języka, swędzenie prawicy i mgła mi w oczy wstąpiła. Grzecznie, korzystając z nieobecności koleżanki pokojowej (jak się okazało nieobecność była celowa), spytałam: a z tobą to co się dzieje? Bo zachowujesz się od dłuższego czasu tak irracjonalnie, że mam ochotę cię strzelić... Koleżance natychmiast łzy z ócz popłynęły niewinne i szlochając przeprosiła. Jeśli poczułam się urażona, to ona przeprasza, bo ma trudny okres, bo oczekuje na wyniki badań kogoś bliskiego i denerwuje się i w ogóle. Zło we mnie nieco spuściło z tonu, żal mi się jej zrobiło zwyczajnie. Przytuliłam i powiedziałam: idź już do domu, bo zrobię ci krzywdę. Urlop sobie weź, zwolnienie, cokolwiek. No nie może, biedna, bo idzie na szkolenie wszechpointa. O żesz... na jakie szkolenie idziesz? No, wszechpointa. Nie wytrzymałam i śmiechem trysnęłam jadowitym. SharePointa! Ale skoro nie wiesz, co to jest i jak się nazywa, to po cholerę idziesz na szkolenie? Po czym kazałam się jej pakować i wynosić. Wróciła koleżanka pokojowa, koleżanka rycząca wyszła. Koleżanka pokojowa przekazała, że po moim wyjściu na papierosa koleżanka rycząca ryknęła z całą mocą, że ona sobie nie życzy, że przecież mówiła, że potrzebuje 5 minut, a teraz wszystko jej zniknęło z ekranu i już nie wie, gdzie co jest. Litościwie nie skomentowałam, bo i nie było czego. Niemniej jednak złe we mnie wstąpione zatarło rączki z radością: a daj jej w dziób uróżowany, a trzaśnij po wymalowanych paluszkach, a przyłóż w biuścik falujący... Wiedząc już z doświadczenia, że takie zło może we mnie siedzieć i się zadomowić nawet, postanowiłam, że jutro przed pójściem do pracy wypiję melisę. Na wszelki wypadek. Dopiero w drodze do domu mnie olśniło. Domyśliłam się wreszcie za co oberwałam. Nie za drukarkę bynajmniej. Otóż wczoraj pozwoliłam sobie obu moim koleżankom opowiedzieć dowcip: Co to jest pokolenie przejściowe? To takie, co to do pracy fizycznej już się nie nadaje, a do pracy umysłowej jeszcze nie. Dla mnie świetnie ilustrujące awanse społeczne typu: nie matura, lecz chęć szczera. Opowiedziałam bez żadnych wskazań, ale koleżanka rycząca fuknęła dziwnie. Teraz dopiero zrozumiałam, że być może się poczuła. A ja za głupie dowcipy będę obrywać seryjnie...

niedziela, 22 listopada 2015

Egzotycznie

Postanowiłam dziś otrzeć się o wielki świat, pojechałam na Chmielną. Kiedyś nazywała się Rutkowskiego, o ile pamiętam. Miała aspiracje do bycia ekskluzywną. Miała, to dobre określenie. Mimo kilku sklepów i knajpek z pretensjami do wielkoświatowości - zwykła bryndza. Szaro, brudno i smutno. Większość sklepów otwarta, ludzi niewielu. Śmieci fruwały wokół koszów, chodniki zaplute, jak w szpitalu dla gruźlików. Zniesmaczona widokiem zajrzałam do Empiku w poszukiwaniu drobiazgów podchoinkowych. Niewiele znalazłam: książkę dla Mai, kilka dzwoneczków na balkon i jedno cudo - patynę postarzającą w kolorze Old gold w paście. Będzie w sam raz do doniczek. Kupiłam też cienki, miedziany drucik jeszcze nie wiem do czego, ale na pewno się przyda. Zajrzałam też do sklepu na Nowym Świecie z duperelami, jakieś dwa tygodnie temu widziałam tam pojemniczki w miedzianym kolorze, bardzo mi potrzebne. Po wejściu do sklepu zgłupiałam chyba całkiem, bo nabywszy stopery w kolorze jadowitej zieleni wyszłam zapominając całkiem o pojemniczkach. Wracać mi się nie chciało, będę musiała przyjechać w poniedziałek po pracy. Rozochociłam się zakupowo, poszłam do C & A. Wybrałam dla siebie świąteczną piżamkę - flanelowe spodnie w świąteczną kratkę, wiązane na czerwoną kokardkę i czerwoną bluzę. I już teraz myślę, jak cudnie będzie zasiąść świątecznie przed kominkiem w takiej piżamce, ciepłych skarpetach w koty i kubkiem herbaty z cytryną!
Po powrocie zabrałam się za doniczki. Jedną już jakiś czas temu włożyłam w indyjską torebkę, którą dostałam od koleżanki. Druga wyglądała stanowczo za mało egzotycznie. No to wygląda bardziej. Bardzo bardziej. Posmarowałam ją pastą Old gold, poprzyklejałam jakieś świecidełka, obwiązałam wstążeczką... Zaczynam podejrzewać, że coś ze mną jest nie do końca w porządku... Zamiast zająć się poważnymi sprawami, spędzam czas nad pierdołami. Toż przecież takie doniczki, kinkieciki, pierdółki to marność nad marnościami. A tu tempus fugit, jak głupi! Ale... jak już musi, to lepiej niech fugit egzotycznie... Zawsze to ciekawiej, niż tak bez wyrazu, nijako. W takiej scenerii wzięłam się za czytanie odkładanej przez czas jakiś Księgi czynów Melika Daniszmenda, założyciela tureckiej dynastii Daniszmendów. Quot libros, quam breve tempus, ot co.

sobota, 21 listopada 2015

Ulicznik

Naprawiłam szkody górnicze na ścianie. Pomalowałam, co miałam pomalować. Oddałam się słodkiemu dolce far niente przy kominku. W nowych skarpetkach, których nie potrafiłam sobie odmówić!

Włączyłam sobie maraton Mayalla i myślałam o moim uliczniku. Zwróciłam na niego uwagę chyba rok temu. Siedział zawsze w tym samym miejscu, przy przystanku na Nowym Świecie. Urzekł mnie jego profil. Na głowie miał filcową czapeczkę, chyba fioletową. Taki fason krasnoludzki. Wyglądał w tym, jak Sabała. Pykał zresztą jakąś fajkę... Siaduje zawsze w witrynie sklepu i rysuje plakaciki o różnej treści. Kiedy pojawił się napis Blues Brothers dusza mi się do ulicznika uśmiechnęła. Kilka tygodni temu szperał w koszu szukając papierosa. Wyciągnęłam paczkę i poczęstowałam swoimi. Nie lubię patrzeć na grzebiących. Przyjął i podziękował, ale inaczej, niż typowy ulicznik. Nie było w tym podziękowaniu nic z uniżoności, wstydu, zażenowania. Ot, po prostu przyjął, jak od starej znajomej. I zaczął ze mną rozmawiać. Powiedział, że często mnie widuje w tym miejscu, pewnie jeżdżę tędy do pracy. Potwierdziłam. A wtedy zaczął mnie przekonywać, że powinnam pracować sobie w domu, coś tworzyć. Przyznałam się, że nie mam talentu do robótek, zaproponował zatem żebym wynajęła pracowników i była sobie kierowniczką. Ubawił mnie tym po kokardki, uśmiechnęłam się szeroko i powiedziałam, że na kapitalistę-wyzyskiwacza się kompletnie nie nadaję. Przyjechał mój autobus, więc z żalem pożegnałam pana ulicznika. W czasie rozmowy przyglądałam mu się bezczelnie. Fajny jest. Oczywiście przydałaby mu się kąpiel i nieco świeższe ubranie, ale poza tym  - bez zarzutu. Żaden menel, nieprzetrawionym alkoholem też od niego nie jechało. Wyrażał się ładnie po polsku, mówił takim hochpolishem. Ciekawa postać. Teraz, kiedy go spotykam, ucinamy sobie krótszą lub dłuższą pogawędkę. W zależności od tego, ile czekam na autobus. Wiem już, że kiedyś robił w domu biżuterię, handlował nią na Jarmarku Dominikańskim. Pewnie dlatego namawiał mnie na pracę chałupniczą. Ostatnio spytał, jak mam na imię. Nie widziałam powodu, dla którego miałabym nie odpowiedzieć. Niestety, nie doczekałam się wzajemności, bo przyjechał mój autobus. Czekam następnego razu. Aż zaczynam żałować, że autobusy kursują zbyt regularnie, bo fajne są te rozmowy. Całkiem niezły początek dnia, taka uliczna pogawędka. Całkiem.

piątek, 20 listopada 2015

Jesienny taniec śmierci

To był fascynujący pojedynek. Wyglądał na zwykłą sprzeczkę zakochanych. Ona podbiegała do niego lekko go trącając, niemal czule. Odskakiwała udając brak zainteresowania, po czym wracała jakby przypadkiem, potrząsając nim niemrawo, od niechcenia. On trzymał się dzielnie, nie okazując strachu. Niewzruszenie tkwił na swoim miejscu. Niemal bez ruchu. Nagle ona szarpnęła mocniej. Trwał dalej w pozornym bezruchu, drżał prawie niezauważalnie. Ona znów na kilka sekund straciła kompletnie zainteresowanie. Pozornie tylko. Zebrała siły i uderzyła ze zdwojonym wysiłkiem. Zakręciła nim młynka szarpiąc na wszystkie strony. Bronił się unikając jej w lansadach i piruetach. Ona niewzruszenie atakowała nie udając już, że tylko się drażni. Kąsała jego delikatne brzegi kręcąc nim jednocześnie młynka. Nie dawała za wygraną, nie odpuszczała. Szarpała z posępnym wyciem. Uparcie, bez wytchnienia. Coraz widoczniej tracił siły. Już tylko kręcił się w narzuconym przez nią rytmie. Szybciej i szybciej. Wirował straceńczo, do końca nie chcąc się poddać. Była jednak silniejsza. Jego opór słabł z każdą sekundą. Wreszcie zrezygnował z walki. Poddał się. Odleciał z nią w głąb Litewskiej w jesiennym tańcu śmierci. Listopadowy Totentanz.

niedziela, 15 listopada 2015

Prąd wędrowny

Doczekałam się. Sąsiad wreszcie znalazł czas, by zamontować moje "marokańskie" kinkiety. Wczoraj wywiercił otwory pod kołki, brudząc przy tym straszliwie. Poprosiłam, żeby jakoś zabezpieczył sypialnię przed sypiącym się ze ścian gruzem, zamontował więc na ścianie folię ochronną. Taśmą dwustronną do wykładzin ją przykleił! Oczywiście zdjęła się razem z fragmentami tynku. Mocna jest. Dziś odbył się montaż właściwy, czyli podłączanie do prądu. Miało nie być już śmiecenia, więc nie zabezpieczyłam sypialni. I to był błąd. Podczas izolowania kabli poleciało jeszcze więcej gruzu. Ściana okazała się wydmuszką, skorupki nie wytrzymały manewrów izolacyjnych i się posypało. No trudno, posprzątam. Kinkiety zaczęły wyglądać tak cudnie, że sąsiada nie objechałam nawet jednym słowem. Nawet nie mruknęłam. Czas na próbę generalną. Jeden kinkiet rozbłysnął pięknie, drugi nawet nie mrugnął. Sąsiad się zadumał, pomruczał coś pod nosem, rozmontował izolację. Oczywiście tynk znów się posypał. Sąsiad poprzytykał żarówkę do odizolowanych kabelków mówiąc, żebym się nie ważyła tak nigdy robić. Niepotrzebnie mówił. Do prądu to ja się od co najmniej 20 lat nie dotykam. Raz, właśnie przed około 20 laty się dotknęłam i wystarczy. Otóż mam w domu dwie fazy, cokolwiek to znaczy. Dla mnie oznaczało to przed laty, że jak wyłączą jedną fazę, to część urządzeń, w tym ogrzewanie, które wtedy miałam elektryczne, po prostu nie działa.. W domu małe dzieci, zimno. Wlazłam więc na drabinę i przełożyłam kabelek spod korka z fazą niedziałającą do tej działającej. Potem ktoś mi uświadomił, co zrobiłam i jak mogło się to skończyć. Wtedy solennie sobie obiecałam do prądu się więcej nie dotykać. Słowa dotrzymuję. Żadnych zatem cudów z przytykaniem żarówki do gołych kabelków nie zamierzam uskuteczniać. Sąsiad uskutecznił. Zamruczał następnie, że ktoś instalując podłączył żółto-zielony kabelek do czegoś, do czego nie powinien i że chyba był ślepy. Przyszło mi do głowy, że to mógł być po prostu daltonista. Sąsiad przestał ze mną dyskutować po takim stwierdzeniu. Zna bowiem moją tolerancję do dziwadeł przeróżnych i wie, że kłóciłabym się zażarcie o prawo do bycia elektrykiem przez daltonistę. Znów włączyliśmy bezpieczniki, kolejne włączenie światła. Nie działa.. Sąsiad wszedł na stołek i kombinował przy lewym, niedziałającym kinkiecie. Teraz ja miałam robić za latarnika i włączać światło na polecenie. Włączyłam, działają oba. Znaczy można izolować na stałe. Uparł się, żeby się upewnić, zszedł ze stołka i sam pogmerał przy włączniku. Nie działa lewy. Kazał mi włączyć - działają oba. Ki diabeł? Już chciał rozkręcać włącznik... Powstrzymałam go prosząc, żeby jeszcze raz spróbował zaizolować w jakiejś innej konfiguracji. Skoro bowiem elektryk był daltonistą, mógł być również leworęczny albo co i mógł pomylić kabelki całkiem. Albo też ten mój prąd jest jakiś wędrowny? Z pewną niechęcią, ale przychylił się sąsiad do mojej prośby i zainstalował ponownie. Zadziałało, bez względu na to, kto operował włącznikiem. Ufff... Sąsiad zaoferował się, że zalepi mi dziury w ścianie. Stanowczo odmówiłam widząc już w wyobraźni gips rozchlapany po całej sypialni. Podziękowałam grzecznie mówiąc, że ja sobie już sama zagipsuję. Co też uczynię, jak już się nacieszę widokiem kinkietów. Patrząc wzrokiem omijam dziury w ścianie i braki w tynku. I doczekać się nie mogę wieczoru, kiedy w całej marokańskiej okazałości mi będzie świecić kinkiet lewy i kinkiet prawy. Oby tylko prąd nie wywędrował w siną dal.

Po prawej kinkiet w stanie surowym, czyli zakupiona za 25 zł w Jysku latarenka do świec.Po lewej ta sama latarenka potraktowana już miedzianym lakierem samochodowym i z zamontowaną w środku oprawką.










A to finał, czyli zamontowany już na ścianie kinkiet z malowniczą dziurą i brakami w tynku. Ten lewy, sprawiający tyle problemów. Bo i dziura, i prąd wędrowny... Nie uniknę malowania.


 Tak wygląda prawy, kiedy świeci.

środa, 11 listopada 2015

Pielęgnowanie osobistej niepodległości

Tegoroczne Święto Niepodległości postanowiłam obejść szerokim łukiem. Nie tylko ze względu na pogodę. Dostaję czkawki widząc race, słysząc bogoojczyźniane przyśpiewki prawdziwych Polaków i widząc zacięte buźki jedynych słusznych patriotów. Niemniej życzę niepodległościowo, za moimi ulubionymi tkliwymi nihilistami, by każdy pielęgnował swoją wewnętrzną niepodległość i w dobie pośpiechu postawił na wolność. 
Godnie pielęgnując moją osobistą niepodległość wzięłam się za przygotowywanie mikołajkowych drobiazgów dla znajomych. Postanowiłam poeksperymentować z masą glicerynową i zrobić własne mydełka. Rozpuszczam masę glicerynową w kąpieli wodnej, dodaję zapachy. Tym razem jabłko i cynamon oraz korzenny - moje ulubione i przy okazji stanowczo świąteczne. Do foremek w kształcie gwiazdek wsypałam odrobinę suszonego kwiatu pomarańczowego i obficie cynamonu. Zalałam płynną masą glicerynową i.. już. Zważywszy, że to moje pierwsze mydełka, całkiem nieźle się prezentują.


Mydełka w foremkach, dopiero zastygają.

A te już gotowe. Całkiem, całkiem... Owinę je w kolorową folię, zawiążę kokardki i obdaruję znajomych. Zawsze lubiłam dawać własnoręczne upominki. 
Mam jeszcze formę z aniołkami, ale to już wybiórczo potraktuję, dla osób dla mnie szczególnych. Z nieco inną kompozycją zapachową - białe piżmo i suszony kwiat jaśminu. Niewinnie tak, anielsko. 




poniedziałek, 9 listopada 2015

Darmowy weekend

W listopadzie niektóre obiekty kulturalne (!) można zwiedzić za darmo. Między innymi Zamek Królewski, toteż postanowiłam się ukulturalnić darmowo, tym bardziej, że odwiedziła mnie koleżanka. Na wyżyny trzeba było się wspiąć, żeby nie pomyślała, że jakiś niekulturalny słoik ze mnie. Ukulturalniałyśmy się już zatem w sobotę na Starówce, z obrzydzeniem patrząc na Kamienne Schodki. Po renowacji przed kilku laty straciły zupełnie charakter. Teraz są bezpłciowe, bez patyny i jakiegokolwiek klimatu. Na Starówce mnóstwo cudzoziemców. A może to uchodźcy? Ci, co to prawdziwi Polacy ich nie chcą? Z jednym z cudzoziemców podzieliłam zachwyt nad dużą bańką mydlaną unoszącą się nad głowami. Potem szłyśmy Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem aż do palmy. Nogi nam wchodziły tam, gdzie plecy tracą szlachetną nazwę. W tramwaju podsłuchałyśmy (nie dało się nie słyszeć) rozmowę młodego człowieka ze swoją żoną, partnerką? W każdym razie na pewno z matką jego dzieci, bo w rozmowie do dzieci się właśnie odniósł. Otóż tłumaczył swojej pani, że jedzie do rodziców teraz, bo jutro nie może. Z dziećmi nie pojedzie, bo ojciec powiedział, że Natalka go wk..a. Bo zła jest. Rozmówczyni zakończyła rozmowę gwałtownie, czemu się nie dziwię. Ja bym jeszcze dodatkowo strzeliła gościa po powrocie do domu. Z poleceniem przekazania ojcu owego strzału. Na moje czwarte piętro ledwo weszłyśmy, ale czekał nas wieczór przy kominku, nie miałyśmy wyjścia. Wieczór się odbył, z przyjemnością posiedziałyśmy przy białym winie i gadałyśmy.  
W niedzielę wyruszyłyśmy dość wcześnie, dołączyła do nas moja starsza córka z wnukiem. Okazało się, że na taki sam pomysł wpadło mnóstwo innych ludzi. Kolejka stała na dziedzińcu i daleko poza nim. Czekałyśmy ponad godzinę chyba. Czy było warto? Nie wiem, sal dużo, oglądania dużo, ale moja córka tak pędziła, że nie dane mi było pozamyślać się nad niektórymi eksponatami. Chyba muszę taki wypad powtórzyć już sama. 

 Udało mi się na chwilę zatrzymać nad butami. Cudo. Ależ kobiety miały kiedyś drobne stópki... W sumie to może dalej mają, ja tylko mam stópkę, jak podolski złodziej (tak mawiała moja babcia). W każdym razie butki były śliczne.





To sypialnia królewska. Malutkie to łóżeczko bardzo. Kolor szczególny, jak dla mnie skutecznie powstrzymujący przed zaśnięciem. 
Moje łóżko po wyjeździe koleżanki tak mnie zapraszało do zaśnięcia, że uległam. Dość szybko uległam. Z obopólną, mam nadzieję, przyjemnością.

wtorek, 3 listopada 2015

Ad calendam

Czy może być na coś za późno? Kiedy ktoś odchodzi do innych światów, wtedy zapóźność na cokolwiek jest oczywista. A co z taką zwykłą zapóźnością, taką prokrastynacją codzienną? Odkładam na przykład ad calendam graecas  wyjaśnienie koleżance, że moje skrzywienie się na jej widok spowodowane było nagłym skurczem mięśni twarzy, a nie jej wyglądem. No dobra, nie o taką prokrastynację mi chodzi. Odkładam oto ważną rozmowę z członkiem rodziny lub przyjacielem, bo przewiduję, jak trudna to może być rozmowa. Wyjaśniająco-wybaczająca być może, ale przebrnięcie przez wyjaśnianie bez słownych potyczek wydaje się być niemożliwe. A potyczki wydają się być nie do przebrnięcia bez uszkodzenia wrażliwej powierzchni człowieka. I co? Rany potem lizać? No to unika się, odwleka, aż staję się za późno. Nie dlatego, że ktoś umarł, odszedł albo co. Zwyczajnie przestaje to być ważne. Dla obydwu stron. Była zażylość, były emocje i pstryk... nie ma. A może udałoby się uratować przyjaźń, szacunek, cokolwiek łączyło, gdyby tylko nie odkładać, nie zostawiać na potem... Bardzo wiele lat byłam tym składnikiem zażyłości, który chcąc zachować resztki łączące (bez względu na rodzaj relacji) nie odkładał. Pchałam się z propozycjami wyjaśnienia, nie zawsze z nadzieją na naprawę. Czasem tylko po to, by zachować szacunek, również dla siebie. Z różnym efektem. Niedawno odkryłam, że nie zawsze warto. Że czasem lepiej pozwolić zapóźności zaistnieć. I ran lizać nie trzeba, i jakby w człowieku lżej. Toteż z przyjemnością oddam się w najbliższym czasie prokrastynacji przyjacielskiej. Odłożę. Rany poprzednie wyliżę do czysta. Pozwolę zabliźnić się bliźnim we mnie. Bez łamania handszpaków i po ortodromie!

środa, 28 października 2015

Synchronizacja

Synchronizacja przypadkowa, niemniej jednak most Łazienkowski oddany w czasie, kiedy skończyłam zmiany w sypialni. No prawie. Nie wiszą jeszcze tylko kinkiety, ale to już wina podwykonawcy, czyli sąsiada, który czasu nie ma póki co. Ja do przewodów napiętych się nie dotknę, on elektryk, niech grzebie. Po zawieszeniu kinkietów pozostaną prace kosmetyczne: wymiana gałek w szafkach, nowe rolety i malowanie doniczek. Z powodu drobnej niedyspozycji ruchowej po ustawianiu stelaża pod materac, muszę nieco jednakże odczekać. Stelaż został przywieziony w terminie, miękkim basem kurier poprosił, bym zeszła na dół, bo muszę być przy wyładunku. Zeszłam oczywiście i zbaraniałam widząc właściciela owego miękkiego basa. Chłopczyk nieco ode mnie niższy, postury wychudzonego koguta... taki mężczyzna pięciominutowy. Przy mnie wyglądał, jak breloczek, nie facet. Miękki bas jednakże niewątpliwie należał do niego, bo rzekł owym miękkim basem: idziemy. Wziął był ów stelaż (kawał drewna 200 cm na 90 cm) w malutkie rączki... i ugiął się w kolankach. Żesz... Złamie się w połowie, gdzieś w okolicy drugiego piętra - pomyślałam i złapałam za drugi koniec. Po jego wyjściu musiałam ten stelaż zatargać do sypialni, ustawić, położyć materac. W efekcie padłam, jak lelija, ścięta bólem pleców. Trzyma do dziś. Ból pleców znaczy.  Stąd opóźnienia w stosunku do planów. A ja odpoczywam sobie, nic nie robiąc. W ramach tego odpoczynku poszłam do kina. Przed kinem umówiłyśmy się na pogadanie. Kino na Starym Mieście, postanowiłyśmy w okolicy spożyć i pogadać. Na Miodowej trafiłyśmy na Irish Pub z intrygującym menu. Kuchnia azjatycka mianowicie miała być tłem dla różnych gatunków piwa. Czemu nie? Pub odpowiednio mroczny i rockowy. Muzyczka ostra w tle, panowie kelnerowie z tatuażami na umięśnionych przedramionach, barman boski, duży miś. Z brodą! Zaordynowałyśmy makaron z kurczakiem i warzywami. Porcje, jak dla drwala czelabińskiego, jedną najadłybyśmy się wszystkie!  Odpoczynkowo i wesoło spędziłam czas. Film (Letnie przesilenie) okazał się dobry, acz nieco przygnębiający. Kiedy późnym wieczorem wróciłam do domu, moje obrażone koty leżały na nowym łóżku w całkiem inaczej wyglądającej sypialni. Ależ mi dobrze...

niedziela, 18 października 2015

Bokiem prawem i lewem

Mili panowie przywieźli, co mieli przywieźć. Znaczy poza materacem. Sztuki się panom nie zgadzały. Mnie też nie. To znaczy panowie mieli mniej, ja więcej. Policzyliśmy raz jeszcze i okazało się, że dwie paczki z regałem, wg spedytora oznaczają jedną paczkę. Panowie się uśmiali, ja również. Ale po materac pójść na dół musieli. Materac miał być sprężynowy, a przynieśli mi jakiś rulon. Sprawdziłam ze swoją listą - ten właśnie kupiłam, żaden inny. No trudno, się rozwinie, się sprawdzi. Reszta się zgadzała, zaczęłam przygotowywać front robót. Najpierw biurko. Oczywiście źle dopasowałam boki i musiałam skręcać ponownie. Małym śrubowkrętem gwiazdkowym, bo moje, wypasione, gdzieś mi wcięło. Ten pożyczyłam od sąsiada. Wyniosłam stare biurko, ustawiłam nowe. Aż mi się lżej na duszy zrobiło na widok. No ślicznie po prostu zaczęło wyglądać! Teraz regał na książki. Oczywiście popełniłam dokładnie ten sam błąd, co przy biurku. Odwrotnie boki umieściłam. Rozkręciłam, skręciłam prawidłowo i ufff... Stoi. Przeniosłam manele do regału i biurka. Między regałem, a materacem poszłam na obiad do dzieci. Zięć zrobił pyszniutki obiadek: polędwiczki kurzęce w panierce z płatków kukurydzianych, frytki, sałatka prawie-Colesław i sos czosnkowy. Ależ mi się nie chciało wracać do domu... Tym bardziej, że po obiedzie zajęliśmy się składaniem Lego - statku Jar Jar Binksa. Stanowczo łatwiejsza sprawa, niż regały i biurka. Skala jakby nieco mniejsza. Ale materac czekał. Bałagan czekał. Wszystko czekało. Toteż poszłam.
Podeszłam do materaca z nożem z marszu. Przecięłam folię i... jak on mi zrobił ziuuu! Się rozwinął błyskawicznie, z wizgiem. W przedpokoju mi się rozwinął. Zaczęłam go przenosić z pewnym trudem do sypialni, musiałam bowiem lawirować między starym biurkiem, niezagospodarowanymi jeszcze manelami i plączącymi się pod nogami kotami. Zaraz, gdzie ja z tym idę? Przecież tam stoi stare łóżko. Materac do kuchni, wytarabaniłam stare łóżko, choć mój kręgosłup krzyczał: zadzwoń po zięcia, po policję, po Straż Miejską, po kogokolwiek! Nie dałam się zwieść wrażym podszeptom kręgosłupa i wydygałam go do przedpokoju. Postanowiłam poprosić młodego sąsiada o pomoc w zniesieniu tego potwora na dół. Jutro, znaczy dzisiaj. Póki co stoi w przedpokoju i straszy. Położyłam materac na miejscu łóżka. No pięknie, coraz piękniej się robi. Stelaż pod materac przywiozą we wtorek. Będę spać z głową w podłodze, jakoś wytrzymam. A dywan? Jasna cholera... Przecież teraz muszę unieść nieco nóżki ciężkiego, bo z manelami, regału i biurko. Uniosłam. Ledwo, ale uniosłam. Wszystko pasowało. Podłączyłam komputer do sieci. To znaczy próbowałam podłączyć. Po zmianie w ustawieniach pokoju kabelek sieciowy okazał się za krótki. Pomyślę o tym jutro, odezwała się we mnie Scarlett. A co mi tam. Dziś rano pomyślałam i podłączyłam. Wisi to w powietrzu, ale działa. Jutro kupię dłuższy kabelek.
Jest prawie ślicznie. Prawie, bo zachciało mi się jeszcze komody i stolika nocnego pasującego do reszty. Wobec tego o piątej rano zrobiłam przegląd starej komody, wyrzucając co najmniej połowę zgromadzonych rupieci: starych ładowarek do telefonu, wspomnień i starego budzika, między innymi. Budzik brzdęknął po raz ostatni wrzucany do śmieci.... Nieco żałośnie brzdęknął. Miejsca jakby więcej się zrobiło. Przy okazji muszę zrobić porządek w dokumentach, jak już minie mi gorączka meblowa. Muszę, albowiem pomyślałam, jaki w nich bałagan odkryłyby moje dzieci, gdyby mnie się odeszło było. Aż mnie ciarki przeszły niezdrowe! Zrobię, jak tylko nową komodę ustawię, na pewno zrobię. Nowa komoda zatem być musi i już. Co prawda, kiedy pomyślę, że komoda też ma dwa boki i ja będę znów musiała rozpoznawać który jest prawy, który lewy...

piątek, 16 października 2015

Karakuł

Postanowiłam sobie odmienić sypialnię, całkiem odmienić. A właściwie dokończyć odmienianie zaczęte jakiś czas temu. Impulsem była konieczność zmiany wysłużonego materaca. Bo skoro materac trzeba, to i resztę można, prawda? No to zrobiłam wywiad internetowy gdzie, co i za ile. W czwartek ruszyłam do IKEA. Kupiłam materac, biurko, szafkę, dywan i jakieś pierdoły.  Okazało się, że można zlecić skompletowanie zamówienia miłym chłopaczkom za niewielkie pieniądze. Pod warunkiem oczywiście, że się wie, czego się chce. Ja wiedziałam. Jedynie dywan musiałam targać do chłopaczków osobiście. Chłopaczkowie byli młodzi i sympatyczni. Jeden z nich miał fryzurę w kaczy kuperek. Tak mnie ten widok fascynował, że nie spuszczałam z niego oczu, sprawę mojego zamówienia ustalając z drugim z nich, w rogowych okularkach. Pogadaliśmy, pośmieliśmy się z mojego gapiostwa. Ten w rogowych okularkach ustalił czas dostawy, a mnie kazał iść do działu obsługi klienta, żeby oddać dywan i coś podpisać. Zapomniał dodać wyraźnie, że wcześniej mam opłacić w kasie. W kasie zatem zapłaciłam za dywan i pierdoły, zapominając kompletnie o clou mojego pobytu w IKEA, czyli o meblach i materacu. Nawet niewielka suma, jaką zapłaciłam nie wzbudziła mojego zaniepokojenia. Ot, zapłaciłam i poszłam. Do działu obsługi klienta poszłam. W dziale obsługi klienta czekałam pół godziny, aż pani obsłuży parę ustalającą po angielsku szczegóły między sobą. Ustalanie trwało, przekazywanie pani ustaleń (już po polsku, przez kobietę) też trwało. W sumie pół godziny miałam na wyobrażanie sobie, co to ja jeszcze w tej sypialni zrobię. Kiedy w końcu podeszłam do miłej pani w dziale obsługi, pani raczyła sapnąć ze zgrozą: ale pani nie opłaciła zamówienia! No faktycznie, nie opłaciła. Cofnęło mnie do kasy, zapłaciłam  i z powrotem do działu obsługi klienta. Z nadzieją, że tym razem to będzie siup i już. Nadzieja okazała się złudna. Pani po wpisaniu czegoś na listę i podpisaniu przeze mnie jakiegoś dokumentu kazała iść precz. A dywan? zapytałam. Jaki dywan? - pani się zdziwiła. No, ten... - i pokazałam. Pani oczywiście zapisała dywan na liście, sztuki się zgadzały, ale o nim zapomniała. Doszłyśmy do porozumienia, pani się uśmiechnęła mówiąc: przepraszam, ja dzisiaj pierwszy dzień na tym stanowisku. Nie szkodzi - odpowiedziałam - ja dzisiaj pierwszy raz u pani z dywanem. Rozstałyśmy się w zgodzie absolutnej. W torbie miałam pierdoły, ale postanowiłam kupić sobie jeszcze ciucha, skoro byłam w pobliżu takiej ilości sklepów pod jednym dachem. No i nabyłam. Cudnego karakuła nabyłam! Z obrzydliwym, puchatym kołnierzem, który natychmiast w domu odczepiłam. I poszłam na pocztę. W karakule na grzbiecie oczywiście. Na poczcie pani stojąca obok puknęła mnie w ramię i szepnęła: pani ma nieoderwaną metkę... No żesz... Tak się skupiłam na kołnierzu, że przegapiłam metkę. Co prawda ona, ta metka, była złośliwie przyczepiona pod rękawem, ale mogłam się dokładnie obejrzeć przed wyjściem, a nie karakuł na grzbiet i w pieriod. Rozochocona doskonałymi w swoim przekonaniu zakupami postanowiłam pojechać nabyć jeszcze półkę na buty, która niesłychanie mi się zdała potrzebna. Pojechałam tramwajem, z zadowoleniem przyglądając się swemu odbiciu w szybie. Pięknie się prezentowałam w odmetkowanym karakule, po prostu pięknie. Półki nie nabyłam, bo nie było. Nabyłam za to cudnej urody latarenkę. W arabskie maziaje. Kosztowała mnie całe 25 złotych! Postanowiłam zrobić z niej kinkiety do sypialni. Podobne, w sklepie z kolonialnym meblami, widziałam za prawie 200 złotych. Skoro nabyłam taką cudną latarenkę, postanowiłam nabyć do niej ozdóbki, cekinki, koraliczki itp. Żeby bardziej ją zarabizować, zmarokańczyć nawet. Pognało mnie do Empiku zatem. Nabyłam cekinki, koraliczki i sznureczki. Ale nie dałam rady wyjść z Empiku bez książki, tym bardziej, że kusiło 30 % obniżką na "niektóre tytuły". Niektóre tytuły nie wzbudziły mojego zainteresowania, ale wzbudziła je nowa część sagi o kuzynkach Pilipiuka i środkowy Miłoszewski, czyli Uwikłanie. Pan przy kasie namówił mnie jeszcze na czerwone pralinki Lindta. Długo namawiać nie musiał. Po przyjściu do domu zdjęłam z siebie z żalem karakuła, zasiadłam w fotelu bujanym z nowym Pilipiukiem i... przespałam co najmniej godzinę. W sumie to może powinnam gdzieś jeszcze wyjść, żeby tego karakuła móc założyć...

Informuję, że przy produkcji karakuła, ani w trakcie jego użytkowania, nie zostało pozbawione życia żadne zwierzątko. Karakuł jest wełniany, tylko tak jakoś karakułowo nastroszony. Słowem, śliczny ci on jest.

czwartek, 15 października 2015

Obrazoburczenie po całości

Wdałam się w dyskusję. Niepotrzebnie się wdałam. Dyskusja rozpętała się po przeczytaniu informacji o tym, że w jakiejś angielskiej szkole jej kierownictwo zażądało od nauczycielek noszenia hidżabów. Ani szkoła, ani nauczycielki nic wspólnego z islamem nie miały. Kierownictwo miało. Po słowach oburzenia jednej z koleżanek, pozwoliłam sobie skomentować, że niczym się to nie różni od wieszania w polskich, świeckich przecież z założenia, szkołach krzyży w salach lekcyjnych, pokojach nauczycielskich. Nie różni się od ciągnięcia dzieci na rozpoczęcie roku do kościoła. Nie różni się od dni pozornie wolnych w okolicy katolickich świąt wielkanocnych zapełnionych dziatwą szkolną rekolekcyjnie. Niczym się nie różni. I tu, i tu zmusza się wszystkich, bez względu na wyznawane poglądy, do uczestniczenia w jakimś obrządku religijnym. I jedno, i drugie jest narzucaniem, wciskaniem, wpychaniem na siłę. To było moje zdanie. Całkiem odmienne od zdania koleżanki, która uważała, że rzeczy są w ogóle nieporównywalne, bo krzyż nikomu krzywdy nie robi, a hidżab już tak. Uważała też, że religia obficie w naszym kraju wyznawana jest religią miłości i pokoju. Jasna cholera. Zamilkłam, choć ujrzałam oczami wyobraźni zastępy jasnogórskie w mohairowych berecikach plujące jadem w stronę niewierzących, wierzących inaczej. Reglamentowana ta miłość bliźniego, jak słowo daję. Nie ma jej przecież dla dzieci z in vitro, bo one bruzdę mają. Nie ma jej dla homoseksualistów, bo to wbrew naturze. Nie ma jej dla muzułmanów, bo to heretycy. I w dodatku choroby roznoszą. Nie ma jej dla laureatki tegorocznej nagrody Nike, Olgi Tokarczuk, bo ośmieliła się podać w wątpliwość polską tolerancję. Dla młodego Stuhra też tolerancji nie ma, bo zagrał w Pokłosiu. Nie ma jej dla księdza Lemańskiego, bo ośmielił się podjąć dialog z judaizmem. Ta nasza chrześcijańska miłość bliźniego wylewa się wszystkimi otworami księżom Oko i Rydzykowi, jakiemuś młodemu księżulkowi narodowcowi. Oblewa się tą miłością jakiegoś księdza, który celebrytą chcąc zostać, przyznał się do homoseksualizmu. Natychmiast pozbawiono go stanowisk kościelnych. Nie będzie sobie taki pedał gęby kościołem wycierał. A taki biskup Wesołowski nic złego przecież nie robił, niczyjej gęby kościołem nie wycierał. On jedynie zbłądził. Przecież zarówno biskup Hoser, jak i niedawno jakiś ksiądz włoski stwierdzili, że dzieci winne. Same się pchają. Jestem zła na obłudę, na manipulację, na podwójne standardy. Jestem zła na nietolerancję. Każdą nietolerancję. A potem sobie pomyślałam: i czego ty się tak, Kornacka wściekasz? Przecież wiadomo, że idea jest piękna zawsze, gdy powstaje. Jak idea chrześcijaństwa, islamu, socjalizmu, komunizmu, kapitalizmu. Piękne są te idee, o szacunku człowieka i jego pracy grzmią, że niby one to gwarantują. Oczywiście pozostałe idee niczego nie gwarantują. Każdy wyznawca czegoś uważa, że jego coś jest najlepsze i najmojsze. I tak to się kręci. Jasna cholera, znowu się wkurzyłam.

czwartek, 8 października 2015

Dźwiękoszczelna dekapitacja

Potrzebny mi dinks. Taki, co to ja go wciskam i zapada cisza. Stałabym się dźwiękoszczelna. Pragnienie odinksowania zrodziło mi się w głowie podczas dzisiejszej podróży tramwajem. Jechałam 35 minut i przez 35 minut mi chrzęściło za plecami. Ale jak chrzęściło! Metodycznie, nieustająco, z kilkusekundowymi ledwie przerwami. Wyobrażałam sobie potężne szczęki, King Konga jakiegoś co namniej, miażdżące kości innej wielkiej potwory. Chrzęściło z wyraźną przyjemnością, aż dziw, że nie mlaskało przy tym. Chrup, chrzęst, chrup, chrzęst i tak bez końca. Kiedy wreszcie chrzęszczenie umilkło i rozległ się szelest, odetchnęłam z ulgą. Wyobraziłam sobie, że chrzęszczący osobnik chowa to, czym chrzęścił do szeleszczącego opakowania. Szeleszczenie trwało strasznie długo (tak mi się przynajmniej wydawało), ale zwiastowało koniec chrzęszczenia. Dzielnie je zatem postanowiłam znieść, ciesząc się na błogą ciszę. A guzik. Po kilku sekundach ciszy zaszeleściło znowu! Najwyraźniej osobniku chrzęszczącemu skończyło się jedno opakowanie tego, czym chrzęścił i wyjął kolejne. I znowu zachrzęścił potężnie i z przyjemnością. No żesz... Zaczęłam wyobrażać sobie dekapitację, w końcu osobnik pozbawiony głowy nie będzie miał czym chrzęścić. Zaraz potem pojawiła się refleksja, że przecież taka ścięta głowa przez chwilę prawdopodobnie nie zauważa, że jest ścięta i czuje, że się stacza. Humanitarnie porzuciłam myśl o dekapitacji. Z wyraźnym żalem porzuciłam jednakże, bo wciąż chrzęściło potężnie. Kiedy wsiadło młode stworzenie (tak zakapturzone, że aż bezpłciowe) z wielkimi słuchawkami na uszach, pozazdrościłam zarówno słuchawek, jak i zakapturzenia. Zazdrość szybko ustapiła miejsca ciekawości. Ze słuchawek rozlegało się bowiem  rytmiczne umc umc, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy głośniej będzie chrzęściło, czy umc umc... Nie znam wyniku pojedynku, bo szczęśliwie tramwaj dojechał do przystanku, na którym wysiadłam. Z ulgą. Jednakże wychodząc nie mogłam odmówić sobie spojrzenia w stronę chrzęszczącego osobnika. Ot, zwyczajna kobieta w średnim wieku, taka słodka blondyna. Szczękę miała normalnej wielkości, co mnie niesłychanie zadziwiło. Czym ona, psiakrew, tak chrzęściła?

sobota, 3 października 2015

Nowa świecka tradycja

Osoby posiadające wrażliwe religijne sumienia proszone są o pominięcie poniższego tekstu, albowiem będę obrazoburczeć.

Piękna, słoneczna pogoda była znakomitym pendant dzisiejszej uroczystości. Mianowicie moja pracowa koleżanka brała ślub. Kościolny ślub. Zaczęło się dość pechowo. Otóż w prezencie ślubnym postanowiliśmy dać koleżance w prezencie złotą rybkę spełniającą jedno życzenie. Rano zatem wyruszyłam na poszukiwanie rzeczonej rybki złotej. W jednym sklepie pan oznajmił, że nawet jakby miał złote rybki, to i tak by mi nie sprzedał. Widać bowiem, że dla zabawy chcę kupić, a nie do akwarium. Nie wiem, po czym widział, ale w sumie miał rację, zadumałam się i zganiłam sama siebie za głupie pomysły. Bo przecież taka złota rybka ma swoje uczucia i potrzeby, a ja chcę ją po prostu wpakować w jakąś szklaną kulę i każę jej cudze życzenia spełniać. Dla komfortu rybki i własnego, kupiłam wielki słój i poszłam do kolejnego sklepu. Pani kazała mi wybierać, którą chcę. Nie byłam w stanie wskazać palcem, bo jeśli o jednej powiem, że najładniejsza, to inne popadną w kompleksy albo co. Pani wybrała sama. W domu rybkę przy pomocy sąsiada (ma akwarium!) wpakowałam do słoika i zaczęłam zabiegać o siebie kosmetycznie. Do czternastej miałam sporo czasu, więc zabałaganiłam w wannie. Pół godziny przed czternastą z mokrymi włosami zamawiałam taksówkę. Ubierałam się w biegu, włosów nie dosuszyłam, toteż wyglądałam, jak niedostrzyżona owca. Ale pod kościołem za sześć minut czternasta byłam. I ... nikogo więcej poza mną nie było. Wpadłam w popłoch. Może ślub był o 13 i już wszyscy poszli? Zadzwoniłam do koleżanki z pytaniem: gdzie Ty jesteś, bo ja tu pod kościołem czekam. W domu była, ślub o piętnastej. Cholera, rybka mi zmarznie. Odstałam swoje, goście zaczęli się schodzić, przyjechała koleżanka i kolega, ufff. Weszliśmy do kościoła, usiedliśmy, koleżanka z prawej, ja w środku, z lewej kolega. Między kolegą a mną - rybka. Ksiądz pięknie rozpoczął jakąś mowę, o miłości mówił długo i całkiem bez jaj. Patrzę w prawo: koleżanka drogę powrotną sprawdza w telefonie. Patrzę w lewo: kolega wzrok zapuszcza w torbę z rybką. Co jest? - pytam. Patrz, ona chyba nie żyje. Nie rusza się - powiedział zaniepokojony. Odkręciłam mocniej pokrywkę, spojrzałam w głąb - rusza się, dobrze jest. Zganiłam kolegę za sianie defetyzmu i powróciłam do kontemplacji bezjajecznej przemowy księdza. Coś się tam długo działo, ksiądz coś mówił, ktoś coś czytał. Co chwila trzeba było wstawać. I tak cały czas: padnij, powstań, padnij, powstań. Musiałam uważnie patrzeć na tych przede mną, żeby gafy nie popełnić. W międzyczasie zaglądałam do rybki sprawdzając, czy wciąż pływa. W końcu, jak sądziłam, kulminacja, czyli moment obrączkowania. Po zaobrączkowaniu panna młoda tryumfalnie uniosła dłoń już małżonka do góry i.... rozległy się gromkie oklaski. Zbaraniałam. Jakaś nowa świecka tradycja? Ki czort? Towarzystwo poklaskało i usiadło. Miałam nadzieję, że to koniec, ale niestety... Ksiądz coś majstrował przy ołtarzu, w tle leciał całkiem miły anglojęzyczny gospelek... Zaproponowałam koleżance, że zrobimy meksykańską falę. Zganiła mnie tylko wzrokiem bez słowa, ale zaraz kolega się zaoferował: to może zatańczymy? W tym czasie po kościole chodził pan z wiklinową tacą, ludzie wrzucali mu tam pieniądze. Pamiętając o kryzysie państwowym, nie sypnęłam nawet groszem. Kolega sypnął i jadowicie mi szepnął: rzuciłem złotówkę za ciebie. No to mu powiedziałam, żeby się wypchał, i tak mu nie oddam! Coś tam się jeszcze jakiś czas działo przy ołtarzu, nie patrzyłam, bo zajęłam się podziwianiem współczesnych witraży. Głównie z papieżem pozapoprzednim. Fajnie słońce przez nie świeciło, przez tego witrażowego papieża znaczy. Ocknęłam się, kiedy ktoś z ławki przed nami podawał mi rękę. Matko, nie znam człowieka... Czego on do mnie tę łapę wyciąga? Okazało się, że mi znak pokoju przekazuje! Uścisnęłam, choć z obcymi się nie lubię bratać, ale trudno. Weszło się między baranki boże, to trzeba łapami obcymi potrząsać. Niektórym to się tak podobało, że chodzili po kościole i tak wszystkim te łapy trzęśli. Wreszcie koniec. Ostateczny amen. Każdy amen wcześniejszy traktowałam, jako zakończenie imprezy, a kiedy się okazywało, że to jeszcze nie teraz ten koniec, jak osioł ze Shreka pytałam: długo jeszcze? Wreszcie koniec, kolejka do buziaczków dla państwa coraz starszych, wręczanie prezentów, kwiatów i znowu potrząsanie łap. Dopchnęliśmy się i my. Stanęłyśmy (ja i dwie córki innej koleżanki) w rzędzie i ruszyłyśmy na komendę koleżanki: prawą marsz! Buzi, buzi, rybka pannie młodej z przygotowanym uprzednio tekstem, że rybka jedno życzenie spełni, że trzeba o nią dbać, że mogą zostać dziadkami wkrótce, bo brzuszek ma czegoś wzdęty... itd. Teraz rączka panu młodemu i jak mnie stamtąd wyrwało... Stop, jeszcze zdjęcie na stopniach kościoła. Pogadaliśmy chwilę, pośmialiśmy się, pokomentowaliśmy. Z ulgą udałam się do domu odmawiając wszystkim po kolei podrzucania mnie. Ja drobna kobieta nie jestem, swoją wagę mam i nikt mnie tu podrzucać nie będzie. Co to znowu za jakaś nowa świecka tradycja? Sama sobie do domu dojadę, no.

Citroen na parapecie

Zmiany w sypialni zaplanowałam już dość dawno temu, ale dość niemrawo się do nich zabierałam. Zupełnie nie rozumiem dlaczego, bo jedyną dużą zmianą ma być zmiana łóżka. Reszta to właściwie kosmetyka. Jedną z takich kosmetycznych poprawek miała być wymiana parapetu, który koty drapały z wyraźnym zacięciem. Okazało się, że mogę założyć na parapet nakładkę, nie muszę wymieniać całkiem. Wymiana to angażowanie fachowca, a nakładkę to ja mogę przecież sama. Ucieszyłam się i zaczęłam poszukiwania. Tu kolor nie taki, tu rozmiar nie pasuje... Kilka miesięcy kręciłam się wokół tematu, jak bąk jakiś. Wreszcie w jednym z marketów znalazłam kolor właściwy, rozmiar właściwy, hurra. Jazda zaczęła się z dostawą. Przez litość nie wspomnę, ile dostawa by mnie kosztowała.... no mniej więcej drugie tyle, co nakładki na parapet. Transport autobusem nie wchodził w grę, bo nakładkę na parapet kuchenny musiałam kupić trzymetrową (on ma 260 cm!). Koleżanka poleciła znajomego pana, podobno miły, solidny i chętny do pomocy. Zadzwoniłam, pan podał cenę zachęcającą bardzo. Ustaliliśmy szczegóły, to znaczy ja panu powiedziałam, że to 3 metry, że szerokość 38, że płaskie. Pan powiedział, że się zmieści, dogadaliśmy się na piątek. Pan miał przyjechać po mnie do pracy, potem odbiór w markecie i do domu. W piątek jakieś pół godziny przed przyjazdem pan zadzwonił, że już jedzie, że będzie czekał w szarym citroenie (tak usłyszałam, słowo daję!). Koleżanka obecna przy rozmowie spytała mnie, czy wiem, jak wygląda citroen... Nie bez powodu spytała, albowiem nadal pamięta, jak na jej pytanie: jaki samochód ma twoja córka, odpowiedziałam, zgodnie z prawdą zresztą: niebieski. Oczywiście, że nie mam pojęcia, jak wygląda citroen, toteż koleżanka zawołała na pomoc kolegę i oboje starali się wytłumaczyć mi, jakiego samochodu szukać. Bardzo starałam się zrozumieć, ale chyba mało skutecznie, bo rozglądałam się jednak za szarym, a nie za citroenem. Pan podjechał, przywitaliśmy się. Rzeczywiście okazał się miłym, młodym człowiekiem. Bez skrępowania zatem przyznałam się, że koledzy przed wyjściem tłumaczyli mi, jak rozpoznać citroena, dlatego nieco się spóźniłam. Pan zbaraniał i odrzekł: ale to jest peugeot... Zabrakło mi krwi do adekwatnego poczerwienienia na licu ze wstydu. Ale szary? Szary. No to jedziemy. Upewniłam się, że pan pamięta te 3 metry. Pan pamiętał, ale dopytał o szerokość. No, 38 cm i pokazałam, moim zdaniem właściwy rozmiar rozstawiając palce jednej ręki. Pan kiwnął głową z aprobatą, znaczy wejdzie. W markecie zapłaciłam, pojechaliśmy odebrać. Pan magazynowy wyniósł jakieś długaśne dwa potwory, szerokie, jak autostrada. Toteż jęknęłam: matko, a dlaczego to takie szerokie? miało być 38 cm? Pan magazynowy ze spokojem wyciągnął miarkę, zmierzył i powiedział: no i jest 38 cm. Pan peuegotowy również nieco zbaraniał zobaczywszy potwory, ale przyznał się już w czasie jazdy, że zasugerował się moim rozstawieniem palców, nie rzeczywistą szerokością, bo przecież mówiłam, że 38 cm. Ja pokazałam góra 20... Przyznałam się natychmiast do własnego upośledzenia matematycznego, włączając w to geometrię przestrzenną. Pan zaproponował, że może wobec tego powinnam zapłacić mu przelewem, (przyznał się, że liczył na moją pomyłkę w przecinku przed zerami). Pośmialiśmy się, pogadaliśmy sympatycznie o dzieciakach (to znaczy pan o dzieciach, ja o wnukach) i pan wyładował mnie przed domem inkasując niewielką kwotę. No i zostałam z potworami do wniesienia. Co prawda pan proponował pomoc, ale nie chciałam pana nadużywać, bo mam w planach przywóz jeszcze ciekawszych gabarytów (nowy materac,biurko itp). Heroicznie powiedziałam, że wniosę sama. Co to dla mnie wniesienie plastikowych nakładek? No. Plastik, nie plastik, 3 metry to miało i było potwornie śliskie. Z trudnością wyrabiałam się na zakrętach klatki schodowej. Tym bardziej, że to drugie, dwumetrowe, wymykało się jakoś spod tego trzymetrowego i zaburzało cykl. Kornacka komentowała złośliwie, przypominając, że już kilka razy mój pęd do niezależności i samodzielności skutkował bólem kręgosłupa albo co. Kazałam się Kornackiej zamknąć, bo mnie rozpraszała nad wyraz. W okolicy trzeciego piętra odkryłam najwłaściwszy sposób wnoszenia: na zakręcie podtrzymać nogą, unieść i przełożyć wzdłuż balustrady. Ostatnie piętro pokonałam śpiewająco. W domu lekko odsapnąwszy i dokonawszy właściwych pomiarów, zaczęłam rżnięcie. Piłkę mam dobrą, jednakże cięcie wzdłuż dwumetrowego potwora okazało się nie lada wyzwaniem. Urżnęłam, brzegi potraktowałam drobnym papierem ściernym i zamontowałam. Bosko wyglądało. Przyjrzawszy się jednak baczniej, zobaczyłam jakieś drobne zarysowania. Cholera jasna, miało ich nie być przecież. W samochodzie podłożyliśmy poduszki i moją własną kurtkę! Przyjrzałam się dokładniej, ufff.... zafoliowane to było. Ściągnęłam folię i przez chwilę podziwiałam dzieło... Pięknie jest, kot nie siada! Jutro się zajmę tym dłuższym, kuchennym.

 Update:
 Żeby nie było, że kantuję: parapet kuchenny, ten większy. Proszę zwrócić uwagę na niesamowitą precyzję w narożnikach! Klękajcie narody po prostu, no. Precyzja była taka precyzyjna, że musiałam dobijać na siłę tego potwora do końca. I skończyło się zranieniem tylko jednego palca.






niedziela, 27 września 2015

Rozwód z rzeczywistością

Ostatni tydzień był jakiś dziwny. Potykałam się na prostej drodze niezliczoną ilość razy, gubiłam parasolki i inne przyrządy. Klucze nie chciały odnaleźć się w torebce. Nie słyszałam ważnych telefonów, tych zwyczajnych też zresztą nie. W pobliskim sklepie upuściłam na podłogę jogurt, duży jogurt. Rozpłaszczył się z wdziękiem i bryzgiem. Pan w kasie przyjął moje przeprosiny, ale pouczył: żeby takich wypadków uniknąć, należy brać koszyk. Łatwo powiedzieć... Kupując jogurt i mango li tylko nie sądziłam, że cokolwiek upuszczę. Za jogurt zapłaciłam oczywiście, po czym pan chcąc sprzątnąć poprosił mnie, żebym zapięła taśmę przed kasą w celu uchronienia klientów przed jogurtowym rozmazaniem. Widząc moje nieporadne próby (bo słowo daję, że próbowałam!) wyszedł zza kasy i sam zapiął, po czym wrócił do moich zakupów. Ale jak on na mnie przy tym spojrzał... Pokajałam się ponownie, żem gapa, pan wyrozumiale się uśmiechnął i pogratulował mi obywatelskiej postawy. Inni klienci podobno się tak nie zachowują, jak powiedział. Potwierdził to następnego dnia w pracy kolega, który usłyszawszy o moim sklepowym gapiostwie skomentował: trzeba było zrobić awanturę, że śliski był kubek, podłoga, cokolwiek. I zażądać odszkodowania, a co najmniej przeprosin. Sądziłam, że przygoda w sklepie wyczerpała do cna rozdziawę we mnie siedzącą. Nic bardziej mylnego. W piątek, rozmawiając w pracy z koleżanką o zamiarze zrobienia galaretki z kurczaka, uprzytomniłam sobie, że właśnie nie wyłączyłam gazu pod garnkiem z gotującym się kurczakiem! O jedenastej sobie uprzytomniłam, a gar na gazie od piątej... Pojechałam taksówką do domu, wyłączyłam i wróciłam do pracy. Postanowiłam nic już nie robić, żeby nie kusić losu. Szef był innego zdania, toteż musiałam napisać pismo, na które szef zareagował mruknięciem: hmmm... poprawimy w poniedziałek. Ogłosiłam rozwód z rzeczywistością i oddałam się zajęciu bezpiecznemu, czyli porządkowaniu dokumentów. A w sobotę powędrowałam do sklepu z własnym koszykiem, z daleka pokazując go zaprzyjaźnionemu już panu kasjerowi. Pan uśmiechnął się szeroko i uniósł kciuk w górę. Tym razem nic nie upuściłam, nie rozpłaszczyłam, nie zgubiłam. Mały zgrzyt w kasie przy liczeniu należności się nie liczy, wszyscy wiedzą, że jestem upośledzona matematycznie. Oby tylko matematycznie...

wtorek, 22 września 2015

Późna miłość z happy endem

Spotkali się w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym. On z nadciśnieniem, ona z migotaniem przedsionków. Oboje w wieku mocno dojrzałym.. Spojrzeli na siebie i piorun sycylijski w nich uderzył. I nagle zrozumieli, że jego nadciśnienie to zwyczajne miłosne odurzenie, jej migotanie to trzepotanie serca spragnionego miłości. Jak oni się pokochali!  Już wiedzieli, że to, co im się przydarza, to nie chroniczny nieżyt żołądka, a owe motylki w brzuchu pojawiające się tylko u zakochanych. Tak więc ona kupuje nową bieliznę, czarną (wyszczupla!) z koronkami, a nie z milanezu koloru spranych gaci. Pończochy sobie kupuje, siwiejące włosy farbuje, każdą zmarszczkę traktuje cudownym kremem. On pręży zwiotczałe mięśnie dwugłowe ramienia i poprzeczne brzucha. Zaczyna hantlami wywijać, rezygnuje z piwa, kupuje jeansy i adidasy. Ukrywają przed dziećmi i wnukami tę swoją spóźnioną miłość, bo to wstyd jakoś przecież. Jednakże obojgu prostują się zgarbione plecy, oddech przyspiesza, krew żywiej krąży, co natychmiast zauważają sąsiedzi i znajomi. Żywiej krążąca krew wypłukuje z żył złogi cholesterolu, serce radośnie stuka we właściwym rytmie po długich spacerach, obowiązkowo z kijkami do nordic walking. Po kilku miesiącach śladu nie ma po chorobliwym nadciśnieniu i migotaniach! Zaniepokojony nagłą poprawą zdrowia staruszków dyrektor miejscowego oddziału Zakładu Ubezpieczeń Społecznych postanawia położyć kres owemu procederowi, jako że może to poważnie uszczuplić zasoby finansowe oddziału. Pisze anonimy do rodzin, ostrzega dzieci zainteresowanych przed prawdopodobnym wyzuciem z majątków. Dzieci piętnują, zabraniają wychodzenia z domu bez opieki uzasadniając ów zakaz objawami wczesnego Alzheimera. Powraca jego nadciśnienie i jej migotanie przedsionków. Dyrektor miejscowego ZUS-u zaciera ręce i przygotowuje zawiadomienia o wstrzymaniu świadczeń z powodu zgonu. I wszystko wraca na swoje miejsce.

niedziela, 20 września 2015

Esencja kasztanowca

Koniec dwóch tygodni przymusowego siedzenia w domu! Poszłam sobie w świat. I we świecie zobaczyłam takie cudo... Kasztanowiec w okolicy cerkwi na Pradze zakwitł ponownie, ale zachował prawie dojrzałe kasztany z poprzedniego, wiosennego kwitnienia. Fascynujący widok. Gapiłam się, jak gapia zwyczajna, aż jakaś rowerzystka zwróciła mi uwagę, że stoję na ścieżce rowerowej. Ano stałam, nie patrzyłam pod nogi, tylko w górę. Przy okazji podziwiania kasztanowca zachodził we mnie proces myślowy, dość intensywny, co utrudniało mi rozpoznanie otoczenia. Poszukiwałam mianowicie swojego zdania na temat Sartrowskiego "egzystencja poprzedza esencję" w odniesieniu do marksistowskiego "byt określa świadomość". Przy okazji latał po mnie, jak zwykle zresztą, Schopenhauer. Ale wracając do egzystencji... Żeby się zdefiniować, człowiek musi zaistnieć, czyli w jakimś środowisku egzystować. Z tego środowiska sobie człowiek ma czerpać, a następnie nadać swemu życiu sens. Czy rzeczywiście środowisko, w jakim się egzystuje determinuje ową esencję, jaką człowiek powinien z siebie wykrzesać? Patrzyłam na kasztanowca, jak na drzewko Porfiriusza, próbując znaleźć jakieś powiązania, prawidłowości, reguły. Krótko mówiąc szukałam odpowiedzi bez brzytwy Ockhama w ręku. I guzik. Jednocześnie kwiaty i owoce? Bez sensu. Jakiś taki... nieesencjonalny ten kasztanowiec.

wtorek, 15 września 2015

Rozruch poranny

Poranne zabawy moich kotów: statyczna Zaraza i dynamiczna Gangrena. Zaraza po skarceniu Gangreny opuszcza pole walki, a pokonana mała tryumfuje zajmując dla siebie całe moje łóżko. Codziennie rano, przy ścieleniu łóżka, odbywa się swoisty rytuał. Ja ścielę, Gangrena biega po całym łóżku polując najpierw na kołdrę, potem na koc. Na kocu odbywają się powyższe harce. Nigdy nie robi tego na niepościelonym łóżku! A potem, jak widać na załączonym obrazku...

niedziela, 13 września 2015

Bez komentarza

Poczytałam informacje z wczorajszej manifestacji przeciwko uchodźcom, pooglądałam zdjęcia z tejże manifestacji. I zrobiło mi się niesłychanie smutno. Jakże krótką jest ludzka pamięć... 
W latach 80-tych wyjechało z Polski około miliona osób, uchodźców reżimu komunistycznego. W większości były to osoby wykształcone i młode. Ile z tych emigracji było ucieczką powodowaną zagrożeniem życia? Ile względami ekonomicznymi? Można sprawdzić w statystykach. 
Zdarzały się również porwania samolotów (jedno, nieudane zresztą, w latach 70-tych sprokurował Polak mający w kieszeni kostkę trotylu), ale przecież nikt nie nazwałby tego terroryzmem - to było działanie w słusznej sprawie. 
Obóz dla uchodźców w Traiskirchen koło Wiednia przyjmował podobno około 100-200 osób z Polski dziennie. Większość wyjeżdżała do RFN lub do Austrii właśnie. Te kraje miały najbardziej liberalną politykę migracyjną wobec obywateli krajów bloku wschodniego, choć Austria była głównie miejscem przesiadkowym. W sumie w latach osiemdziesiątych do RFN wyjechało ponad 700 tysięcy obywateli polskich, do USA ponad 70 tysięcy, do Kanady 65 tysięcy, do Australii 22 tysiące, do Szwecji 17 tysięcy i mniej więcej tyle samo do Austrii. Po kilka tysięcy do Belgii, Danii, Finlandii, Norwegii, Francji, Holandii i Szwajcarii. 
Wyjeżdżali profesorowie, inżynierowie, lekarze, nauczyciele. Wyjeżdżali do obcych kulturowo państw, w wielu z nich religią dominującą był protestantyzm, a więc według katolików herezja kościolna. Jak byli postrzegani? Dość często jako dzicz, nadmiernie pijąca i awanturująca się. Tworzono specjalne ośrodki, aby pomóc emigrującym Polakom przystosować się do innych środowisk, ułatwiano naukę języka, dawano możliwości pracy. 
Bez komentarza.

sobota, 12 września 2015

Do patrzenia

Mogę patrzeć godzinami...

Dosmaczania

 Pasta z papryki (do maczania, dosmaczania, smarowania)

4 kg papryki
kilka papryczek chili (ostrożnie)
szklanka octu (dobry jest jabłkowy z Rossmanna, mój jabłkowy jeszcze nie dojrzał*)
szklanka oleju (używam tego z dodatkiem oliwy)
pół szklanki cukru
3 łyżki soli (najlepsza morska, gruba)
około szklanki przecieru pomidorowego (zależy od gęstości)
1 łyżka słodkiej papryki w proszku
czosnek (zależnie od upodobań, ja lubię dużo, więc daję 2-3 główki)

Paprykę i papryczkę chili oczyścić i zmielić w maszynce do mięsa. Obrać i drobno posiekać czosnek. Zalewa: olej, ocet i przecier do gara, dodać cukier, sól i paprykę w proszku. Do wrzącej zalewy (po ok. 10 min. gotowania) dodaj zmieloną paprykę. Gotować, aż część płynu odparuje. Ma mieć gęstość taką, żeby dało się smarować, nie polewać. Pod koniec gotowania dodać czosnek.
Tradycyjnie gorąca pasta do słoików i do góry dnem je. Smacznego.

* ocet jabłkowy:  5-6 litrowy słoik napełnić pokrojonymi jabłkami (bez gniazd nasiennych i ogonków), zalać letnią, przegotowaną wodą ze szklanką cukru i miodem. Zamknąć słoik lnianą szmatką. Odstawić na 6 tygodni w ciemne miejsce, codziennie mieszać. Po 6 tygodniach zlać przez gazę do słoja i zostawić w spokoju przez 2 tygodnie. I już.




niedziela, 6 września 2015

Pamięć

ludzie przechodzą obok pospiesznie tląca się pamięć powoli spopiela  słowa obrazy w proch obracając na lepsze na dalsze na przyszłe na diament przemija teraz lepsze gorsze nie wiadomy sens początku i kresu pomiędzy bezżyciem życiem przeżyciem odejdziesz miniesz w biegu zatrzymasz się niespiesznie posiedzisz chwilę odejdziesz w świetlnym zapamiętaniu ty też ja oni my nagle powoli bez słów niepotrzebnych

Dla Małgosi.




sobota, 5 września 2015

piątek, 4 września 2015

Podróż krótkobieżna

Dwaj napakowani kolesie rozkminiali swoje przeżycia ekstremalne. Głośno dość rozkminiali. Niemal każde zdanie zaczynało się od: "człowieku, k..., ale jazda! Potem następowały szczegóły. Szczegóły dotyczyły skoku jednego z nich na bungee, jazdy na jakimś młocie w lunaparku, wycieczki nad morze w bagażniku samochodu i wiele innych, równie ekstremalnych przeżyć. Generalnie chwalili sobie rozrywki wesołomiasteczkowe. Jeden z nich zadeklarował nawet chęć udania się do "Niemców", żeby zaliczyć rollercoaster jakiś wyjątkowy.  Rozrywkowi młodzieńcy. Podróż w związku z nieczynnym mostem Łazienkowskim trwa długo, zatem długo wysłuchiwałam rozkminiania obficie okraszonego k...mi i tym podobnymi ozdobnikami. Jeden z nich opowiadał o świeżo chyba złamanej ręce, bo drugi mu doradzał masaże: mówię ci człowieku, k..., osiągasz w kilkanaście minut to, co sam osiągniesz w dwa tygodnie. A przy Bonifacego jest taka laseczka w przychodni, że r..bym, gdybym nie poszedł tam z moją. Przy mojej nie wypadało jakoś. Ta zadeklarowana subtelność uczuć w stosunku do "mojej" rozczuliła mnie w obliczu wydźwięku całości przemowy, naprawdę rozczuliła. I doszłam do wniosku, że Kornacka tak we mnie już siedzi, że przestaję młodzież rozumieć. Oni być może po prostu wyrażają uczucia innymi słowy, niż moje pokolenie zwykło było wyrażać, a ja się czepiam. Wychodząc nie odmówiłam sobie spojrzenia w ich stronę, spodziewając się wytatuowanych, napakowanych kiboli z łysymi czaszkami ozdobionymi bliznami zdobytymi w walce. Nic podobnego! Dwaj zwyczajnie wyglądający młodzieńcy, jeden nawet brodaty, taki duży miś. Ten drugi, z ręką na temblaku nieco mniejszych rozmiarów, ale z podobnie sympatyczną mordką. Ubrani wręcz metalowo, żadnych dresików, łańcuchów, szaliczków. Ot, zwyczajni młodzieńcy. O tempora, o mores! - westchnęła we mnie Kornacka. Ja natomiast poleciałam do wnuka przyjrzeć się, czy czasem nie zaczyna brodą obrastać i wypytać, czy bawi go rollercoaster.

środa, 2 września 2015

Mus z mango

Koleżanka zrobiła wyjątkowy deser, kiedy się spotkałyśmy: mus z mango. Podała mi nawet przepis, ale oczywiście nie zapamiętałam. Siedział mi ten smak w głowie i kusił. Zrobiłam swoją wersję.
Dwa dojrzałe mango zmiksowałam. Ubiłam pianę z dwóch jajek z połową szklanki cukru trzcinowego. W 150 ml śmietanki rozpuściłam dwie płaskie łyżki żelatyny, po kilku minutach podgrzałam lekko śmietankę, aż żelatyna się całkiem rozpuściła. Masę z mango zmiksowałam z sokiem z połowy limonki, serkiem mascarpone, przestudzoną śmietaną i mieszałam lekko wlewając pianę z cukrem. Przelałam do szklanek i do lodówki. Teraz sos: pestki z 2 granatów przetarłam przez sito i... już. Gotowy mus polałam sosem z granatów, dołożyłam figlarnie listek mięty i czekoladowe wiórki. Niebo w próżni gęby, słowo daję!

sobota, 29 sierpnia 2015

Kornacka bez szans

Kilka dni temu spadł w Warszawie deszcz. Zaczęło lać tuż po moim wyjściu z autobusu, toteż przemokłam po kokardy.Sprawiło mi to nawet pewną przyjemność, to zmoknięcie. Spragniona była bowiem deszczu, jak kania dżdżu. Dżdż chętnie padał i zmókł mnie, jak wspomniałam po kokardy. Efektem jest dzisiejszy katar i ogólnie kiepskie samopoczucie. Zrobić zakupy jednakże byłam zmuszona, toteż spytałam sąsiada (co mnie podkusiło!), czy uda się ze mną w celu wspomnianym. Udał się. Szybko okazało się, że to był kiepski pomysł. Kiedy jestem "zadżdżona", chodzę, jak zombie - bez ładu i składu. Bardzo szybko spowodowałam wypadek - tuż po wejściu do sklepu. Jak ja przewróciłam koszyk tego pana, nie mam pojęcia... no ale przewróciłam. Było mi autentycznie przykro, co zaprezentowałam paszczowo i gestem. Pan uśmiał się, bo rzeczywiście sztuką było się o jego wózek potknąć, a sąsiad skomentował: no i jak ta kobieta łazi, jak nie wiem co. Chciałam warknąć, ale nie konweniowałoby to z moją postawą winowajcy, więc zdusiłam w zarodku, co mi się cisnęło. Na tym jednakże, cholera, nie koniec. Kupiłam sobie włoszczyznę i nogi kurzęce na rosół, chusteczki do nosa i do kasy. Sąsiad za mną. Przy kasie zdziwiłam się, że tak mało płacę, pani się uprzejmie uśmiechała, mnie w myślach roiły się kolosalne oszczędności (i na co ja to wydam?) i wtedy przypomniałam sobie, że nie kupiłam lodów. Doniosłam lody, a sąsiad oczywiście marudził. Po wyjściu ze sklepu spytałam go grzecznie, czemu tak marudzi. Wybąkał, że jak mężczyzna chory, to marudny. Pozwoliłam sobie nie skomentować, choć z gardła aż się stosowne wyrazy wyrywały. Zapaliłam sobie w związku z tym. Sąsiadowi poziom "maruda" wzrósł o jakiś jeden punkt. Tuż przy domu weszliśmy jeszcze do małego sklepiku po colę. Pryz okazji poczułam, że ja ten rosół muszę teraz zaraz, natychmiast. Kupiłam chiński rosołek, wiem, że paskudztwo, ale zanim ja ugotuję swój, to mnie zassie na amen. Sąsiad skomentował marudnie, że jeszcze tylko tego brakowało na mój żołądek. Niby miał rację, ale... Na szczęście pani sprzedawczyni skomplementowała moją bluzkę mówiąc, że widzi mnie w niej już drugi raz i bardzo jej się podoba. Odrzekłam zgodnie z prawdą, że mnie też i podziękowałam za bardzo potrzebne mi w kontekście sąsiada-marudy dobre słowo. I wreszcie nadeszła chwila małej satysfakcji. Po zakupy udaję się zwykle z wiklinowym koszykiem, jako i tym razem. Klucze były na samym dnie, pod zakupami, o czym nie omieszkałam poinformować radośnie sąsiada, który wyrwał do przodu. Nawet się zaśmiałam (słowo daję, że nieświadomie!), jak złoczyńca w jakimś filmie. Takie gardłowe ha ha! Bosko mi wyszło. Sąsiad jednakże nie docenił albo też wyczerpał siły, bo uśmiechnięty grzebał z anielską cierpliwością w koszyku. Tymczasem otworzyłam sobie drzwi kodem. Do czwartego piętra próbowałam sąsiada uwrażliwić na poprawność językową opowiadając mu o ostatnim wyczynie pani Pawłowicz. Otóż rzeczona pani użyła w jakimś swoim tekście zarzucającym komuś braki w wykształceniu, słowa :wziąść".  Ktoś pani napisał, że poprawna jest forma "wziąć". Pani Pawłowicz z właściwą sobie subtelnością wytłumaczyła, że ona ma rację, że może według szkoły pruszkowskiej to jest wziąć, a prawdziwie polska szkoła używa "wziąść". Tak ją w szkole uczyli i ona tak będzie pisać. A w ogóle skrócona forma jest, bo lewactwo wszystko skraca. Te wszystkie :nara", "spoko" i, jak rozumiem, "wziąć" - też skróciło. I ona protestuje. Sąsiad albo nie dosłyszał, albo nie zrozumiał, albo mu się nie chciało gadać, bo nie reagował na moje zaczepki tematem pani Pawłowicz. Dotarliśmy do domu, grzecznie podziękowałam. Zamknąwszy drzwi odetchnęłam głęboko, napawając się własnym szczęściem, nie zmąconym niczyją obecnością. Żadnego marudzenia typu "a po co to kupiłaś? a gdzie byłaś?". Koty ledwo miauknęły wyczuwając chyba mój nastrój. Głębokie, acz lewacko skrócone, westchnienie ulgi wydobyło się ze świstem z mojej lekko zainfekowanej piersi. Kornacka nie miała szans wychylić nawet czubka nosa, takie szczęście poczułam. Po kokardy!

niedziela, 23 sierpnia 2015

Zimowe powidła

Powidła śliwkowe wyszły świetne. Prawie bez cukru, więc są odpowiednio kwaskowate. Już teraz wyobrażam sobie zimowe śniadanie, niespieszne takie. Świeża bułeczka owsiana lub orkiszowa, masło i śliwkowa kropla lata. Ciepła piżama, ogień w kominku i śnieg za oknem. I bambosze z bąbelkami.. I mruczące koty na kolanach. I jak ja się rozbujam na tym fotelu po ortodromie...


Powidła śliwkowe (lub morelowe)
2 kg śliwek węgierek
1 szklanka cukru (zależy od śliwek, można mniej lub więcej)
dużo czasu

Śliwki wypestkować, pokroić na ćwiartki. Do gara i zasypać cukrem. Przykryć folią i pozostawić na noc. Rano gotować pod przykryciem, aż śliwki się rozmemłają. Odkryć i gotować około 1/2 godziny. Odstawić. Gotowanie powtórzyć następnego dnia. Jeśli są zbyt rzadkiej konsystencji odstawić i gotować jeszcze dnia następnego. Mieszać często, żeby się nie przypaliły. Gorące do słoików, słoiki odwrócić do góry dnem do wystudzenia.


środa, 19 sierpnia 2015

Dobrowolna koprolalia

Ścięło mnie z nóg. Kornacka nie zdążyła nawet otworzyć gruczołów jadowych na kierowcę, który odmówił zatrzymania się na środku mostu Poniatowskiego. Padłam wdzięcznie, jako ta lelija niebieska ustami oddawszy ostatni przed wyjściem z pracy posiłek. Na protest kierowcy wyjąkałam: uprzedzałam... i tyle. Zemdleć, nie zemdlałam, ale przed oczami mi przelecieli jeźdźcy Apokalipsy z Blues Brothers. Później zorientowałam się, że to było zwyczajnie kilku zwyrodnialców na motorach. Motory niezłe, zwyrodnialcy paskudni, bo bez tłumików. Kierowca zatrzymał się na przystanku przy Krynicznej, więc sobie wysiadłam, choć w sumie było już mi lepiej. Co zalegało, to mnie opuściło. Posiedziałam grzecznie na przystanku podziwiając nową wiatę i zastanawiając się, co też przeszkadza umieścić rozkłady jazdy od pierwszego kopa. Przytomniejąc doszłam do wniosku, że guzik by to dało, bo autobusy przez most jeżdżą i tak kapryśnie i bez rozkładu. Rześki wiaterek od wyschniętej Wisły doprowadził mnie do stanu używalności akurat w chwili, gdy podjeżdżało kolejne 188. Spojrzałam szybko na kierowcę, czy ma dobre oczy. Na wszelki wypadek spojrzałam, gdyby znów mnie miało coś opuszczać w szybkim tempie. Miał dobre oczy, więc wsiadłam. W domu zajrzałam do ulotki przy antybiotykach, których biorę jakieś ogromne ilości - normalna reakcja podobno. Mogę mieć gwałtowne wymioty, bóle żołądka i różnych innych organów, tudzież dreszcze i wysypkę. Dobrze, że choć koprolalii nie powodują, choć to akurat zapewniam sobie we własnym zakresie, dobrowolnie i z pewną przyjemnością. Jasna cholera! I tak 10 dni! Kornacka podskakuje z radości, a mnie znów mdli...

wtorek, 18 sierpnia 2015

Biedny Roderyk

Roderyk był mężczyzną niespełnionym. Imię, jak z germańskiej sagi zobowiązywało do czynów wielkich i niezwyczajnych. Tymczasem Roderyk był zwyczajny. Ożenił się późno i bogato, licząc na dostatnie życie, które należało mu się, jak psu kaganiec. Okazało się, że jednak jakoś rodzinę utrzymać musi, tym bardziej, że z czasem powiększoną o potomków. Imał się różnych zajęć, różne interesy prowadził. Nie mając jednakże zmysłu do owych interesów, więcej tracił, niż zyskiwał. Ale nic nie doskwierało mu bardziej, niż brak szacunku otoczenia. Myślał, czym by tu siebie dopieścić i myślał. I wymyślił.
Otóż kobiety spotkane w ciągu Roderykowego życia nauczyły go wiele, na poletku kobiecym czuł się zwycięzcą. Stosunkowo często się czuł, albowiem lubił tę robotę. Niekoniecznie konsumpcję. Wichry namiętności targały Roderykiem w tę i nazad, kiedy patrzył lub tylko wyobrażał sobie, że patrzy. Nie, nie porno, to zbyt oczywiste. Zaglądał na przeróżne portale internetowe, gdzie amatorki ochoczo ukazywały obszary interesujące z jego punktu widzenia. Hektary ud gładkich, ramionek toczonych i biustów różnego autoramentu, o bardziej dogłębnych wizjach nie wspominając! Nurkował w tym zbiorniku w każdej wolnej chwili, uwielbiał to po kokardy. Oficjalnie, rzecz jasna, to on pracował przy tym komputerze, jak dziki osioł jakiś, byt rodzinie zapewniając. A jaki to mąż troskliwy z niego wszystkimi otworami wyłaził... i na dom zarabia, i po babach nie biega, nic tylko zazdrościć by każdej takiego. No to sobie oglądał, czasem zagadywał, czasem nawet wdał się w wymianę kilku zdań... I tak ad mortem defecatam.
Lata leciały, a Roderyk wciąż wichrom namiętności dawał się targać w zbiornikach internetowych przeróżnych. Ślinił się coraz obficiej w miarę upływu lat, bo tych lat przybywało w przeciwieństwie do zębów. W końcu nie miało co tamować ślinotoku. Biedny, niespełniony Roderyk zaślinił się na śmierć.

piątek, 14 sierpnia 2015

Zażalenie Kornackiej na upał

Wychylać się Kornacka zaczęła już rano, w drodze do pracy. Zirytował ją brak klimatyzacji w tramwaju, jakby zapomniała, ile lat jeździła bez. Potem było już tylko gorzej. Okres urlopowy, jedni odpoczywają, pozostali ich zastępują. No to zastępuję 3 osoby, w tym koleżankę M., która jest na urlopie od dzisiaj, czyli wczoraj była w pracy i wszyscy wspólnie pomagaliśmy jej podgonić tak, by mniej więcej z czystym kontem poszła się byczyć. Bladym świtem przyszła do nas do pokoju szefowa, która jest osobą łagodną (niemal, jak ja) i wyjątkowo życzliwą. Po omówieniu spraw ważnych przeszłyśmy do omawiania tych błahych. Spytała, jak sprawy M., zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że póki co czysto. Potem może coś wpłynie. W tym momencie odezwała się moja koleżanka z pokoju, też M. Dla ułatwienia M2, powiedzmy. Wyskoczyła z tekstem, że no tak, przecież to ona wczoraj M. załatwiła z 10 spraw. Wydźwięk to miało zrozumiały dla wszystkich: gdyby nie ja, M2, to M. by z niczym nie zdążyła. Kornacka wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z szefową, ale zmilczała. M2 przeszła jednakże do ofensywy. Po moim tekście o jeździe motorem (że to fajne, że wiatr we włosach, że jak mustang i takie tam) potrząsnęła swą uroczą koafiurką i rzekła lekceważąco i z przyganą słyszalną za Bugiem: no przecież tak nie można, motorem? Też coś! Rowerem trzeba, zdrowiej to i przyjemniej. Plotła tak kilka minut, wyraźnie dając do zrozumienia, że moje ulubienie jazdy motorem to mały pikuś jest i w ogóle nie warto sobie mną głowy zawracać. Nieco spuściła z tonu, gdy szefowa przyznała, że co prawda boi się jeździć, ale sama lubi takie wyczyny. M. zmieniła wdzięcznie temat i pochwaliła się, że wczoraj czytała o "jątkach", których takie się "wylągło" zatrzęsienie, że się motory po jezdni ślizgały. Tymi "jątkami" mnie dobiła! Rzekłam poważnie, że jętki jednodniówki specjalnie się rzucają pod ślizgacze, żeby dreszczyk emocji poczuć. Inaczej by się nie rozmnażały. Samce albowiem bez adrenaliny nie produkują zapładniacza w malutkich narządach swoich. Szefowa dość szybko wyszła z pokoju, M. zaś poważnie dodała: no właśnie, jętki. Starałam się przez resztę dnia siedzieć cicho i nie otwierać pyska, bo Kornacka tylko na to czekała pobrzękując tasaczkiem. Jednakże odbierałam telefony, które u Kornackiej powodowały wzmożone pobrzękiwanie, niestety. Czułam, że stoi w blokach startowych, kanalia! Powrót do domu nieklimatyzowanym autobusem nie powinien już właściwie robić na Kornackiej żadnego wrażenia, powinna się była przyzwyczaić wszak. Nie przyzwyczaiła się, mamrotała pod nosem jakieś mało pochlebne dla komunikacji miejskiej wyrazy. Przeżyła w miarę spokojnie rajd kilku motocykli, chyba bez wspomagania "jątek" jadących, bo z rykiem straszliwym, bez poślizgu. Jakoś przeżyła kolejkę w sklepie i marudzące do wypęku klientki. Niestety, szlag ją trafił na finiszu prawie. Otwierając skrzynkę pocztową, zostawiłam klucze. Zorientowałam się mniej więcej w połowie drogi, czyli w okolicach drugiego piętra. Tego było Kornackiej za dużo. Puściła soczystą wiązkę wspomaganą obficie ruskim matom i poszła się wyżalić pisemnie. Ot, co.

niedziela, 9 sierpnia 2015