Osoby posiadające wrażliwe religijne sumienia proszone są o pominięcie poniższego tekstu, albowiem będę obrazoburczeć.
Piękna, słoneczna pogoda była znakomitym pendant dzisiejszej uroczystości. Mianowicie moja pracowa koleżanka brała ślub. Kościolny ślub. Zaczęło się dość pechowo. Otóż w prezencie ślubnym postanowiliśmy dać koleżance w prezencie złotą rybkę spełniającą jedno życzenie. Rano zatem wyruszyłam na poszukiwanie rzeczonej rybki złotej. W jednym sklepie pan oznajmił, że nawet jakby miał złote rybki, to i tak by mi nie sprzedał. Widać bowiem, że dla zabawy chcę kupić, a nie do akwarium. Nie wiem, po czym widział, ale w sumie miał rację, zadumałam się i zganiłam sama siebie za głupie pomysły. Bo przecież taka złota rybka ma swoje uczucia i potrzeby, a ja chcę ją po prostu wpakować w jakąś szklaną kulę i każę jej cudze życzenia spełniać. Dla komfortu rybki i własnego, kupiłam wielki słój i poszłam do kolejnego sklepu. Pani kazała mi wybierać, którą chcę. Nie byłam w stanie wskazać palcem, bo jeśli o jednej powiem, że najładniejsza, to inne popadną w kompleksy albo co. Pani wybrała sama. W domu rybkę przy pomocy sąsiada (ma akwarium!) wpakowałam do słoika i zaczęłam zabiegać o siebie kosmetycznie. Do czternastej miałam sporo czasu, więc zabałaganiłam w wannie. Pół godziny przed czternastą z mokrymi włosami zamawiałam taksówkę. Ubierałam się w biegu, włosów nie dosuszyłam, toteż wyglądałam, jak niedostrzyżona owca. Ale pod kościołem za sześć minut czternasta byłam. I ... nikogo więcej poza mną nie było. Wpadłam w popłoch. Może ślub był o 13 i już wszyscy poszli? Zadzwoniłam do koleżanki z pytaniem: gdzie Ty jesteś, bo ja tu pod kościołem czekam. W domu była, ślub o piętnastej. Cholera, rybka mi zmarznie. Odstałam swoje, goście zaczęli się schodzić, przyjechała koleżanka i kolega, ufff. Weszliśmy do kościoła, usiedliśmy, koleżanka z prawej, ja w środku, z lewej kolega. Między kolegą a mną - rybka. Ksiądz pięknie rozpoczął jakąś mowę, o miłości mówił długo i całkiem bez jaj. Patrzę w prawo: koleżanka drogę powrotną sprawdza w telefonie. Patrzę w lewo: kolega wzrok zapuszcza w torbę z rybką. Co jest? - pytam. Patrz, ona chyba nie żyje. Nie rusza się - powiedział zaniepokojony. Odkręciłam mocniej pokrywkę, spojrzałam w głąb - rusza się, dobrze jest. Zganiłam kolegę za sianie defetyzmu i powróciłam do kontemplacji bezjajecznej przemowy księdza. Coś się tam długo działo, ksiądz coś mówił, ktoś coś czytał. Co chwila trzeba było wstawać. I tak cały czas: padnij, powstań, padnij, powstań. Musiałam uważnie patrzeć na tych przede mną, żeby gafy nie popełnić. W międzyczasie zaglądałam do rybki sprawdzając, czy wciąż pływa. W końcu, jak sądziłam, kulminacja, czyli moment obrączkowania. Po zaobrączkowaniu panna młoda tryumfalnie uniosła dłoń już małżonka do góry i.... rozległy się gromkie oklaski. Zbaraniałam. Jakaś nowa świecka tradycja? Ki czort? Towarzystwo poklaskało i usiadło. Miałam nadzieję, że to koniec, ale niestety... Ksiądz coś majstrował przy ołtarzu, w tle leciał całkiem miły anglojęzyczny gospelek... Zaproponowałam koleżance, że zrobimy meksykańską falę. Zganiła mnie tylko wzrokiem bez słowa, ale zaraz kolega się zaoferował: to może zatańczymy? W tym czasie po kościole chodził pan z wiklinową tacą, ludzie wrzucali mu tam pieniądze. Pamiętając o kryzysie państwowym, nie sypnęłam nawet groszem. Kolega sypnął i jadowicie mi szepnął: rzuciłem złotówkę za ciebie. No to mu powiedziałam, żeby się wypchał, i tak mu nie oddam! Coś tam się jeszcze jakiś czas działo przy ołtarzu, nie patrzyłam, bo zajęłam się podziwianiem współczesnych witraży. Głównie z papieżem pozapoprzednim. Fajnie słońce przez nie świeciło, przez tego witrażowego papieża znaczy. Ocknęłam się, kiedy ktoś z ławki przed nami podawał mi rękę. Matko, nie znam człowieka... Czego on do mnie tę łapę wyciąga? Okazało się, że mi znak pokoju przekazuje! Uścisnęłam, choć z obcymi się nie lubię bratać, ale trudno. Weszło się między baranki boże, to trzeba łapami obcymi potrząsać. Niektórym to się tak podobało, że chodzili po kościole i tak wszystkim te łapy trzęśli. Wreszcie koniec. Ostateczny amen. Każdy amen wcześniejszy traktowałam, jako zakończenie imprezy, a kiedy się okazywało, że to jeszcze nie teraz ten koniec, jak osioł ze Shreka pytałam: długo jeszcze? Wreszcie koniec, kolejka do buziaczków dla państwa coraz starszych, wręczanie prezentów, kwiatów i znowu potrząsanie łap. Dopchnęliśmy się i my. Stanęłyśmy (ja i dwie córki innej koleżanki) w rzędzie i ruszyłyśmy na komendę koleżanki: prawą marsz! Buzi, buzi, rybka pannie młodej z przygotowanym uprzednio tekstem, że rybka jedno życzenie spełni, że trzeba o nią dbać, że mogą zostać dziadkami wkrótce, bo brzuszek ma czegoś wzdęty... itd. Teraz rączka panu młodemu i jak mnie stamtąd wyrwało... Stop, jeszcze zdjęcie na stopniach kościoła. Pogadaliśmy chwilę, pośmialiśmy się, pokomentowaliśmy. Z ulgą udałam się do domu odmawiając wszystkim po kolei podrzucania mnie. Ja drobna kobieta nie jestem, swoją wagę mam i nikt mnie tu podrzucać nie będzie. Co to znowu za jakaś nowa świecka tradycja? Sama sobie do domu dojadę, no.
Super sa Twoje opisy:)
OdpowiedzUsuń