niedziela, 29 czerwca 2014

Kołomna i Riazań

ulica Łazarowa
Pogoda była pod psem, albo i dwoma - 9 stopni, silny wiatr i deszcz. W sam raz na zwiedzanie, szczególnie skansenów. Toteż wybraliśmy się do Kołomny, miasteczka w obwodzie moskiewskim u ujścia Oki, Moskwy i Kołomienki. Już sama droga okazała się ciekawa. Mknęliśmy drogą M5, jak paniska. Poza TIR-ami prawie pusto. A obok drogi miasteczka i wsie z zachowanymi ( co prawda w różnym stanie) domkami z poprzednich wieków. Przyglądałam się z zachwytem otoczonym drewnianą koronką oknom. Sprawdzałam, wzór nie powtarzał się w obrębie jednej miejscowości. Niektóre murowane domy nieudolnie naśladowały ów styl różnokolorową cegłą wokół okien, ale cegła, choćby kolorowa, nie miała już takiej lekkości i ducha. W Kołomnie znajduje się kilkanaście takich domów, pieczołowicie odrestaurowanych. Większość z nich to XIX wiek.

ulica Łazarowa
Te dwa to tylko niewielka część cudów, które tam widziałam. Z powodu zacinającego deszczu i silnego wiatru nie udało mi się zrobić więcej zdjęć. Tym bardziej, że współwycieczkowicze poganiali trzęsąc się z zimna podczas mojego gapienia. 







Część Uspieńskiego Brusienskowo Monastyra: sobór Kriestowozdwiżenskij. Kolorystyka wyraźnie w kontraście do mocno  zachmurzonego nieba sprawiała niesamowite wrażenie, jak z horroru.






Wewnątrz młodziutki pop z zapałem tłumaczył coś zgromadzonym wokół niego babinkom. Odziany, jak widać: strojnie i dostojnie. Po skończonej audiencji babinki ucałowały dłoń chłopaczka-popa, a ten dostojnie zniknął za wrotami z boku ikonostasu. Sama świątynie nie zrobiła na mnie wrażenia, jest dopiero w rekonstrukcji. Właściwie w budowie, bo chyba nic, poza murami, z soboru się nie ostało. Wszystko nowe, pachnące świeżą farbą i ani trochę nie powleczone patyną wieków.


Miłe panie w informacji turystycznej uprzedziły, że na dziś zapowiadano nawet grad, więc postanowiliśmy uciekać. Na Riazań! Nie mieliśmy tego w planach, ale buzia mi się uśmiechnęła. wszak z Riazania już tylko rzut dużym beretem do Czelabińska (ok. 1800 km). Nie omieszkałam podzielić się radością ze współwycieczkowiczami. Kierowca potraktował moją prośbę poważnie i perswadował ilość km do przebycia w stosunku do posiadanego czasu i zasobów ludzkich. Musiałam uświadomić, że żartowałam poniekąd. Poniekąd, bowiem chęć dotarcia do Czelabińska rosła we mnie drapieżnie (drwale czelabińscy, co to odganiając się od komara za jednym zamachem pół hektara lasu skoszą!).  Moje tłumaczenia kierowca przyjął z mocno zniesmaczoną miną, pukając się zapewne w myślach w czoło. A niech mu tam!

W Riazaniu powitał nas Lenin z pomnika, wciąż jak żywy. Zdaje się, że nikomu nie przeszkadza. Kolejny pomnik to oczywiście pomnik pamięci poległym w wojnie ojczyźnianej 1941-45 roku. Zaczynałam się już martwić, że przejdziemy szlakiem pól bitewnych, gdy z daleka zobaczyłam coś pięknego. Podobno kreml riazański jest widoczny z odległości 20 km, my, być może z powodu pogody, zobaczyliśmy go dopiero przed samym wjazdem.

Dzwonnica Soboru Uspienskiego

Sobór Uspienskij
Riazański kreml z Uspienskim soborem. Przed soborem obowiązkowa dzwonnica (83 m) budowana przez 50 lat, zaprojektowana przez architekta-samouka, kupca Worotiłowa. Sobór powstał w XVII wieku. Jedną z jego atrakcji jest muromsko-riazańska ikona Matki Bożej. Sam budynek nie jest może w porównaniu z innymi soborami jakiś szczególny, raczej dość toporny. Natomiast po wejściu do środka... Zaniemówiłam na dłuższą chwilę. Przepiękny, olbrzymi ikonostas z filigranowymi drewnianymi rzeźbieniami odbierał oddech. Nie wyszłabym chyba stamtąd, gdyby nie zniecierpliwieni współwycieczkowicze. Po prostu gapiłam się i chłonęłam najdrobniejsze szczegóły. Pokryte kurzem drewniane koronki, nieco czasem naruszone, zszarzałe twarze świętych riazańskich z ikonostasu... Mimo naruszenia groźnie patrzące na ludzkie niedoskonałości, niewzruszone, dostojne... Niesamowite, niepowtarzalne wrażenia. Potem dopiero zauważyłam freski na kolumnach. Kolejne piękno, choć innego rodzaju. Sielskie, anielskie błękitności, lekkie chmurzastości, riazański raj po prostu. Ikony muromsko-riazańskiej Matki Bożej po prostu nie zauważyłam. Niestety, nie wolno było robić zdjęć. Kupiłam sobie maleńką ikonkę świętego Pntalejmona, prawosławnego męczennika mającego zdolność oddalania chorób i niedomagań przeróżnych. Ujął mnie łagodnym spojrzeniem i kolorystyką szaty. Powieszę go sobie w domu obok świętego Antoniego Łempickiej, arabskiej subhy i żydowskiej mezuzy. Na wszelki wypadek.



 W drodze powrotnej zauważyłam jeszcze dwa cudeńka, ale po ikonostasie uspieńskim nie zrobiły już na mnie należytego wrażenia, mimo swojego niewątpliwego piękna.







Powrót do Moskwy nie był zajmujący. Współwycieczkowicze zasnęli (na szczęście kierowca był przytomny), ja wciąż wracałam obrazami myśli do ikonastasu uspieńskiego. Jak bardzo trzeba umieć kochać i jak piękną trzeba mieć duszę, by tworzyć takie cuda...

sobota, 21 czerwca 2014

Arbat i okolice

Bardzo starałam się poczuć atmosferę Arbatu znaną z literatury - bezskutecznie. Jedynym "literackim" akcentem było kilka stoisk bukinistów, gdzie można było kupić książkę za 50 rubli. Poza tym mnóstwo knajp i knajpek o obcych nazwach (choć pisanych cyrylicą): Mc Donald, Sushi House, Pretzels itp. Kilka sklepów z pamiątkami, gdzie matrioszki, papachy i miszki krzyczały z witryn: kup mnie! Jeden salon tatuażu, jeden sex shop i Muzeum Narzędzi Tortur, do którego nie weszłam. Kramiki z malarstwem okolicznościowym: od soboru Wasyla po wieżę Eiffla.I ludzie, ludzie, ludzie.





W okolicy sex shopu na ławeczce siedziało sobie dwóch starszych panów, tuż obok jakiś czarnoskóry młody człowiek reklamował salon tatuażu. nie wiem, czy czarnoskóry z natury, czy tak wytatuowany, nie śmiałam spytać.










Przed pomnikiem Puszkina było tłoczno. Musiałam dość długo czekać, żeby zrobić zdjęcie pomnikowi li tylko, bez ustawiających się przed nim do zdjęcia turystów. Ktoś włożył w dłoń Puszkina czerwoną różę. Udany akcent.










Mistrz Bułat w charakterystycznej dla siebie pozie. W tle ławeczka i dwóch panów popijających niespiesznie kolejne piwo.















To cudeńko wypatrzyłam na jednej z bocznych uliczek - chyba Nikolskij Pierieułok. Ucieszyło oko po szarym Arbacie.







Spas na Pieskach - kolejna boczna uliczka, Spasopieskowskij Pierieułok. Cerkiew z XVIII wieku z piękną białą dzwonnicą.











Wracałam Nowym Arbatem do Sadowego Kolca. Tuż po wyjściu ze Starego Arbatu - niespodzianka. Malutka na tle wielkich gmachów cerkiewka.




A to już jedna z sióstr Stalina. Jeden z budynków w stylu stalinowskiego baroku (doczytałam!). Jest ich w Moskwie siedem, ten jest budynkiem mieszkalnym, stoi przy Kudrianskoj Płoszczadi. Na dziewiątym lub dziesiątym piętrze jakaś kobieta myła okna, balansując na parapecie ze ściereczką i szmateczką, jak cyrkówka. Ona tam balansowała, a mnie zakręciło się w głowie. 







Nowym Arbatem, Sadowym Kolcom i Bolszoj Gruzinskoj potuptałam zmęczona do "domu". Czuję się przytłoczona wielkością budynków, ich patosem i wyniosłością. Ot, prowincjonalna gęś z zaściankowej Europy przyjechała Moskwę zwiedzać....


niedziela, 15 czerwca 2014

W poszukiwaniu Domku na Kurzych Łapkach

Nie przeraził nas ulewny deszcz, twardo postanowiliśmy dojchać do Siergiejew Posad i Abramcewa - miast na trasie tzw. Złotego Pierścienia. Najpierw Abramcewo, bo bliżej. Bardziej niż miejscowe muzeum i cerkiew Zbawiciela Nie Ręką Ludzką Stworzona (słowo daję, że tak się nazywa!) zainteresował mnie Dom na Kurzych Łapkach - potencjalna inspiracja dla przyszłego miejsca zamieszkania. Skręciliśmy z autostrady w prawo, jak GPS przykazał, i po półgodzinnej jeździe wertepami i zasięganiu języka u tubylców... wylądowaliśmy w punkcie wyjścia, czyli na wjeździe na "jarosławkę". Kolejny tubylec poprowadził nas całkiem protiwpołożnie, uznaliśmy zatem swój błąd i protiwpołożnie pojechaliśmy. I znowu to samo - "jarosławka". Pogoda zaczynała się robić słoneczna, jedziemy decyzją większości do Siergiejew Posad. Abramcewo możemy przecież zobaczyć w drodze powrotnej. 
Siergiejew Posad (dawny Zagorsk) to miejscowa Częstochowa - założona w XIV wieku Ławra Świętej Trójcy. Najokazalszy budynek (ten z niebieskimi kopułami) to Sobór Uspieński z XVI w. Przed nim, pod bogato zdobioną rotundą, święte źródło. Obok źródła maleńka Cerkiew Przy Studni. Podczas, gdy koleżanki czerpały wodę ze świętego źródła ku polepszeniu urody, stałam przed maleńką cerkiewką, jak gapia jakaś. Urzekła mnie całkiem. Filigranowa wręcz na tle Soboru Uspieńskiego, nie posiada jego dostojeństwa i powagi. Wygląda raczej, jak kapryśna dziewczyna w ludowym stroju podążająca do źródła lekkim, tanecznym krokiem. Co ją zatrzymało? Może głosy chóru kleryków z pobliskiej uczelni teologicznej?

 
Ikonostas Soboru Uspieńskiego jest ogromny, bogato zdobiony. Ściany i sufit Soboru pokrywają freski, przedstawiające zapewne jakieś święte wydarzenia. Przytłoczyło mnie to całkiem. Zachwycające, ale przytłaczające.
Natomiast znajdujący się w nim grobowiec Borysa Godunowa i jego rodziny jest bardzo prosty, wręcz minimalistyczny. 

Sobór Troicki z grobem św. Sergiusza jest remontowany, nie można więc było podziwiać zewnętrza. Do wnętrza, czyli do grobu św. Sergiusza stała tak długa kolejka, że zrezygnowaliśmy. Zresztą nam, niedowiarkom z zupełnie innego kręgu religijnego, święty by zapewne nie pobłogosławił.

Pałac carski, zbudowany w XVII w. dla cara Aleksego, zajmuje obecnie uczelnia teologiczna, zatem zamknięty jest dla zwiedzających. Widzieliśmy natomiast alumnów uczelni, chyba właśnie odbywało się coś w rodzaju wyświęcenia. Chłop w chłopa, pop w popa, prawie same brodate, sympatyczne buziaki.


A to już Cerkiew Siergieja i trapezna. Podziwiałam tylko fasadę, wnętrze było niedostępne. Przepiękne kolory, sprawiała wrażenie, jakby była przeniesiona z Mauretanii. Ale wystarczyło spojrzeć w górę, by dojrzeć typowe złote kopuły i wracało się na Ruś.







W knajpce o nazwie "Restoran Pizzeria Mario" zjedliśmy obiad - siomgę z narszarapem, czyli gatunek łososia z sosem z granatów. Pyszne to było, choć porcje mikroskopijne. Spożywaliśmy długo, chyba za długo, bo po wyjściu trafiliśmy na regularną tym razem ulewę, bez żadnych przebłysków słońca. Ruszyliśmy nieco więc przemoknięci w poszukiwaniu Abramcewa. Tym razem skręciliśmy w prawo, czyli protiwpołożnie do pierwszego skrętu (też był w prawo, ale z innej strony). Nawet nie udało się nam nie przeoczyć drogowskazu. Przezornie wyłączyliśmy GPS, zdając się jedynie na drogowskazy i tubylców. Tuż za zakrętem trafiliśmy na pozostałości pikniku narodów. Stojące tam namioty kojarzyły nam się z jurtami. Okazało się, że odbywały się tam symulacje walk rycerskich, a jurty to po prostu namioty z epoki. Mądry turist po szkodzie, czyli po kolejnym zmoknięciu... Tubylców ani śladu, nie było kogo spytać. Podjechaliśmy do przystanku autobusowego zatłoczonego uśmiechniętą, sympatyczną młodzieżą dającą nam jakieś znaki. Spytaliśmy o Abramcewo - konsternacja. Jeden z młodzieńców powiedział, że on nietutejszy, ale zaraz wyciągnie telefon i włączy swój GPS. Grzecznie podziękowałam, informując o posiadaniu GPS-a i jego kaprysach. Pokiwali głowami i pomachali do nas radośnie się uśmiechając. Zaśpiewali nam na pożegnanie piosenkę i... pieriedajcie priviet. Bardzo zrobiło się sympatycznie, postanowiłam czym prędzej pieriedat. priviet jakiemuś tubylcowi. Na postanowieniu się skończyło, tubylców ani śladu, chyba wypłoszeni deszczem schowali się w domach. 
Wracaliśmy do Moskwy z żalem, obiecując sobie kolejną wyprawę do Abramcewa. Tym razem lepiej się może przygotujemy. Kiedy tylko zjechaliśmy z bocznej drogi, tragedia! Korek do samej Moskwy (ok. 60 km). Te powrotne kilometry pokonaliśmy w 4 godziny! W tamtą stronę jechaliśmy nieco ponad godzinę! Na jednej z ulic moskiewskich przywitał nas plakat: zaprowadziliśmy porządek na Krymie, zaprowadzimy i w Moskwie, zlikwidujemy korki. No cóż...

sobota, 14 czerwca 2014

Dzień Pobiedy

Koncert dla weteranów z okazji Dnia Pabiedy "Eto było niedawno, eto było dawno" odbył się w Sali Koncertowej im. Czajkowskiego. Przed wejściem do sali koncertowej przygrywała orkiestra kursantów wojennowo uniwersitieta. Nieśmiało ruszyły do tańca dwie żeńszcziny, po chwili par było mnóstwo.


 
Koncert prowadzony był przez Annę Gieorgiewną Griaznową - prezydenta rządowego uniwersytetu finansowego.  Jak poinformowała na wstępie prowadząca, koncert miał się odbyć 10 czerwca, zaraz po Dniu Zwycięstwa. Został przeniesiony na 14 czerwca z ważnych powodów, a mianowicie: jest to dzień Sewastopola, tego dnia Krym został całkowicie oswobodzony z faszystowskich rąk. Po takim wyjaśnieniu ta urocza, siwowłosa pani powitała obecnych "krimczan" i zaprosiła na scenę przedstawiciela krymskich Rosjan. Ten odczytał ze swadą wiersz poety rosyjskiego z XIX wieku o oswobodzeniu Krymu i zakończył pointą: póki Krym jest rosyjski, Rosja jest całością. A wszystko to przy olbrzymim aplauzie publiczności. Gromkimi brawami witano weteranów floty czarnomorskiej, rodaków przybyłych ostatnim samolotem z Sewastopola. Ogólna radość z powrotu Krymu do macierzy i wyartykułowana przez prowadzącą nadzieja, że niedługo i Donieck dołączy. Po czym, rzecz jasna, nastąpiły gromkije apłodismienty. A potem w hołdzie braciom z Ukrainy Ave Maria w wykonaniu chóru dziecięcego.

Dalej już było typowo. Świetny, rewelacyjny bas Jewgienija Polikanina, zespół ludowy Czibatucha, ciepły występ Natalii Boryskowej i Koń w niezwykłym wykonaniu. Niestety, nie zapamiętałam nazwiska wykonawczyni, a szkoda. Głos miała, jak cały chór cerkiewny. Niech się schowa wykonanie Lube, do tej pory moje ulubione. Niesamowite wrażenie zrobił na mnie bardzo młody człowiek, śpiewając a capella: Światosław Grabowskij. Śpiewał ludową pieśń flisaków. Piękny, miękki i głęboki głos. Będą z niego ludzie, jak sądzę.

Na zakończenie perełka -  Chór Aleksandrowa. Śpiewała razem z nimi cała sala, ja też. 

Ogólne wrażenie... przeniesienie w dawne czasy. Jakbym oglądała wojenny film radziecki. Podniośle, ale nie patetycznie. Z dumą, całkiem imperialistyczną, choć czasy inne. A jednocześnie ciepło, serdecznie i z prawdziwym szacunkiem dla weteranów. Zaskakujące i mieszane uczucia.

Zakupy

Codziennie mijam pomnik przyjaźni rosyjsko-gruzińskiej. Jest remontowany, jak i przyjaźń rosyjsko-gruzińska. Przypomina bocianie gniazdo, zupełnie nie mam pojęcia, co artysta miał na myśli. Skręcając w lewo za pomnikiem dochodzę do stacji metra Białorusskaja, skąd wyruszam w miasto. Przed budynkiem metra kwitnie handelek naręczny i nawózkowy - między innymi książki  (znalazłam trochę dobrej poezji rosyjskiej). Oprócz tego kebab, bielizna itp. oraz chłopak rysujący mandale. Jadę sobie na Garbuszkę - rynek warzywny, gdzie kupuję świeże (wreszcie!) warzywka i owoce. Można tam kupić wszystko: od warzywek po artykuły  gospodarstwa domowego. Warzywka tanie, jak barszcz w porównaniu z cenami sklepowymi. Kilogram truskawek (całkiem niezłych) kosztuje mniej więcej 150 rubli, czyli około 15 zł. Taniocha. W sklepie to 200-250 rubli i znacznie gorsza jakość. Po te warzywka jadę około 1,5 godziny w jedną stronę. Z przesiadką na stacji Kijowskaja - jednej z ciekawszych stacji metra moskiewskiego. Plafony ze scenami z okresu rewolucji i budowy socjalistycznego państwa zdobione barokowymi ornamentami. Brudne, żółtawe kafelki na ścianach tunelu i lśniące aluminiowe poręcze. I schody ruchome. Mój pierwszy przejazd tymi schodami był traumatyczny. Jechałam, jechałam i jechałam. W mocno wygiętej pozycji, bo stromo. Jazda trwała około 3 minut, ciągle stromo w dół, aż kręciło mi się w głowie i zwyczajnie się bałam. Następny raz już nie był taki traumatyczny. Choć jazda rozklekotanym wagonem była. Nie tylko ze względu na rozklekotanie, ze względu na zapachy również. Znacznie bardziej odczuwalny "zapach" klasy pracującej, niż w polskiej komunikacji. Może tutejsza klasa pracująca pracuje intensywniej? Ale i tak metro jest lepszym środkiem podróżowania, niż miejskie autobusy i trolejbusy. Przypominam sobie swoje narzekania na warszawską komunikację, na tłok, brak klimatyzacji itp. Dzisiaj z przyjemnością wsiadłabym do zatłoczonego 523 widząc trolejbus nr 35! 
Wczorajsze zakupy w pobliskim sklepie "Pieriekrostku", takim tutejszym Tesco. Na półce odkryłam humus. Do tego lafy, czyli ormiańskie ławasze i bułka z masełkiem czosnkowym. Ależ miałam ucztę! Po południu poszłam zakupić humus na zapas, albowiem sklepy niekoniecznie gwarantują stałość dostaw, wzięłam ostatnie dwa. Przy kasie spytałam, czy będzie jeszcze dostawa. Kasjerka zainteresowała się, czemu pytam, bo nigdy humusu nie próbowała. Musiałam wytłumaczyć, co to jest cieciorka i pasta tahini, po rosyjsku! W tym czasie kolejka stała za mną bez protestu, czekając aż skończę. Kasjerka obiecała spytać mienadżera o dostawę, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy ludzie stali bez protestu, bo przyzwyczajeni, że się nie protestuje, czy bawiła ich moja nieporadność językowa.
W pobliżu mojego miejsca zamieszkania jest sklep Azbuka wkusa - ekskluzywne delikatesy. Samochody stojące przed tym sklepem znawców zapewne przyprawiłyby o szybsze bicie serca. Do sklepu zajrzałam z ciekawości, co też oznacza luksus w miejscowym wydaniu. Towary z całego świata, ceny też światowe. Nie trzeba mijać działu z rybami na wdechu. Mięsny też dał się minąć bez mdłości. Kupiłam najdroższą oliwę w moim życiu (litrowa butelka za 600 rubli znanej mi marki Monini), żeby przez chwilę poczuć się luksusowo. Przy kasie młodzieniec w twarzowym uniformie zabrał moje marne zakupy (oliwa i butelka wody mineralnej) i spakował do eleganckiej foliowej torby. Nie miałam uwieszonych u pasa kluczyków samochodowych, więc nie odniósł siateczki do samochodu, co robią dla innych klientów. Ale uśmiechnął się uroczo i zaprosił do ponownych zakupów. Ależ luksusowo się poczułam!

piątek, 6 czerwca 2014

Piorun sycylijski

To był piorun sycylijski - pokochałam go od pierwszego spojrzenia. Wyglądał, jakby czekał na mnie i tylko na mnie. Nieziemska uroda, jakaś wspaniała godność promieniowała z jego zielonych oczu. Od razu poczułam, że jest cały mój. Kiedy go dotknęłam, aż zakręciło mi się w głowie. Odwiedzam go już trzy dni, patrzę na niego z miłością równą tej, z jaką on spogląda na mnie. Oboje wiemy, że należymy do siebie. Ma ponad 70 lat i pochodzi z Tybetu. Jest moim wymarzonym miłym staruszkiem, choć nie jest miękki w dotyku. Ale jego dotyk przyprawia mnie o szybsze bicie serca, o dreszcze niespokojne, o wszystko. Nigdy niczego podobnego nie czułam. Dziś też się do niego wybieram. Zrobię mu zdjęcie. Zasługuje na pokazanie go całemu światu.
 Piękny jest, prawda? Będę go podziwiać, dopóki ktoś go nie kupi.

środa, 4 czerwca 2014

Bezsenność w Moskwie

Trudno tu zasnąć, bo długo jest jasno. Wieczorami ktoś do późna gra ćwiczebnie na trąbce. Lubię trąbkę, ale mam wrażenie, że nieco mniej mi się podoba w okolicy północy. Kiedy już w końcu uda mi się zasnąć, przed piątą rano budzą mnie ptaszkowie wrzeszcząc radośnie, ile sił w płuckach. Biedna ja.