Codziennie mijam pomnik przyjaźni rosyjsko-gruzińskiej. Jest remontowany, jak i przyjaźń rosyjsko-gruzińska. Przypomina bocianie gniazdo, zupełnie nie mam pojęcia, co artysta miał na myśli. Skręcając w lewo za pomnikiem dochodzę do stacji metra Białorusskaja, skąd wyruszam w miasto. Przed budynkiem metra kwitnie handelek naręczny i nawózkowy - między innymi książki (znalazłam trochę dobrej poezji rosyjskiej). Oprócz tego kebab, bielizna itp. oraz chłopak rysujący mandale. Jadę sobie na Garbuszkę - rynek warzywny, gdzie kupuję świeże (wreszcie!) warzywka i owoce. Można tam kupić wszystko: od warzywek po artykuły gospodarstwa domowego. Warzywka tanie, jak barszcz w porównaniu z cenami sklepowymi. Kilogram truskawek (całkiem niezłych) kosztuje mniej więcej 150 rubli, czyli około 15 zł. Taniocha. W sklepie to 200-250 rubli i znacznie gorsza jakość. Po te warzywka jadę około 1,5 godziny w jedną stronę. Z przesiadką na stacji Kijowskaja - jednej z ciekawszych stacji metra moskiewskiego. Plafony ze scenami z okresu rewolucji i budowy socjalistycznego państwa zdobione barokowymi ornamentami. Brudne, żółtawe kafelki na ścianach tunelu i lśniące aluminiowe poręcze. I schody ruchome. Mój pierwszy przejazd tymi schodami był traumatyczny. Jechałam, jechałam i jechałam. W mocno wygiętej pozycji, bo stromo. Jazda trwała około 3 minut, ciągle stromo w dół, aż kręciło mi się w głowie i zwyczajnie się bałam. Następny raz już nie był taki traumatyczny. Choć jazda rozklekotanym wagonem była. Nie tylko ze względu na rozklekotanie, ze względu na zapachy również. Znacznie bardziej odczuwalny "zapach" klasy pracującej, niż w polskiej komunikacji. Może tutejsza klasa pracująca pracuje intensywniej? Ale i tak metro jest lepszym środkiem podróżowania, niż miejskie autobusy i trolejbusy. Przypominam sobie swoje narzekania na warszawską komunikację, na tłok, brak klimatyzacji itp. Dzisiaj z przyjemnością wsiadłabym do zatłoczonego 523 widząc trolejbus nr 35!
Wczorajsze zakupy w pobliskim sklepie "Pieriekrostku", takim tutejszym Tesco. Na półce odkryłam humus. Do tego lafy, czyli ormiańskie ławasze i bułka z masełkiem czosnkowym. Ależ miałam ucztę! Po południu poszłam zakupić humus na zapas, albowiem sklepy niekoniecznie gwarantują stałość dostaw, wzięłam ostatnie dwa. Przy kasie spytałam, czy będzie jeszcze dostawa. Kasjerka zainteresowała się, czemu pytam, bo nigdy humusu nie próbowała. Musiałam wytłumaczyć, co to jest cieciorka i pasta tahini, po rosyjsku! W tym czasie kolejka stała za mną bez protestu, czekając aż skończę. Kasjerka obiecała spytać mienadżera o dostawę, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy ludzie stali bez protestu, bo przyzwyczajeni, że się nie protestuje, czy bawiła ich moja nieporadność językowa.
W pobliżu mojego miejsca zamieszkania jest sklep Azbuka wkusa - ekskluzywne delikatesy. Samochody stojące przed tym sklepem znawców zapewne przyprawiłyby o szybsze bicie serca. Do sklepu zajrzałam z ciekawości, co też oznacza luksus w miejscowym wydaniu. Towary z całego świata, ceny też światowe. Nie trzeba mijać działu z rybami na wdechu. Mięsny też dał się minąć bez mdłości. Kupiłam najdroższą oliwę w moim życiu (litrowa butelka za 600 rubli znanej mi marki Monini), żeby przez chwilę poczuć się luksusowo. Przy kasie młodzieniec w twarzowym uniformie zabrał moje marne zakupy (oliwa i butelka wody mineralnej) i spakował do eleganckiej foliowej torby. Nie miałam uwieszonych u pasa kluczyków samochodowych, więc nie odniósł siateczki do samochodu, co robią dla innych klientów. Ale uśmiechnął się uroczo i zaprosił do ponownych zakupów. Ależ luksusowo się poczułam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz