czwartek, 28 lipca 2016

Machalia suwerenów

Wierchuszka światowego autoramentu rozmachała się, jak wahadło Newtona - jak zaczęli, tak skończyć nie mogą. Style machania różne: od dostojnego głaskania żarówki przez królową angielską poprzez powściągliwe uniesienie dłoni Obamy do radosnego pomachiwania naszych, rodzimych polityków. Każdy macha czym może i jak może, lud swój pozdrawiając łaskawie. Suwerena znaczy pozdrawiając. A czy nie powinno się suwerena owego pozdrawiać choćby lekkim skłonem? Toż suweren władzę zwierzchnią ponoć sprawuje, prawdaż? To i szacunek mu się należy - ukłon, a nie łaskawe machnięcie. Królowa angielska sobie może pozwalać, ona ma poddanych, ale nasi? Zresztą brytyjska rodzina królewska od małego w machaniu szkolona, co widać na przykładzie małego Georga - macha sprawnie, jakby się machając urodził. Są i tacy w naszym pięknym kraju, co pozdrawiają uniesioną w górę pięścią. Znaczy grożą. Suwerenowi grożą, czy jak? Całkiem się w tym połapać nie można. Podczas Światowych Dni Młodzieży każdy macha, mniej lub bardziej radośnie, Franciszek też.  I dobrze, póki machają radośnie wszystko jest w porządku. Oby im się tylko te machające rączki w pięść nie zwinęły i grozić nie zaczęły. Jedno tylko machnięcie mnie zniesmaczyło - oto bardzo młoda blondynka z rodziny nam panującej stanęła sobie i machała. Do suwerena machała, co to się zgromadził by Franciszka zobaczyć. Ona też chciała zobaczyć, więc przyszła, na podiumie stanęła i machała utipsioną rączką. Gwiazda, psiakrew. Jej rodzice też łaskawie lud pozdrawiali. Niby tak się cieszą, że lud widzą? Akurat. 
Machanie machaniem, a ja sobie policzyłam. Mamy mniej więcej 38 milionów ludności. Mamy 10 145 kościołów. Mamy 878 szpitali. Znaczy jeden kościół na ponad trzy tysiące mieszkańców i jeden szpital na ponad 43 tysiące mieszkańców. Znaczy częściej potrzebujemy opieki duchowej, niż lekarskiej. Inaczej przecież łaskawie nam panujący, wsłuchani wnikliwie w potrzeby suwerena, zmieniliby proporcje. A tak, machają ręką. Albo i dwoma.

niedziela, 17 lipca 2016

Zmoknięta cebulka dymka

Sobotni czas spędzałam dość intensywnie, zatem w niedzielę postanowiłam odpocząć na łonie. Niestety, pogoda nie sprzyjała, zajęłam się porządkami w szafie, na pawlaczu i w innych dziwnych miejscach. Bilans sprzątania: dużo wolnego miejsca w szafie i na pawlaczu, dwa wory z nienoszonymi od dawna ubraniami i innymi zalegaczami do wyniesienia. Wyniosę rano - pomyślałam. Kornacka oburzyła się po kokardki: jak to jutro? Teraz! Zaraz! Leniwa istoto! Jęknęłam w duchu, ale cóż... Kornacka ma rację, lepiej niech nie zalega. Co mam zrobić jutro, zrobię dziś. Przy okazji uznałam, że należy mi się jakaś nagroda po ciężkiej pracy i zachciało mi się musu z mango. Większość składników miałam w domu, podstawowego jednakże, mango, nie miałam. W pobliskiej Biedronce bywają bardzo często, wyruszyłam zatem z dwoma worami i koszyczkiem. Worów pozbyłam się przy śmietniku, koszyczkowi pozwoliłam uroczo dyndać u mego ramienia. Kornacka co prawda pomrukiwała coś pod nosem, że niby śmieci miałam wyrzucić, a nie zakupy robić, ale po namowie poszła na kompromis. Może dlatego, że jako bonus wyrzuciłam też butelki po wodzie mineralnej zalegające w koszyczku. Deszcz kropił niezdecydowanie, uznałam, że zdążę przed podjęciem przez niego decyzji rozpadania się na całego. Biedronka niedaleko, zakupów niewiele, uda się. Rzeczywiście prawie się udało. Mango niestety było małe i twarde, więc zrezygnowałam. Nabyłam w zamian ananasa, cebulkę dymkę, paprykę czerwoną i żółtą, mieszankę sałat z roszponką  i inne takie tam. Zrobię sobie sałatkę z ananasem, postanowiłam. Zakupy oceniłam na jakieś 30 - 40 złotych. W kasie siedziało chłopię młode, w okularkach, chudzieńkie i wypłoszone. Mimo wieku i wypłoszenia nieźle mu szło, nie zmieniałam więc kasy. Młodzianek mnie podliczył i: siedemdziesiąt coś tam poproszę. Zdębiałam, ale grzecznie zapłaciłam i wzięłam rachunek postanowiwszy go sprawdzić z boku. Czułam rosnącą irytację Kornackiej, ale kazałam jej się zamknąć - albo młodzianek się pomylił albo cena ananasów osiągnęła cenę ropy. Za baryłkę. Sprawdziłam rachunek i okazało się, że chłopię policzyło prawidłowo, jednakże uznało, iż zakupiłam 18 sztuk cebulki dymki. Przeszukałam koszyk - sztuk jedna, nie chciało być inaczej. Odczekałam aż młodzianek obsłuży do końca parę, która stała za mną i spytałam grzecznie hamując powarkiwania Kornackiej: czy zechciałby pan sprawdzić cenę cebulki dymki? Młodzianek sprawdził i lekko zirytowany stwierdził, że jest prawidłowa. Dalej grzecznie indagowałam młodzianka: A jest pan pewien, że kupiłam 18 sztuk cebulki dymki? Młodzianek, już umęczonym wyraźnie wzrokiem zerknął jeszcze raz. Podniósł na mnie swe oczęta w szkłach zamglonych chęcią zrozumienia czegoś ponad jego siły... Paluchem pokazałam: tu! Nie kupiłam 18 sztuk cebulki dymki, kupiłam jedną sztukę i życzę sobie zweryfikowania rachunku. Po takim moim dictum chłopię sprawiało wrażenie całkiem ogłuszonego. Nie mam pojęcia, co go ogłuszyło: moje wciąż grzeczne, acz stanowcze żądanie, czy wyobraźnia go poniosła i wyobraził sobie, że kupuję 18 sztuk cebulki dymki i 17 sztuk upycham po kieszeniach, ukradkiem. Umęczonym głosem kazał iść precz, do innej kasy, pozostałym klientom. Koleżanka siedząca przy sąsiedniej kasie zlitowała się nad chłopiną i podeszła pytając, co się stało. Ponownie wyjaśniłam, pani rzuciła okiem na rachunek, na koszyk i powiedziała: przepraszam, zaraz zwrócimy pani pieniądze. Westchnęłam w duchu: jak to dobrze, że na kasach siadują kumate kobiety! Nie żebym od razu miało coś przeciwko niekumatym facetom, ale jakoś mi się skojarzyło. Zwrotu pieniędzy mogła dokonać tylko kierowniczka, toteż cierpliwie czekałam. W tym czasie młodzianek przyjął kolejną osobę z kolejki, zabrakło mu jakichś groszy. Odwrócił się do koleżanki i powiedział, że mu brakuje 2 groszy. Spojrzałyśmy na siebie z panią kasjerką wyraziście dość. Pani zgarnęła garść drobnych ze swojej kasy, przeliczyła i rzekła do młodzianka: masz 20 groszy? - wymownie podsuwając mu garść miedziaków na swej dłoni. Tego chyba było już dla niego za dużo: ale ja potrzebuję tylko 2 grosze - jęknął już mocno zdezorientowany. Po czym odwrócił się do mnie i wysapał z widocznym trudem: no widzi pani, tu jest jak na autostradzie, choć niedziela. Uznałam to za przeprosiny. Tymczasem pojawił się przy kasie kolejny klient, chcący zwrócić zakupione przez chwilą mule - coś mu nie pasowało w owych mulach. Bardzo żałowałam, że nie mogłam zrobić zdjęcia młodziankowi w tym momencie... Widać było bowiem wyraźnie, że jego twarz nagle zaczyna coraz wyraźniej tęsknić za rozumem. Oczęta mu już całkiem mgłą zaszły, okulary opadły do połowy nosa, nawet ulizana czupryna zdawała się buntować i sterczeć niechlujnie. W tym momencie podeszła kierowniczka. Błyskawicznie ogarnęła sytuację, zwracając się najpierw do klienta z mulami: pan ze zwrotem? Stanowczo zwróciłam na nią swoją uwagę głośnym: halo! proszę pani! tu jestem! Pani spytała: a pani była pierwsza? Coraz trudniej było mi panować nad Kornacką, która stanowczo domagała się spuszczenia ze smyczy i pozwolenia na otwarcie pyska. Zapanowałam jednakże i rzekłam: owszem, byłam pierwsza. Pani kierowniczka coś poprzyciskała na kasie chłopiny, rzuciła mu tekst: trzydzieści coś tam do zwrotu, po czym z uśmiechem odpłynęła do klienta rodzaju męskiego. Okazało się, że chłopię nie ma 3 groszy, które w tym "trzydzieści złotych coś tam" występowały. I wtedy zwyczajnie się zawiesił. Patrzył tępo to na swoją dłoń z banknotami, to na kasę z brakującymi 3 groszami i widać było, że samodzielnie się nie odwiesi. Sytuację znów uratowała pani z kasy obok. Podeszła do kasy chłopczyny, wyjęła z niej 20 groszy, podsunęła mu pod nos swoją dłoń z drobniakami, wrzuciła mu do kasy i odeszła. Dostałam swój zwrot gotówki, nie zważając już na pytanie: ale czy pani nie płaciła kartą? Warknęłam zza ramienia: nie, nie płaciłam i wreszcie wyszłam ze sklepu. Tymczasem deszcz podjął decyzję i rozpadał się na całego. Wróciłam do domu zmoknięta po kokardki, ze zmokniętym ananasem w koszyczku. Cebulka dymka też zmokła.

czwartek, 14 lipca 2016

Obrzędny

Krótkobieżne podróże dostarczają mi niekłamanej rozrywki podczas niekiedy dłużącej się jazdy. Najczęściej źródłem wspomnianej rozrywki są współpasażerowie, bywa jednak, że rozbawi mnie coś zupełnie innego, np. reklama pojawiająca się na zamontowanych w tramwajach ekranach. Czasem umieszczane są także ogłoszenia o pracę w Tramwajach Warszawskich sp. z o.o. Kilka dni temu  jedno z ogłoszeń spowodowało u mnie stan zbliżony do katatonii. Zamarłam, osłupiałam, po czym zaczęłam chichotać w sposób uragający zachowaniu starszej pani. Nie mogłam się jednakże powstrzymać. Otóż Tramwaje Warszawskie sp. z o.o. poszukują kandydatów na stanowisko obrzędnego! Ogłoszenie mignęło mi zbyt szybko, żebym mogła doczytać, co należy do obowiązków takiego obrzędnego. Postanowiłam, widząc to ogłoszenie nastepnym razem, zrobić zdjęcie. Niestety, ukazało się na ekranie, kiedy już musiałam wysiadać. Dzisiaj mi się udało, niestety zdjęcie wyszło nieostre. Nie odpuściłam jednak i pogrzebałam na stronie Tramwajów warszawskich sp. z o.o. Ciekawość mnie po prostu zżerała żywcem. Snułam domysły, przeróżne domysły. Może Tramwaje Warszawskie sp. z o.o. zakupiły inwentarz zwierzęcy i należałoby się nim zająć, czyli obrządek codzienny wykonywać? A może postanowiono stworzyć na nowo etos tramwajarza warszawskiego poprzez wprowadzenie obrzędów inicjacji przed zatrudnieniem - jak skok  przez skórę dla górników, i tenże obrzędny takie obrzędy by organizował? Posprawdzałam w różnych słownikach - obrzedny według Słowniczka prowincjonalizmów wielkopolskich E. Bojanowskiego to rzadkawy, według Słownika Staropolskiego Arcta podobnie - rzadki, nieczęsty. To może ten pracownik miałby nieczęsto bywać w pracy? Mocno mnie to nurtowało. W końcu dziś zajrzałam na stronę Tramwajów Warszawskich sp. z o.o. i zlazłam drania! Rekrutacja jest zewnętrzna, czyli każdy może aplikować. Do zadań osoby zatrudnionej należeć będzie: utrzymanie porządku i czystości w pomieszczeniach biurowych i sanitarnych w budynkach ekspedycji. Aby ów porządek utrzymywać kandydat winien posiadać wykształcenie zasadnicze zawodowe i umieć posługiwać się ręcznym, spalinowym i elektrycznym sprzętem do utrzymania czystości. A są to sprzęty następujące: kosiarka żyłkowa i na kołach, kosa z napędem, dmuchawa-odkurzacz i odśnieżarka. Osoby, które zostaną zatrudnione otrzymają wynagrodzenie adekwatne do posiadanego doświadczenia zawodowego, kwalifikacji i zaangażowania - rozumiem, że koszenie z napędem z pieśnią na ustach będzie premiowane otrzymaniem kosy z podwójnym napędem albo co. Taki zatrudniony będzie miał również możliwość rozwoju i podnoszenia kwalifikacji!  A co najlepsze, kandydaci mają podać swoje oczekiwania co do wysokości wynagrodzenia. Znaczy zakamuflowany przetarg na pracownika. Wybrani kandydaci zostaną zaproszeni na rozmowę, podczas której powinni udokumentować wykształcenie, doświadczenie zawodowe i uprawnienia zawodowe. Nie wiedziałam dotąd, że do obsługi kosy z napędem czy bez niezbędne są uprawnienia zawodowe, teraz już będę wiedziała i nie będę się pchać na stanowiska, które wymagają obsługi takiej kosy. Bardzo to ograniczy możliwość wyboru, ale trudno - nie uczyłam się, to kosić nie będę.
Reasumując: podróże, nawet te krótkobieżne, kształcą nad wyraz.
 
Zdjęcie, choć nieostre, zamieszczam ku uciesze.
 
 
Update: przy pomocy kolegi pracowego znalazłam ogłoszenie o poszukiwaniu obrzędnego do myjni w Szczecinku - bez szczegółów niestety; samodzielnie natomiast odkryłam, że w Układzie Zbiorowym Pracy dla pracowników gospodarki mieszkaniowej i komunalnej zawartym 28 grudnia 1974 roku również pojawia się obrzędny - jako obrzędny pojazdów, wynagradzany na równi ze starszym traserem biletowym i robotnikiem magazynowym oraz starszym regulatorem ruchu.

sobota, 9 lipca 2016

Czech na gwałt

Udałam się na pocztę, by odebrać paczkę. Pominę milczeniem sposób dostarczania paczek przez Pocztę Polską. Reklama mówi, o ile mi wiadomo, o niezawodności, terminowości i tym podobnych kaprysach klientów. W praktyce - jak zwykle pan paczkonosz dostarcza w godzinach, w których ludzie są w pracy i ani minuty później. Awizo zostawia, najczęściej powtórne. Oczywiście pierwszego nie zostawia. Ale ja właściwie nie o tym chciałam, choć zawodność Poczty przyprawia mnie o warkot wewnętrzny. Otóż przymusowo odwiedziwszy moją rejonową pocztę zauważyłam wyraźną zmianę oferty. Do materiałów piśmienniczych i mydeł zdążyłam się już przyzwyczaić - w końcu jakoś trzeba nadrobić stratę klientów spowodowaną różnicą między usługami deklarowanymi, a faktycznymi. Potem doszły książeczki dla dzieci, prasa, puzzle i napoje. Chyba też jakieś drobne słodycze. Wśród oferowanej prasy zawsze były W sieci i Od rzeczy, tudzież inne prawicowe tytuły. Jak w każdym kiosku zresztą, i słusznie. To znaczy w kiosku słusznie, na poczcie już niekoniecznie. Jednak to, co zobaczyłam dziś nieco mnie zaskoczyło. Książeczki księdza Kaczkowskiego, chyba wszystkie tytuły (ksiądz jako człowiek, niby fajny), kalendarze z papieżem Polakiem, co to świętym został, z papieżem Niemcem, co to Wanda nie chciała (Wanda P. oczywiście), z papieżem obecnym. Uśmiechniętym i poważnym, do wyboru. Nie tylko kalendarze, nie tylko. Prasy prawicowej po kokardki, niektórych tytułów nie znałam, jednakże już okładka gwarantowała właściwą treść. Inne wydawnictwa, zapewne okazjonalne, z papieżami, z jakimiś świętymi i ich drogą ku owej świętości. O cudach przeróżnych książeczki, o objawieniach. Poza tym kubki z orłem, długopisy z orłem, notesiki z orłem - ojczyźniano mocno. Jedna rzecz mnie zaskoczyła, aż mi się kokardki zatrzęsły: chusta pielgrzyma! Pakiecik flagowy, obok rozwinięta chusta czyli biało-czerwony trójkącik do zawiązania na szyi pewnie. Śliczności. Gwoli wyjaśnienia: nie mam nic przeciwko wyznawaniu przez kogokolwiek jakiejkolwiek religii. Sprawdziłam sobie - Poczta Polska SA jest jednoosobową spółką skarbu państwa, zatem państwowa firma, jakby nie kombinować. A państwo ponoć rozdzielone od kościoła. Sprzedaż dewocjonaliów powinna odbywać się w miejscach temu przeznaczonych, chyba. Niekoniecznie w miejscach użyteczności publicznej. Reklamuje się bowiem PP na swojej stronie jako Przedsiębiorstwo użyteczności publicznej świadczące usługi pocztowe i niektóre usługi bankowe. Ani słowa o usługach.... duchowych. Nie mam pojęcia, czy wszystkie placówki pocztowe są równie hojnie wyposażone w towar bogoojczyźniany, ale sobie sprawdzę dla pewności. Już jednak teraz refleksja mi się nasunęła w związku ze zmianą asortymentu pocztowego: ludność nie musi się myć, za to modlić się musi koniecznie. Najlepiej w chuście pielgrzyma na szyi, popijając walerianę w kubku z orłem. I na pielgrzymkę, na pielgrzymkę! A poważnie: uważam, że robienie jarmarku z religii nigdy owej religii na dobre nie wyszło, wystarczy w historii pogrzebać. 
Reasumując znalezienie Czecha staje się sprawą "na gwałt"! Psiakrew.

środa, 6 lipca 2016

Każdemu wedle potrzeb

Spóźniłam się do pracy. Aż 45 minut. Spóźniłabym się tylko 15 minut, ale pół godziny zajęła mi rozmowa z zaprzyjaźnioną staruszką. Właściwie to nie staruszka jest zaprzyjaźniona, tylko jej pies. Staruszka wtórnie. Z psem zaprzyjaźniłam się mimochodem. Otóż idąc do pracy przez Plac na Rozdrożu mijałam kudłate coś, które powarkiwało na mnie życzliwie. Odwarkiwałam równie życzliwie. Po jakimś czasie znajomość się rozwinęła, kudłate coś podsuwało grzbiet do głaskania. Tak zażyłe stosunki wymagały podstawowej grzeczności wobec właścicielki, toteż zaczęłam mówić starszej pani dzień dobry. I tak mijamy się pozdrawiając i pogłaskując piesię kudłatą. Dzisiaj po zestawie obowiązkowym, czyli pogłaskaniu staruszka uraczyła mnie opowieścią, co psiunia jej wywinęła.  Mianowicie kilka dni temu, podczas koszmarnego upału, postanowiła się ochłodzić w kałuży. Nie zauważyła, że kałuża nieco wyschła i pozostało lekkie błoto. Właścicielka też nie zauważyła, więc psina utaplała się po kokardki. Staruszka postanowiła wykąpać psinę w fontannie, zawołała na pomoc jakichś młodzieńców. Młodzieńcy ponoć ochoczo pomogli, cała sprawa zakończyła się czystym, wykąpanym psem. Opowieść ze szczegółami trwała około pół godziny. Zapewne znacznie dłużej, niż kąpiel w fontannie. Gniotły mnie z jednej strony wyrzuty sumienia, że się spóźniam, z drugiej strony chciałam pozwolić się staruszce wygadać. Kto wie, może samotna jest i nie ma do kogo ust korali otworzyć? Postanowiłam dzielnie znieść ewentualne konsekwencje spóźnienia i wysłuchać do końca. Pomrukiwałam od czasu do czasu ze zrozumieniem - i tak nie było szansy staruszce przerwać, więc pomrukiwanie było jedyną możliwą reakcją - pogłaskując piesę. Szef nie objechał, świat się nie zawalił. Pies wygłaskany, staruszka wygadana, ja spóźniona. Każdemu wedle potrzeb.

piątek, 1 lipca 2016

Czołówka

Spodnie mi pękły. Centralnie, w miejscu wrażliwym. Bieliznę niby miałam czystą, ale zdecydowanie kontrastową kolorystycznie w stosunku do jasnych, lnianych spodni. Postanowiłam do domu wracać chyłkiem i ukradkiem. Idealna do tego celu wydawała się dróżka przy działkach. Wielokrotnie wracałam tamtędy od wnuczki, o różnych porach dnia i nocy żywego ducha nie napotkawszy. Wysiadłam zatem wcześniej z autobusu i udałam w pożądanym kierunku. I co? Krupówki w sezonie nie mają takiego powodzenia, jak owa ścieżynka przy działkach dziś miała, psiakrew! Osobniki płci różnej, luzem i w pakietach, niektóre z rowerami, inne z dziećmi. Kornacka we mnie zaczęła powarkiwać. Tłumiłam jej warknięcia usilnie, jednocześnie próbując widok niepoczciwy zasłonić torbą. Torba na szczęście słusznych rozmiarów, ale zapewne wyglądało to idiotycznie. No trudno, lepiej być wziętą za idiotkę, niż za panienkę lekkich obyczajów kuszącą potencjalnego klienta niby rozdarciem odzieży. Przysłaniałam się, jak mogłam, slalomem między tłumami pomykając. Wtem pojawił się w bliskiej odległości pan bardzo słusznych rozmiarów, z Nienacka wyszedł, czyli z działek. Szans nie było, żeby ścieżyna bezkolizyjnie pomieściła pana, mnie i torbę. Grzecznie zatem odbiłam w lewo, czując szarpiące mnie za nogawki jakieś zielska. Ale trudno, ścierpię szarpanie, byle nie musieć obnażać tyłu, bo za mną też ktoś szedł. Ja odbijam w lewo, pan w swoje prawo, czyli moje lewo. No dobrze, może woli swoje prawo, a moje lewo, odbiłam więc w swoje prawo, na krawężnik. Pan w moje prawo, a swoje lewo odbił natychmiast. Na czołówkę szedł, jasna cholera! Trudno było mi jednocześnie panować nad stronami do odbicia, torbą i Kornacką, toteż Kornacka warknęła nieskrępowanie. I to wreszcie pana nieco zastopowało. Spojrzał maślanymi, nieprzytomnymi oczkami i, o włos unikając kolizji z moją torbą, usunął się na swoje prawo. Czyli na moje lewo, które właśnie opuściłam. Ufff... Straszliwie wymęczona tym unikaniem, zasłanianiem i panowaniem nad Kornacką dotarłam wreszcie do drzwi wejściowych na klatkę. I tu zgłupiałam. Jak wyciągnąć klucze z torby, która przesłania? Stoję przodem do drzwi wejściowych, zatem tyłem do ulicy. Żeby wyjąć klucze musiałabym zwolnić tył i niejako upublicznić. Wybrnęłam. Wdzięcznie pirueta wykręciłam, w czasie wykręcania wyjmując klucze. Reszta to już była pestka. Na schodach nie spotkałam nikogo, z ulgą wpadłam do domu, zdjęłam z siebie sponiewieraną część garderoby i padłam. Do jutra wstawać nie zamierzam!