piątek, 7 grudnia 2018

Za szybko

Ciasno mi się jakoś w człowieku zrobiło. Nawet nazbyt ciasno. Coś we mnie krzyczy, że nie teraz, że nie aż tyle. Że nie chcę, nie potrzebuję. Tymczasem ktoś mnie wsadził do jakiegoś pospiesznego autobusu i nie pozwala wysiąść. Nie mam czasu przyjrzeć się mijanym krajobrazom.

środa, 28 listopada 2018

Typowanie

Namówiona przez córkę zrobiłam test osobowości Myers-Briggs Type Indicator. W sumie wynikło to z rozmowy o życiu i jego przejawach. Coraz częściej bowiem wspominam, analizuję, próbuję przekazać wszystkim moim dzieciom to, co wydaje mi się ważne, a czego nie zdążyłam przekazać do teraz. I wyszło nam z rozmowy, że niewiele o tym życiu i jego przejawach wiem. Że bardzo łatwo jest mnie zmanipulować. Nie narzekam, żeby nie było. Przecież gdybym nie doświadczyła tego, co doświadczyłam, byłabym innym kimś. Typów osobowości jest 16 - podstawowych. Przy każdym z nich jest określony procent populacji, jaki danym typem jest obdarzony. Mój typ - mentora, rzecznika, wizjonera - posiada 1-2 % ludzi. Zdaniem córki to wszystko tłumaczy. Moim zdaniem nie tłumaczy niczego. Może lekko wskazuje mocne i słabe strony, ale nie tłumaczy esencji. Test jednakże ucieszył się niejaka popularnością wśród moich znajomych i rzeczywiście, przypisany mi typ osobowości wystąpił rzadko. Poza mną tylko jedna osoba pochwaliła się byciem INFJ. Nie ze wszystkim, co przeczytałam o INFJ się zgadzam w odniesieniu do siebie, ale rzeczywiście zadziwiająco wiele ma sens. Jestem introwertyczna, choć pozornie ekstrawertyczna. Przebywanie wśród ludzi i interakcje z nimi rzeczywiście mnie często wyczerpują i wtedy potrzebuję regeneracji w samotności. Niemniej lubię czasem przebywać. Ostatnio coraz mniej i mniej co prawda, ale to skutek, nie przyczyna. Coraz mniej autentyczności w człowieku albowiem widzę. Ten obszar, typowy dla INFJ, jest typowy dla mnie po kokardki. Nie lubię nieautentyczności i manipulacji, choć jestem na nie podatna, bo z zasady wierzę ludziom. Ostatnio też coraz mniej, też jako skutek. Nie wiem, co dla mnie wynika z wiedzy, jakim jestem typem osobowości. Pewnie już nic. Nie mam już bowiem ochoty na żadne interakcje. Prawdziwość człowieka jest w zaniku, a ja nie rozpoznaję manipulacji od pierwszego kopa. A czasu mi już szkoda na rozpoznawanie.


Całkiem udatne opisy typów osobowości znalazłam na blogu www.magdalenaurbanowicz.pl. I okrutnie spodobało mi się kilka stwierdzeń odnoszące się do INFJ właśnie. Cała ja. Po kokardki.

Potrafisz z przedziwną dokładnością przewidzieć jak rozwinie się dana sytuacja, ale jesteś zbyt taktowny, by uświadomić zaangażowane w nią osoby, że popełniają błąd… Pozostaje ci więc w milczeniu obserwować jak twoje przypuszczenia jedno po drugim okazują się trafne.

Nie chcesz pracować dla zdemoralizowanego, kapitalistycznego społeczeństwa… ale musisz jakoś płacić za jedzenie i dach nad głową.
 

Myślisz wystarczająco idealistycznie, by stworzyć w głowie wizję utopijnego świata, a jednocześnie na tyle realistycznie, by zrozumieć z jakich powodów nie mógłby on istnieć.

Potrafisz doskonale zrozumieć uczucia wszystkich tylko nie swoje. 

Tak jakby pasujesz wszędzie, ale tak jakby nigdzie. 

Ten moment, gdy uświadamiasz sobie, że reszta ludzi na świecie nie żyje całkiem pogrążona we własnych myślach – i naprawdę nie masz pojęcia jakie to musi być uczucie.

wtorek, 13 listopada 2018

Veni vidi vici


Odblokowało mnie. Odblokowało mnie coś, czego kulminacji zapis powyżej. Ostatnie wydarzenia w moim życiu spowodowały, że przerzedziło się grono osób mi bliskich. Niektórzy zdecydowali, że mój termin przydatności do zabawy się skończył. A i ja popatrzyłam na ludzi z innej perspektywy, bo taki to dla mnie czas. W tym moim czasie moje niesamowite dzieci postanowiły spełnić moją zachciankę i wysłały mnie na koncert Grety van Fleet do Londynu. Młodsza zajęła się wszystkim londyńskim, czyli zdobyła bilety z jakiejś piątej ręki, bo wszystkie były już wyprzedane. Pokazała mi też to, co w Londynie chciałam zobaczyć, a nie to, co się powinno tam widzieć. Starsza zorganizowała wszystko tutejsze, czyli wylot. Moją rolą było tylko wsiąść do właściwego samolotu, dolecieć i chłonąć to, co tam na mnie czekało. A czekało mnóstwo. Kobiety z brodą w dużej ilości. Strand i Covent Garden z urokliwymi zakątkami. Budki telefoniczne. Abbey Road, po której przeszłam, jak Beatles jakiś - dzielnie przeszłam. Stada londyńskich taksówek. Soho. Dwie małe Jamajeczki z włosami, jak sprężynki. Ulica Robin Hooda. Najlepsza kawa na świecie u Luigiego w Putney. Sklepy z płytami w Camden Town. To było właściwie tylko półtora dnia, a wrażeń załapałam po kokardki.

Niedziela sprzyjała spacerom, było wyjątkowo słonecznie, jak na Londyn. Mój telefon mi mówi, że zrobiłam ponad 20 km. Chyba wie, co mówi. Kiedy dotarłyśmy do Kentish Town, gdzie miał odbyć się koncert, czułam każdy mięsień i każdy organek w ciele. Nie sądziłam, że będę w stanie wykrzesać z siebie entuzjazm. Nie dało się nie wykrzesać. Podobno nie wyróżniałam się z rozentuzjazmowanego tłumu. Świetny support - kapela Goodbye June. Widać było co prawda, że wszyscy czekają na braci Kiszków, bo nie dali się porwać mimo starań członków kapeli. Mnie się podobało nad wyraz. Dobra, mocna muzyka. Bracia Kiszki kazali na siebie dość długo czekać. Oglądałam wcześniej nagrania z ich różnych koncertów i odniosłam wrażenie, że ten sobie niejako odpuścili albo też nie byli w formie. Znaczy Josh - wokalista - nie był. Szczerze mówiąc nie patrzyłam na niego specjalnie uważnie. Patrzyłam na Sama, z niego będą ludzie. Jest milczący, spokojny, zdystansowany. Nie kreuje scenicznego błyszczącego wizerunku, jak dwaj pozostali bracia. A że ja wolę tych niekreujących, to na niego właśnie głównie patrzyłam. Już po koncercie spotkałam gitarzystę Goodbye June, Tylera Bakera. Poklepaliśmy się wzajemnie po ramionkach i wymieniliśmy grzeczności.
Następny dzień był typowo londyński pogodowo, czyli mżawka chwilami przechodząca w spory opad. Mniej chodziłyśmy, bo ten opad i wylot o 14... Mniej czasu było. Ale była kawa u Luigiego, gejowski klub nad Tamizą, Westminster - na szczęście z daleka. I ciastko z orzechami pecan. I troska moich bliskich. Tych, których ze mną tam nie było ciałem.
Pozostało mi po Londynie mnóstwo refleksji, obserwacji, zapamiętań i zapomnień. I bardzo mnie to cieszy, jak diabli cieszy.


poniedziałek, 1 października 2018

Sinobrody

Kiedy wchodzisz do zakazanego pokoju, upewnij się, że drzwi się za tobą nie zatrzasną.

piątek, 14 września 2018

in utrumque paratus

Drzazga mi weszła w człowieka. Człowiek mi opuchł był i póki co boli. Paprze się i jątrzy gdzieś tam wewnątrz. Niby powinnam  in utrumque paratus być. Nie jestem. Zbieram momenty li tylko, jak paciorki. Ulicznika, co się do mnie czasem uśmiechnie. Zachmurzone w łatki niebo. Gitarzystę od siedmiu boleści grającego na rondzie. Puste piedestały. Stałą struktury subtelnej. I krokodyla.

czwartek, 26 lipca 2018

Pałac inteligencji

Pałac Kultury nie jest dla mnie symbolem czegokolwiek. Kiedy się urodziłam już stał. Nie kojarzy mi się z komuną, z czymś negatywnym. Ot, budynek. Mogę o nim myśleć w kategoriach estetycznych li tylko i jedynie, nie ideologicznych. Chęć zburzenia Pałacu, moim zdaniem, mogłaby wynikać z jego brzydoty, nie z powodu fundatora. Niemniej tak się wpisał w krajobraz Warszawy, że byłoby go brak, gdyby jakiś zapalczywiec wydał polecenie zburzenia. Rozmyślania o wszechobecnej zapalczywości, gniewie, złości w wypowiedziach publicznych skłoniły mnie do przyjrzenia się temu zjawisku. Trafiłam na jakiś spis cech ludzi inteligentnych, jako że jedną z cech człowieka inteligentnego jest brak owej zapalczywości. Cóż jeszcze? Umiejętność przyznania się do błędu na przykład. Empatia. Pokora w pojmowaniu świata i jego przejawów. Ludzie inteligentni nie radzą sobie, mimo inteligencji, z intrygami, plotkami, zaufaniem innym. Stąd też grono ich znajomych nie jest duże. Złośliwość, ironia to ich obrona przed tymi właśnie intrygantami, plotkarzami i różnego rodzaju manipulantami. Inteligentni potrafią robić nic - zajmowanie się myślami, refleksjami, obserwacją przy braku aktywności fizycznej jest jednym z ich ulubionych zajęć. No całkiem, jak ja! Niestety, Kornacka w tym momencie trąciła mnie w ramię i spytała: o, naprawdę? I, psiakrew, miała rację wątpiąc. Nie popisałam się ostatnio. O, przyznałam się do błędu. 
 

wtorek, 24 lipca 2018

Zmęczona jestem po kokardki. W dużej mierze ludzką głupotą, bezmyślnością, brakiem wrażliwości. Generalizuję oczywiście, bo nie wszyscy i nie zawsze. Niemniej zmęczona jestem i tyle. Najchętniej schowałabym się do jaskini i nie wychylała nosa. Ad mortem defecatam nie wychylała.

poniedziałek, 16 lipca 2018

Mroczny dotyk południa

Wczoraj rzuciłam wszystkie ręce na pokład. Miałam co prawda inne plany, ale pogoda mi je zweryfikowała. Toteż sprzątałam, pucowałam, dopieszczałam poremontowo. Prawie wszystko jest już na swoim miejscu. Brakuje półki pod jeden głośnik i kabelka do drugiego głośnika - za krótki jest teraz. Potrzebuję też wydrukować takie jedno coś w formacie 26 na 36 cm, bo tak mi akurat pasuje. Po usunięciu braków będzie koniec. Będę siedzieć w swoim bujanym fotelu i będę się bujać. Ad mortem defecatam się będę bujać. Kuchnia jest świetna moim zdaniem, dobrze się w niej teraz czuję. Stół zachęca do posiłków, choć organki wewnętrzne mi protestują. Próbuję pogodzić jedno z drugim siedząc przy palisandrowym odzyskanym stole, pod miedzianą lampą i myśląc o rzeczach mi miłych. Duszę karmię znaczy, a ona nie protestuje. Protiwpołożnie, duszne posiłki robią mi w człowieku wyjątkowo dobrze. Przez przedpokój już nie muszę przechodzić z zamkniętymi oczami, bo cieszy dotykiem południa. Najbardziej jednak cieszą mnie krawężniki, jako że zawsze miałam problem z ich ogarnięciem. Tym razem są porządnie umocowane, nic mi nie odpada, nie odkleja, nie narusza się. Co prawda podczas malowania stłukłam dwa obrazki, ale to nic. Kupię nowe ramki i będzie chicagowski blues na ścianach, jak dawniej. 
Wczoraj, jakoś tak południowo, lunęło za oknem i zrobiło się ciemno. Zapaliłam lampę nad stołem, kilka świec i poczułam, że jestem w swojej jaskini. I niech się wali za oknem, tu jestem bezpieczna. Robert Johnson dzielnie walczył dźwiękowo z uderzeniami deszczu o szybę, koty rozleniwione leżały na stole, a mnie się nie chciało nawet myśleć. Zepsułam się albo co.

czwartek, 12 lipca 2018

Mam wrażenie jakiegoś wyostrzenia zmysłów. Świat mi nabrał w związku z tym większej przejrzystości, mimo że deszcz rozmywa kontury wszystkiego. Intensywniej czuję zapach tego deszczu, na skórze pojedyncze jego krople, jakby każda spadała bez związku z innymi. Wszystkie dźwięki są wyraźne. Osobne, wyselekcjonowane.  Żaden mój krok nie jest już tylko bezrefleksyjnym przemieszczaniem się z miejsca na miejsce. Jest świadomym ruchem stąd tam. Albo stamtąd tu. Bardzo wyraźnie słyszę wypowiadane przez innych słowa. Każde osobno. W tej osobności odbioru zewnętrznych bodźców ginie ich sens. Rozmywa się. Jakbym tylko rejestrowała, bez celu i bez sensu. Coś we mnie przeskoczyło, zepsuło się chyba. Nie ogarniam całości, wyłapuję tylko osobności, fragmenty rzeczywistości. Przestałam je łączyć, widzieć w nich sens jako części składowych czegoś bardziej ogólnego. Zrobiło mi się w człowieku wybiórczo, pojedynczo i zbyt intensywnie. Jakby skończył się we mnie zasób pojmowania świata. Jakby ten świat rozpadł się na tysiące drobiazgów. Widzę wyraźniej ludzi, odartych jednakże z moich emocji. Bez nalotu lubienia lub nie z jakichś powodów. Bez refleksji. Jedynie rejestruję słowa, zachowania. Mam wrażenie, że przez przypadek trafiłam do jakiegoś ruchomego obrazu. Wszystko dzieje się poza mną, mimo tej wyraźniejszej odczuwalności przejawów własnego istnienia.

środa, 4 lipca 2018

Kolorystyczne rozterki

Meksykańskie chili na kuchennej ścianie prezentuje się całkiem meksykańsko. Indiańskie lato w sypialni takoż indiańsko. Przez przedpokój przechodzę z zamkniętymi oczami. Koncepcji na kolor mi brak. Mroczną mam duszę, mrocznie chciałabym. Wino z Cordoby jest mroczne, jak spalona na popiół ziemia na Wyspie Księcia Edwarda. Może więc wino z Cordoby? Nic mi się jeszcze nie skrystalizowało. Ponieważ to moje ostatnie malowanie, muszę wybierać ostrożnie. Zostanę z tym bowiem już do końca. I codziennie będę na to patrzeć. Bez względu na to, ile jeszcze dni będę patrzeć, chciałabym patrzeć bez cierpienia, że nie pasuje, że nie gra ze mną, że męczy. Pan, który przenosił mi lampę nad stół kuchenny i innych drobnych napraw dokonywał, chwalił mój gust kolorystyczny, zawieść go zatem nie mogę i przedpokojowo. Kornacka siedzi cicho, nie podpowiada. Na tematy kolorystyczne siedzi cicho, bo na inne wypowiada się nader obficie. Ale jakoś mniej miejscowo, a bardziej ogólnie. Pobrzękuje tasaczkiem na to, co dzieje się z ludźmi en masse. Co prawda niektórych czepia się bardziej. Tych zakłamanych, manipulujących innymi głównie się czepia. I pyszczy, że niby nikt nie ma prawa manipulować, zakłamywać rzeczywistości dla własnych korzyści. Zdurniała baba na starość. Przecież to najlepsza zabawa. Elektoracik sobie stworzyć i dokarmiać, dokarmiać. Póki potrzebny rzecz jasna. Póki do czegoś przydać się może. Nieprzydatny olać, odłożyć, odczepić. No, może czasem, jak niepełnosprawnym, ochłap rzucić w postaci zrównania świadczenia do tego, co rencista dostaje. Ale uświadomić, że dostaje z łaskawości, z serca dobrego. Po 300 dać na wyprawkę szkolną. O 6 emeryturę powiększyć. Po 1000 za pieska, kotka, rybkę złotą. Nikt nie pamięta, że w końcu każdemu zaśpiewają ..."miałeś chamie złoty róg". O, właśnie. Może na złoto ten przedpokój machnąć? 

czwartek, 14 czerwca 2018

Takie tam...

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że coś tu jest nie tak, jak być powinno. Obowiązująca Konstytucja, a w szczególności art. 25 określa stosunki państwa i kościołów. Punkt 2 tegoż artykułu mówi, że władze publiczne zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym. W punkcie 3 mówi się natomiast o wzajemnej niezależności państwa i kościoła, każdego w swoim zakresie. A co mamy w rzeczywistości? Ano mamy dominację jednego wyznania. Natrętną, narzucającą się wszędzie, w każdej dziedzinie życia. Czym innym, jak nie narzucaniem, jest sponsorowanie toruńskiego księdza? Udział hierarchów kościolnych we wszystkich prawie uroczystościach państwowych? Większość z nich zaczyna się przecież mszą, w której biorą owe państwowe władze udział. Czynny udział. Koło klosza szarga mi, jakiego wyznania jest przywódca narodu i jego poplecznicy. Nie powinnam o tym nawet wiedzieć, to jego prywatna sprawa. Wzruszenie ogarniające panią kurator oświaty z powodu mszy rozpoczynającej rok szkolny jest również jej prywatną sprawą. Ta pani, wypowiadając się jako kurator oświaty, nie ma prawa uzewnętrzniać swoich poglądów religijnych. Prywatnie może sobie robić cokolwiek, jako urzędnik państwowy nie. Wójt jakiś, który na kilku szkołach powiesił tablice z dekalogiem, powinien natychmiast zostać odwołany ze stanowiska. Jakim prawem narzuca wszystkim jedno? Przy okazji tego wydarzenia, znaczy zawiśnięcia dekalogu na szkołach, refleksja mnie naszła, smutna zresztą. Otóż przystępuję do jakiejś organizacji, która ma swoje prawa. Członkowie organizacji obowiązani są owych praw przestrzegać. A ładne nawet one są. Wyjąwszy te o roli jedynego boga, nawet uniwersalne poniekąd. Humanistyczne takie. No to ja rozumiem, że jak tych praw nie przestrzegam, to lecę z organizacji na zbity pysk. Logiczne i ze wszech miar słuszne. A guzik. Organizacja założyła sobie, że jej członkowie praw owych, rudymentarnych w końcu, przestrzegać nie będą. I stworzono instytucję skruchy i wybaczenia. Niby kraść nie wolno, ale jak ukradniesz i skruchę w sobie poczujesz, to odpuszczone ci będzie i na pysk nie wyrzucą. Paranoja jakaś. Czyli zakłada się a priori, że do organizacji wstępują osoby nie mające zamiaru przestrzegać praw tej organizacji. Nie wspominając o tym, kto i jak ma oceniać prawdziwość owej skruchy. Swego czasu byłam w harcerstwie. Jak ktoś palił, a prawo harcerskie tego zabraniało, to leciał z wizgiem i harcerzem być przestawał. Mafia sycylijska też się z przeniewiercami nie cackała. To, co dzisiaj się widzi, czyta, czuje to jest jakiś matrix. Ksiądz, co to własny tyłek chroniwszy z Rwandy ujechał był, poucza o szkodliwości antykoncepcji i grzmi o upadku obyczajów tą antykoncepcją spowodowanym. Że niby założenie, że cokolwiek zrobię będzie mi odpuszczone nie prowadzi do upadku obyczajów? Człowiek istota zła jest z natury, i jak może komuś krzywdeczkę zrobić, to zrobi. Jeśli przy tym kary nie poniesie, to robić będzie ową krzywdeczkę z radosną świadomością bezkarności. A taki ateista męczyć się musi z popełnionymi. Nikt mu ich nie odpuści, nie pogłaszcze po główce mówiąc: idź i nie grzesz więcej. Krzywdeczki, które kiedyś wyrządziłam innym, świadomie lub nie, siedzą we mnie i podgryzają czasem. Ale przede wszystkim świadomość, że kiedyś zrobiłam coś złego skłania mnie do ostrożności w robieniu podobnych sztuk w przyszłości. Nikt mnie nie zwalnia z odpowiedzialności za popełnione. Czasem boleśnie ponoszę konsekwencje. Ale należy mi się i tyle. A tu nic, człowiek kopnie psa, wyspowiada się i może kopać znowu. Jak dla mnie z założenia jest to zakłamane i wredne człowiekowi. Geniusz to jakiś wymyślił. Wszystko daje się usprawiedliwić, wybaczyć, zadośćuczynić. Gówno prawda, moim zdaniem. A posiadanie własnego zdania gwarantuje mi Konstytucja. Ot, paradoks taki.

poniedziałek, 11 czerwca 2018

Przymusowa industrializacja

Sodomia i Gomoria zapanowała w moim domu. Moje pracowicie pomalowane na meksykańskie chili kuchenne ściany zostały zbeszczeszczone obrzydliwym, wielkim pudłem kaloryfera. Szafa, nie kaloryfer. Niby strych nieogrzewany, mam znaczy grzać gołębiom za swoje. Mało opłacalny interes, tym bardziej, że gołębi nie znoszę. W sypialni kaloryfer założono na szczęście normalny, w drugim pokoju też landara. Tuż obok kominka sobie zawisła. Zburzyło mi to całkowicie koncepcję muzyczną, nie da się już tak ustawić głośników, jak poprzednio - znowu muszę kombinować. Łazienka przypomina pobojowisko. Co prawda udało mi się ocalić kaloryfer łazienkowy, ale okazało się, że drzwiczek będę miała sztuk trzy. Do licznika z wodą już mam, dojdą te od odpowietrzenia i kolejne od jeszcze czegoś. Chyba sobie zrobię z dziesięć dodatkowych i będę udawać, że to taka oryginalna dekoracja. No cholera mnie bierze ciężka od piątkowego ranka. Pan przyszedł zamurować dziury. Zamurował jedną, tę w kuchni i przeniósł się do pokoju. Tam widnieje dziura spora, toteż udał się był po cegłę. I jak poszedł, tak zaginął w akcji. Dziura nie zaginęła. 
Weekendowo mnie poniosło z porządkowaniem tego wszystkiego, toteż z rozpędu pomalowałam pół sypialni. Indiańskie lato mi się pojawiło. Dawno Kornacka nie miała takiego ubawu ze mną. Nie musi nic robić, gruczoły jadowe mi się otworzyły i nijak zamknąć nie mogą. Z jednej strony to ja panów robotników rozumiem - ciężka w sumie praca i takie tam, ale odrobinę dobrej woli mogliby okazać. Tymczasem zostawili mi w kuchni rurę biegnącą przez całą ścianę, tuż nad stołem. I niby nie można jej teraz w ścianie schować. Jak pan inspektor odbierze całość, to oni wtedy do mnie przyjdą i wmurują. Za dodatkową opłatą rzecz jasna. W kuchni przybył mi też dodatkowy element ozdobny - mianowicie rura kończąca się bańką. Malutka ta banieczka, niemniej rura jest rurą i w oczy kłuje. Zastawiłam ją wysokim kaktusem póki co. Jak już panowie pocerują te ściany, pan inspektor je odbierze, to będę myśleć. A niektórzy przecież celowo zostawiają na wierzchu rury, żeby się im industrialnie zrobiło. Nie rozumiem, no nie rozumiem. 
Stół mój natomiast jest cudny. Polakierowałam go własnoręcznie i wygląda o wiele lepiej. Przy okazji okazało się, że mam stół jednak indonezyjski. Byłam przekonana, że to stół z palisandru białostockiego, czyli rozebranej gdzieś tam stodoły. Może i z desek stodolnych on jest, ale stodoła indonezyjska jednakże. Przykręcając nogi nie zauważyłam numerków im przypisanych i stół stał krzywo. Sąsiad mnie poratował i przy okazji skonstatował, że szczęścia w życiu to ja nie mam, bo miałam jedno trafienie na cztery. Znaczy jedną tylko nogę przykręciłam prawidłowo. Poprawił, jest jak trzeba. A co do szczęścia... W sobotę napadła mnie pani Cyganka mówiąc, żem dobra kobieta jest. One wszystkie chyba jakiś problem ze wzrokiem mają. Zawsze tak mówią. Ta jednakże przebiła inne mówiąc mi, że żyć będę 97 lat. No żesz... Niby po co? Powtórzyła, żem dobra kobieta, ale szczęścia w życiu nie mam. I tu się nie zgodzę. Otóż mam. I już.

środa, 6 czerwca 2018

Puszka Damoklesa

Diabli wiedzą dlaczego rozwiązał się worek z nieszczęściami, otworzyła puszka Damoklesa. Najpierw przyszli panowie robotnikowie sprawdzić szczelność instalacji gazowej i wietrznej. Ten od wietrznej z zadowoleniem na obliczu skomentował: to teraz pani się będzie pluskać w ciepłej wodzie. Jasne - bo do tej pory to ja się w górskim potoku myłam, psiakrew. Zdrzaźnił mnie, nie wiedzieć czemu, tym zadowoleniem. Potem była ciężka noc. A poranek... Szkoda gadać. Pieczołowicie uwieszona żaluzja w sypialni z powodu obfitego wiatru spadła była i już. Nastawienie miałam w związku z powyższymi wydarzeniami średniej jakości. Nawet wspomnienie fiordów nie pomagało. I jak się zaczęło, tak i trwało. Pracowa gwiazda irytowała bardziej, niż zwykle. Ale też i rozbawiła nad wyraz - kolega podał jej jakieś coś, dokument pewnie - z tekstem, że tylko tyle może dla niej zrobić. Gwiazda zaś zaprezentowała pełną gotowość: błysnęła oczkiem, przybrała uwodzicielski wyraz pyszczka i zaszczebiotała: ależ Ty możesz dla mnie zrobić bardzo dużo. Nie wytrzymałam i chyba zbyt głośno parsknęłam, chowając się za swoim monitorem. Nic nie poradzę, że bawią mnie takie akcje. Żeby nie zakłócać gwieździe tokowania pozwoliłam sobie wyjść z pracy celem nabycia spódnicy, która mi wpadła w oko. Niestety, okazało się, że takąż można nabyć tylko internetowo, co mnie nie urządzało tym razem. Żeby to wyjście nie było takim pustym przebiegiem, kupiłam marynarkę. Lnianą. Ładną. Jednakże to nie spódnica. Kiedy więc po przyjściu do domu zobaczyłam rozbitą doniczkę z kwiatkiem, który niedawno przesadzałam, nie zrobiło to już na mnie żadnego wrażenia. Ot, bad hair day i tyle. Jasnym punktem niewątpliwie od kilku dni jest dla mnie serial z Piętą w roli głównej. Obejrzałam filmik z jego wypowiedziami i rozbawił mnie nad wyraz. To zawieszenie kilkudziesięcio sekundowe przed każdą wypowiedzią, to marszczenie czółka pod uroczą grzyweczką... Bajka.

poniedziałek, 4 czerwca 2018

Fiordy nie jedzą z ręki

Rozpasanie całkowite trafiło mi się weekendowo. Naoglądałam się fiordów po kokardki. Nawdychałam, ponapawałam zielonością tych fiordów jak głupia. Aż bolały oczy i dusza. Żołądek też bolał, ale tylko trochę. Niepomiernie mniej, niż zwykle. Cudnie mi zrobił ten weekend w człowieku. A podróż powrotna to już zwyczajnie bajka. Przede wszystkim płynęłam promem! Prawdziwym, takim, co po wodzie pływa i kaczka się nie nazywa. Pan promiarz kręcił kołem, prom sobie płynął siłą woli i nurtu, a mnie się śmiało w człowieku. Zostałam dowieziona do dworca, skąd miałam wracać do domu. Bilet miałam, spokojnie czekałam na peronie. Sprawdziłam, który peron na wszelki wypadek. Stałam na właściwym. Zapowiedziano mój pociąg, no to sobie wsiadłam. Stał w końcu na peronie, z którego miał odjechać. Już po zamknięciu drzwi wydał mi się ten pociąg nieco dziwny. Miejsc numerowanych nie było, a ja przecież miałam wykupioną miejscówkę. Spytałam, który to wagon, jakoś dziwnie na mnie pytany młody człowiek spojrzał i w sumie coś bąknął. Rozejrzałam się uważniej dokoła. Następna stacja miała jakąś nieznaną mi nazwę i jakoś szybko pociąg do niej dojechał. Zaczęłam się nieco niepokoić, ale uznałam, że skoro aż cztery godziny ma trwać podróż, to jest możliwe, że się musi często zatrzymywać. Następne 5 minut i następna stacja już mnie mocniej zaniepokoiły. Poszukałam jakiejś tablicy informacyjnej. No żesz... Stacja docelowa Kraków Główny! Jaki Kraków? Przecież ja jechałam do Warszawy. Wpadłam w lekką panikę. W dodatku nie miałam przecież biletu. Znaczy nie dość, że gapa, to jeszcze jedzie na gapę. Przyszedł konduktor, kupiłam bilet i zbrojna już w wiedzę dokąd jadę spytałam, o której pociąg będzie w Krakowie. Pan poinformował i poszedł, a ja rzuciłam się do telefonu sprawdzać, o której mam najbliższy pociąg do Warszawy. Guzik, nie ma zasięgu. Krótkie chwile z zasięgiem nie pozwoliły na załadowanie się strony pkp, toteż odpuściłam. Z rezygnacją czekałam na ten Kraków. Kiedy wysiadłam z pociągu zobaczyłam na przeciwległym torze pociąg z napisem Warszawa Wschodnia. No pobiegłam, jak Szewińska niemal, mimo tkwiącej w gardle rezygnacji. Wsiadłam i natychmiast poszukałam konduktora. Trochę dziwnie na mnie spojrzał i poinformował, że jazda tym pociągiem sporo kosztuje. To w co ja wsiadłam? W Orient Express? Bąknęłam, że trudno, kazał mi biegiem zająć miejsce w Warsie, bo potem może nie być miejsc. Pokłusowałam kurcgalopkiem i czekałam, aż zjawi się konduktor. Zjawił się po jakichś 40 minutach, wysłuchał mojego tłumaczenia, że wsiadłam w zły pociąg. Okazałam bilet, ten na pociąg do Warszawy, ale nie zrobiło to na panu pożądanego wrażenia i kazał mi udać się do kierownika pociągu. Udałam się, a jakże. Powtórzyłam historię ze złym pociągiem i czekałam na wyrok. Usłyszałam, że mam dwie opcje: pierwsza to zakupienie biletu po cenie rzeczywistej - jak się okazało ponad 400 zł, bo z karą,  pieczątka na bilecie niewykorzystanym i szansa na częściowy zwrot kosztów tegoż biletu. Opcja druga to 150 zł  i jedziemy. Mimo mojej niechęci do liczb 150 zł wydało mi się jednak mniejszą sumą, niż 400, z rozkoszą zapłaciłam. Spytałam jeszcze tylko, czy aby na pewno nikt mnie z tego pociągu nie wyrzuci, bo biletu nie dostałam do ręki. Pan się uśmiał. Jak się okazało wsiadłam w pendolino, które zatrzymuje się dopiero w Warszawie. Przez okno nikt mnie wyrzucać nie chciał, spokojnie, komfortowo dojechałam do domu. Jakieś półtorej godziny wcześniej, niż gdybym wsiadła we właściwy pociąg. I w dodatku dostałam sok pomidorowy i jakąś sałatkę. Spokojnie mogłam myślami odjechać w widziane jeszcze niedawno fiordy. Odpłynęłam w nie obficie.

poniedziałek, 28 maja 2018

Szkoda tigra

Jakiś biskup grzmi o konieczności katechizacji rodziców dzieci uczących się religii. Owi rodzice bowiem mogą zniweczyć skutki katechizacji swoich religijnych dzieci. Zatem należy ich przymusić do tego, co de facto przymusowo serwuje się dzieciom - zgodnie z prawem - co najmniej dwa razy w tygodniu. Podczas pobytu w szpitalu sama doświadczyłam natrętnej obecności księdza w sali szpitalnej - codziennie! W celu umożliwienia religijnej posługi  cierpiącym wierzącym oczywiście. Bez żadnej refleksji nad uczuciami niewierzących cierpiących. Wystawiano codziennie zatem moją tolerancję na próbę. Tak, jak ów dzisiejszy biskup. Od dawna już odbija mi się "Naszymi okupantami" Boya, pisanymi w okresie międzywojennym. Od dawna mierzi mnie wciskająca się natrętnie w moje życie ideologia obca mi wielopłaszczyznowo. Szanuję przekonania innych, ale muszę ze wstydem przyznać, że coraz mniej. Coraz większą irytację, smutną irytację, budzi we mnie wchodzenie w każdy aspekt życia publicznego i prywatnego przez purpuratów i opętanych jedyną słuszną ideologią frustratów. Zaczyna się budzić mój sprzeciw przeciwko takim praktykom. Pamiętam przecież sposób wprowadzania religii do szkół. Obietnice, że lekcje religii raz w tygodniu, jako pierwsze lub ostatnie, że katecheci bez wynagrodzenia, że dobrowolnie itd. Nikogo już nie dziwi, że lekcje religii są w ciągu lekcyjnym w jego środku, że dwa razy w tygodniu, że nawet w przedszkolu, że katecheci domagają się umożliwienia bycia wychowawcami, że ocena z religii jest na świadectwie. Nikogo nie dziwi obecność księży podczas oficjalnych państwowych uroczystości, które często zaczynają się mszą. Pani kurator oświaty jakaś wręcz czuje się tym faktem wzruszona. Jednocześnie szkaluje się - w najlepszym razie tylko szkaluje - organizacje działające bez religijnego szyldu. Oddaje się zbójeckie nagrody pieniężne organizacji kościelnej. Likwiduje się dostęp kobiet do zagwarantowanych prawem świadczeń medycznych - bo klauzula sumienia. To sumienie pozwala jednakże spokojnie przyglądać się protestującym rodzicom osób niepełnosprawnych. Nie tylko zresztą przyglądać - chrześcijańskie, delikatne sumienie pozwala niewybrednie komentować ich sytuację. Czasem mijać ich z rozdrażnieniem widocznym na poselskim obliczu. Pozwala na ekshumacje wbrew woli rodzin, na zmuszanie do uczestnictwa w cyrku jednego klowna. Ale to nic. Jedna ze zwolenniczek przymusowego rodzenia dzieci bez względu na wskazania medyczne, zażyczyła sobie zwolnienia z pracy dwóch osób, które negatywnie zaopiniowały jej projekt o "ochronie życia". Bo negatywnie zaopiniowały, niezgodnie z jej przekonaniami i sumieniem. To już nie jest marginesowa zagrywka populistyczna. To jest oddawanie władzy nad wszystkim i wszystkimi jednej opcji religijnej. Dobrze, że niedaleko mi do mety, ale nieprawda, że mnie to już nie będzie dotyczyć, więc mi lżej. Spojrzenie nieco dalej, niż koniec własnego podwórka, powoduje, że z przerażeniem myślę, w jakim świecie przyjdzie żyć moim dzieciom, dzieciom moich znajomych, po prostu innym ludziom. I już mnie to nie śmieszy. Nie śmieszy mnie sojusz kościoła z narodowcami, nie śmieszy mnie zbiorowe klękanie przed byle klechą i obdarzanie go dotacjami z podatków wszystkich obywateli, również tych niewierzących.
Szczerze mówiąc nic mnie już nie śmieszy. Porobiło się tak, jak w rosyjskim powiedzeniu: i smieszno, i straszno - kak jebat' tigra. A mnie jest szkoda tigra.

piątek, 25 maja 2018

Moje Navajo

Nie bez przyczyny Navajo plącze mi się po głowie od jakiegoś czasu. Ono po prostu moje jest. Zaczęło się od biżuterii z turkusami. Latało po mnie to Navajo, jak głupie. Wylatało torbę. Najpierw podstawa, czyli szydełkowany wzór oparty na tkanych kilimach. Przejrzałam niesamowite ilości wzorów. Dwa razy zaczynałam i prułam. Wreszcie znalazłam metodę pozwalającą w miarę poprawnie odtworzyć, co mi w duszy grało.


 Uszycie dołu torby ze skóry też okazało się wyzwaniem. Kupiłam sobie automatyczne szydło (excuse le mot) i uczyłam się równo nakłuwać. Wychodziło nienajlepiej. Kupiłam zatem dłutko do robienia dziurek. To trochę pomogło. Wtedy okazało się, że nici są zbyt grube i zbyt mocno nawoskowane. Igła się zapychała i szew wychodził nierówny i zamazany. Zmieniłam nici, poszło.

Zanim zaczęłam szyć skórę biegałam po sklepach z używaną odzieżą i kupowałam przeróżne paski. Jedne ze względu na ciekawą klamrę, inne ze względu na ich fakturę, kolor, cokolwiek. Znalazłam też kilka dziwnych "cosi" do uwieszenia na torbie.



Potem znalazłam sklep sprzedający akcesoria kowbojskie: concha, nity, przypinki, różności. Donitowałam, co trzeba, dopięłam, dowiesiłam. Do środka włożyłam zwykłą płócienną torbę z jakiegoś marketu i przyszyłam wewnątrz razem z suwakiem. I jest torba. Może nie do końca Navajo, ale jest moja i cieszy mnie po kokardki. Własnoręczna, kolorystycznie dla mnie właściwa i wygodna. Cieszy, mimo drobnych pomyłek, jakie popełniłam przy szyciu nie przewidziawszy na przykład kierunku paska naramiennego. Ale nic to. Jest i cieszy. A robienie takich rzeczy bawi mnie nad wyraz. W związku z tym nie zamierzam na tej jednej torbie poprzestać.

wtorek, 15 maja 2018

Było grane znów

Bo śmierć jest bezpośrednią konsekwencją życia.

1. Death by Chocolate - Blue Wagon
2. The Rolling Stones Dancing With Mr D
3. Suicide Blues - Lightnin' Hopkins
4. Too Old to Die Young - Brother Dege
5. You Got to Die — Blind Willie McTell
6. Bob Dylan - Knockin' On Heaven's Door
7. Marian Kociniak Dokąd idziemy
8. Cancroid - When Death Plays Blues
9. In My Time Of Dying-Led Zeppelin
10. Led Zeppelin Stairway To Heaven
11. Taurus- Spirit
12. Country Joe & The Fish Death Sound Blues
13. Sara Martin Death Sing Me Blues
14. The Dead Brothers - Death Blues
15. Pink Turns Blue - Kiss Of Death
16. Led Zeppelin - Gallows Pole
17. Leadbelly - The Gallows Pole
18. R.L. Burnside - Death Bell Blues
19. Blue Oyster Cult - Dial M For Murder
20. Spooky Tooth - Hangman Hang My Shell On A Tree
21. Harmon Ray - X Mas Blues (Death Might Be Your Santa Claus)
22. Slayer- Angel Of Death in C
23. Lay Some Flowers On My Grave - Blind Willie McTell
24.  M. Gabrych Córka Grabarza
25. Otis Taylor - Resurrection blues
26. The Last of the Mohicans Final Battle
27. TSA 51
28. M. Zembaty Ostatnia posługa
29. Tommy Emmanuel plays Jimmy Hendrix

czwartek, 19 kwietnia 2018

Ludu mój

Wieczór autorski kolegi pracowego miał odbyć się ni w pięć ni w dziesięć godzinowo. Nie opłacało się wracać do domu, czasu między pracą, a imprezą było na tyle dużo, że postanowiliśmy pochodzić po Starówce. Kilka przystanków przejechaliśmy, Krakowskie Przedmieście jednakże chcieliśmy pokonać nanożnie. Po drodze, z okien autobusu zauważyliśmy szyld Grycana, lodów nam się zachciało. Wysiedliśmy przy Świętokrzyskiej, tuż przy miejscu, w którym miała odbyć się impreza i jak zaplanowaliśmy nanożnie udaliśmy się na Starówkę obiecując sobie lody tuż przed imprezą. Pamiętaliśmy, że Grycan był jakoś w okolicy Świętokrzyskiej, tuż przed przystankiem, na którym wysiedliśmy. Wracając ze Starówki szliśmy sobie więc Krakowskim, potem Nowym Światem uważnie patrząc na mijane sklepy i knajpki szukając tego zapamiętanego Grycana. I nic. Żadnego Grycana nie zauważyliśmy, a przeszliśmy prawie do ronda z palmą. No wcięło i już. Uknułam w końcu teorię, że podczas naszego zwiedzania Starówki opróżniono lokal i zdjęto szyld. Że niby czynsz znienacka podnieśli i lody się wyniosły. Że specjalnie zlikwidowali lokal, żebyśmy się pustymi kaloriami nie napychali. No cokolwiek. Wracaliśmy z tego palmowego ronda z beznadzieją na obliczach i ssaniem w żołądkach. I nagle jest Grycan! Tuż przed lokalem imprezowym! Jakim cudem go nie zauważyliśmy wcześniej nie mam pojęcia. Choć lody były niezłe, czułam się rozczarowana. Znacznie ciekawiej wyglądałoby to nagłe zniknięcie lokalu. No trudno. Wieczór autorski okazał się całkiem interesujący, sporo znajomych się pojawiło, nagadałam się, aż się zagadałam. W efekcie późno bardzo wracałam do domu. Z rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu chciałam podjechać na Plac Zamkowy i w dołem tramwaj do domu jadący wsiąść. Byłam tak zaabsorbowana znikającym Grycanem i tego faktu konsekwencjami, że wsiadłam w autobus, który wywiózł mnie pod Zachętę. W efekcie wracałam przez Plac Piłsudskiego. I bardzo to przeżyłam, głęboko znaczy. Na Placu Piłsudskiego stoi bowiem pomnik pilnowany przez patrol policyjny. Zastanawiałam się długo, czemu pomnika postawionego z woli suwerena policja przed tymże suwerenem pilnuje. Widocznie suweren nieobliczalny albo co. Tuż obok jakaś linia świateł wbudowana w plac wdzięcznie opromieniała blaskiem betonowy chyba krzyż. Nie wiem, czy to część składowa pomnika, czy też jakaś inna inicjatywa suwerena, bo osobnego patrolu policyjnego przy nim nie zauważyłam. Tak się oglądałam za siebie chcąc ów cudny widok zapamiętać, że wdepnęłam w płytę upamiętniająca JP II i Wyszyńskiego. Na szczęście tylko jedną nogą, za wdepnięcie dwoma pewnie by mnie zamknęli albo co. Za szarganie świętości suweren by mi w dziób dał. Rozpamiętując sobie wyszłam wprost na pomnik Piłsudskiego, zasępionym wzrokiem patrzącego na te pomnikowe cudeńka. Wyglądało, jakby się zastanawiał ile jeszcze pomników suweren zechce na placu postawić. Pewnie obliczał gabaryty możliwe do zmieszczenia. Kiwnęłam porozumiewawczo Marszałkowi i jestem przekonana, że równie porozumiewawczo mi mrugnął. 
Słowem, przeżyłam wieczór obfity wrażeniowo. Z końcową refleksją - ludu, mój ludu cóżeś sobie uczynił?

poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Było grane

Było grane. Pierwszy raz. Nie wiem, czy będzie następny.

1. Barbara Kraftówna Szarp pan bas
2. Rosetta Tharpe Didn't it rain
3. T Bone Walker Call it stormy Monday
4. The Allman Brothers Band Whipping post
5. Bessie Smith Nobody knows you when you're down and out
6. Stevie Ray Voughan Lonnie Mack Oreo cookie blues
7. BB King How blue can you get
8. Clapton/Marsalis Kidman blues
9. BB King The thrill is gone
10. John Mayall Rubber duck
11. Coco Montoya Never seen you cry this way before
12. The Carter family Can the circle be unbroken
13. Iron Jawed Angels Will the circle be unbroken
14. Облачный Край Русская народная
15. Chet Atkins Zorba the Greek
16. Coco Montoya Gotta mind to travel
17. Etta James Rock me baby
18. Led Zeppelin Whola lotta love
19. Santana Black magic woman
20. Kobranocka Kocham cię jak Irlandię
21. Julie London Boy from Ipanema
22. Kukiz Rodzina słowem silna
23.  Keith Richards Cocaine
24. Donovan Must be the season of the witch




czwartek, 15 marca 2018

Zabaweczki

Szperając w sieci w poszukiwaniu starych klamer (do Navajo rzecz jasna) znalazłam coś, co mnie wzruszyło.
Taką lakę miałam jako dziecko. Wiąże się z nią historia opowiadana przez moją mamę. Otóż mama wybrała się ze mną wakacyjnie do Piły, do naszej dalszej rodziny, która wyemigrowała na Ziemie Odzyskane i tam już pozostała. Ciocia, którą odwiedzałyśmy mieszkała dość daleko od dworca, zawsze jechałyśmy tam taksówką. Tak było i tym razem. W taksówce zostawiłam swoją lalkę. Moja mama wpadła w panikę. To była podobno moja ukochana lalka, bez której się nigdzie nie ruszałam. Cztero- czy pięcioletnia ja z niewzruszonym spokojem pocieszała mamę mówiąc, że to nic nie szkodzi, że przecież odbierzemy ją od pana taksówkarza, jak będziemy wracać. Mama twierdziła, że to ilustrowało mój charakter - zawsze pocieszałam wszystkich dokoła i nie ruszały mnie straty przedmiotów, nawet ulubionych. 
Jak już sobie tę lalkę powspominałam, zaczęłam szukać innych zabawek zapamiętanych z dzieciństwa. Nie ma ich wiele, pewnie zresztą nie wszystkie pamiętam. Kilka jednak udało się znaleźć. 


Wańka - wstańka. Przewrócona zawsze wraca do pozycji pionowej. Z nieustająco idiotycznym wyrazem zadowolenia na obliczu.








Tiki - taki. Obijały palce i nadgarstki. Nawet używane z wprawą.










Misiek zezowaty, którego przyciśnięty nos wracał do pozycji pierwotnej z jakimś upajającym mlaskiem.









Przeznaczenie pierwotne tego przedmiotu to otwieranie szklanych ampułek z lekarstwami, chyba najczęściej antybiotykami. Do czego mi to w zabawie służyło, nie pamiętam. Kolekcjonowałam jednakże z upodobaniem.




Nie znalazłam lalki w stroju pielęgniarki, która była moim marzeniem. Zwykła, plastikowa lalka, ale miała piękny uniform i czepek. Stała na wystawie kiosku i wracając ze szkoły zatrzymywałam się, żeby na nią choć chwilę popatrzeć. Pewnego dnia zniknęła z wystawy. Bardzo mi było smutno z tego powodu, pewnie nawet ryknęłam sobie sytuacyjnie. Po kilku dniach okazało się, że moja mama mi ją kupiła, ale przetrzymała mnie w tym smutku, żeby mnie czegoś nauczyć. Nie pamiętam już, czego.
Większość zabawek mojego dzieciństwa była prosta. Często też przedmioty codziennego użytku stawały się przy odrobinie wyobraźni zabawkami. Dziś patrzę na zabawki tzw. kreatywne, które mają w dziecku tę wyobraźnię pobudzić. I jakoś żal.

środa, 14 marca 2018

Papiloty Navajo

Dawno mnie w pracy nie było, toteż z przyjemnością obserwuję nowości i starości. W czasie, gdy mnie nie było pracowa gwiazdeczka zadzierzgnęła więzi z nowym kolegą. Kolega został dokwaterowany do nas i okazało się to strzałem w dziesiątkę. Gwiazdusia wreszcie przestała się czepiać, albowiem wszystkie ręce skierowała na pokład kolegi. Z dzióbka każde słowo mu spija, grucha jako ta gołębica Strosmayera. Słowem mam niezły ubaw. Jedno jest w tym pozytywne - na mnie nie zwraca póki co uwagi. Wiem, że to chwilowe, wiem. Tym bardziej, że kolega z tych normalnych raczej i ku mnie czasem ciepłe słowo skieruje. Wczoraj słysząc mój kaszel zaproponował, że zrobi mi herbatę - i zrobił, bo nie miałam siły dyskutować. Gwiazdusia zaczęła się niespokojnie zachowywać i moc swą uwodzicielską całą podwoiła, potroiła i cokolwiek tam jeszcze mogła. Na mnie przestała zwracać uwagę. No i dzisiaj się walnęło. Dostarczyli mi do pracy zamówioną włóczkę, z której powstanie torba Navajo (ha!), ucieszyłam się kolorami po kokardki i skomentowałam, że nie mogę się już doczekać, kiedy w domu zasiądę do produkcji. Kolega skomplementował, żem niezwykła kobieta. Myśl rozwinął, ale cytować nie będę. Gwiazda raczyła podnieść tleniony łebek znad klawiatury i jak na niego spojrzała... Chłop się spalić powinien na popiół natychmiast. Potem spojrzała na mnie. Nie odmówiłam sobie uśmiechu w jej stronę, choć wiem, że to grozi poważnymi konsekwencjami. Dzisiaj był spokój, ale jak sobie w domu obmyśli zemstę, to się jutro nie pozbieram. Chyba muszę uzbroić Kornacką albo co. Niemniej, kiedy gwiazdusia wyszła - z niechęcią widoczną - uświadomiłam kolegę, że królowa jest tylko jedna i żeby pyszczydło zamknął, bo wióry polecą. Poradziłam kierowanie komplementów w stronę gwiazdusi li tylko i jedynie. Niby przyjął ze zrozumieniem, ale nie wzięłam pod uwagę, że kolega facetem jest i pamięć ma krótkotrwałą oraz wybiórczą. Kiedy więc pod koniec dnia wyskoczył do mnie z tekstem (sytuacyjnie, niemniej jednak wyskoczył), że napawam go optymizmem, straciłam wszelką nadzieję na poprawne z nim stosunki. Będę na niego musiała zacząć warczeć, bo inaczej gwiazdusia mnie zabije. Tego już koledze nie mówiłam, swój rozum ma. Będzie chciał, to zareaguje, nie będzie chciał - jego babci papiloty. Moje papiloty to teraz Navajo.W związku z nimi, papilotami znaczy, niechęć mnie ogarnęła do kucharzenia, poszłam sobie kupić coś na szybko. Trafiłam węchem do orientalnej knajpki, zamówiłam na wynos. Zapłaciłam, dostałam resztę i takie dziwne coś prostokątne, z numerkiem świecącym. Reszta nie świeciła. Usiadłam sobie w oczekiwaniu i sprawdzałam pocztę, bo czekam na zamówiony do Navajo arkusz zamszu. I jak mi to prostokątne nie zaświeci w oczy, jak nie zabrzęczy, jak nie zawibruje... Aż mnie podniosło ze stołeczka. No przestraszyłam się nad wyraz. Nie lubię gwałtownych wydarzeń. A już na pewno nie lubię świecących i brzęczących prostokątów! Okazało się, że to taki subtelny sposób na powiadomienie mnie, że zamówiony wynos jest gotowy do odbioru. Jakby zwyczajnie nie mogli ryknąć "leniwe proszę odbierać". No żesz...  Za dużo wrażeń, jak na jeden dzień. Dobrze, że w perspektywie Navajo, odstresuję się nieco. Chyba.

wtorek, 6 marca 2018

Intuicja

Kupiłam sobie sukienkę. Sama nie mogłam uwierzyć, że nabrałam ochoty na sukienkę. Ja? W sukience? Koniec świata. Niemniej kupiłam. Przymierzając próbowałam się czuć, jak kobieta - cokolwiek to znaczy. Oczekiwałam, że natychmiast będę zwiewnie, eterycznie i jakoś tak ... kobieco wyglądać. Nie wiem, jaki był efekt, ale nawet się sobie spodobałam w tej sukienkowej wersji. W domu przymierzyłam ponownie oglądając z każdej strony w poszukiwaniu podstępnie umieszczonych w dziwnych miejscach metek. Urwałam wszystkie (mam nadzieję, że wszystkie!), jakie znalazłam. Okazało się, że muszę ją skrócić i zmienić guziki. Sukienka jest bowiem czarna, jednostajna znaczy. No to wymyśliłam, że każdy guzik będzie innego koloru. To jej doda nieco inności. Zamierzam też zrobić sobie do niej szal na szydełku. Zwiewny taki. No i taka będę zwiewna i powiewna, jako ten wiatr nadmorski. Bardzo mi to potrzebne, znaczy zwiewność mi potrzebna. Jeszcze nie wiem po co mi ona, ale skoro tak czuję, znaczy tak musi być. Jakiś czas temu przestałam się kłócić ze swoją intuicją.

czwartek, 1 marca 2018

Nienachalnie

Niby wiem, że może ludzi nienachalnie rozsądnych nie ma aż tak wielu, ale ostatnio jakby ciaśniej się zrobiło wokół. Byłam przekonana, że informacja o koncercie piosenki smoleńskiej to zwyczajny żart. Niestety to prawda. Nazywał się on, ten koncert, Oratorium Szlakiem Ikara i odbył się... no wiadomo gdzie. I wiadomo, jaka telewizja go transmitowała. Treść pieśni powala na kolana najtwardszego zawodnika! Autor tekstu o ustach słodszych od malin by się nie powstydził. Nie wypowiem się o warstwie muzycznej, bo mi cierpło w miejscach wielu po usłyszeniu, zresztą wiele nie wysłuchałam z powodu cierpnięcia.. Dekoracje godne tych, co trawę na zielono malowali w słusznie minionym okresie błędów i wypaczeń. Perełka po prostu. O ile jestem w stanie zrozumieć koncerty pieśni religijnej (z trudem, ale daję radę), o tyle tego nie rozumiem. Nie rozumiem, jak można z wiary w nieudowodnione uczynić sztandar i nim w dodatku tak mało subtelnie wymachiwać. Co się z tymi ludźmi dzieje? Jak się tak zaczęłam zastanawiać, to sobie teorię uknułam. Otóż prawdopodobnie odsetek tych nienachalnie rozsądnych jest wśród populacji stały. Jednakże populacja w postępie geometrycznym się powiększa, zatem powiększa się liczba onychże. Do tego należy dodać łatwość docierania informacji, globalnego docierania. I mamy, co mamy. Wieszcz marzący, by jego dzieło zawędrowało pod strzechy nie zdawał sobie sprawy, co rozpęta takie dotarcie pod strzechy. No koniec świata.
 W jednej z pieśni pojawiają się słowa "na rosyjskiej ziemi leży wrak stalowy, trup Ikara". Nie wiem, czy autor się z mitem o Ikarze zapoznał, ale chłopaczyna zginął, bo pychą i omnipotencją otumaniony zbyt blisko słońca podleciał. To i spadł był z wizgiem.Jakby się autor z mitem zapoznał, to może by Ikara nie ruszał.
Twórcom owych peanów i innych takich perełek to się osobiście dziwię. Słowo pisane ma długi okres przechowywania, dłuższy niż ludzka pamięć. Tak łatwo się tych słów wymazać nie da z życiorysów. I co? I wstyd będzie jak beret przed potomnymi!
Katastrofa była tragiczna. Zginęli ludzie. Należy im się szacunek. A to, co się teraz wokół tego dzieje, to obrzydliwe jest i tyle.
No i zaczęłam grzebać w internetach. Niestety. Jak się okazało część społeczeństwa obecnie jedyna słuszna ma swojego barda! Bukartyk prawicy, psiakrew!




poniedziałek, 26 lutego 2018

Pu

Świat jest fotograficzny, a ja nie jestem fotogeniczna. Nie jestem kolorowym ptakiem i nigdy nie byłam. Nigdy zresztą nie chciałam być. Wolę wtopić się w tłum. Tak więc nie przypominam ani słodkiego kolibra, ani drapieżnej papugi. Moje zewnętrze nie jest barwne, przyciągające wzrok czy co tam przyciągać powinno. Rozmywam się patrzącemu. Kiedy mnie minie, nie zapamięta nawet, jaka byłam. Nie rzucam się w oczy, nie prowokuję niczym do zadzierzgnięcia. Z jednej bowiem strony jestem aspołeczna, z drugiej wymyśliłam sobie, że prawdziwych ludzi poznam dzięki temu. Bo przecież tylko prawdziwy człowiek spojrzy pod opakowanie, w duszę spojrzy znaczy. No i zdarzają się tacy, co to spojrzą, a jakże. Ale ta dusza jakaś taka... nudna. Niby dobra, ale nieefektowna.  Żeby nie było - nie narzekam i nie oceniam mijających - zarówno tych co to mijają bez zadzierzgnięcia, jak i tych, co zadzierzgną chwilowo. Każdemu wszak co mu potrzeba. Tak tylko sobie konkluduję. No i wykonkludowałam, że jestem pu - 朴. A że, jak mawiał jakiś mędrzec, poznanie prawdy o sobie to dopiero prawdziwa wolność, to jestem niespiesznie pu-wolna.

niedziela, 25 lutego 2018

Plamy z reklamy

Znalazłam w skrzynce na listy pisemko typu "chwila dla debila". Przyjrzałam się okładce wchodząc po schodach i aż mnie szarpnęło w człowieku. Pod tytułem widniała informacja, że pisemko jest przeznaczone dla kobiet po pięćdziesiątce. No żesz. Niby skąd wydawca pisemka wie, ile mam lat? No i poleciało mi po wszystkim z wizgiem. Skoro taki wydawca wie, ile mam lat, to wiedzę skądś zaczerpnąć musiał. Takie dane widnieją tylko na dokumentach, których nie pokazuję wszem i wobec, bo i po co. Rzecz jasna, listonosz mógł na ślepo wrzucać pisemko w co drugą skrzynkę, ale nie sądzę. Zaproszenie na mammografię dla kobiet, że tak to ujmę dojrzałych, również dostaję. Znaczy w jakiejś przepastnej bazie tkwię ze wszystkimi swoimi danymi. Do telefonów z ofertami sprzedaży odkurzaczy, cudownych garnków już się przyzwyczaiłam. W końcu zamawiam często coś przez internet, numer telefonu podaję. No to on, ten numer, proliferuje. Ale żeby takie coś? Datą urodzenia to ja się specjalnie nikomu nie chwalę. Nie, żeby wstyd mi było albo co. Zwyczajnie uważam to za dane wrażliwe i bez potrzeby się nimi nie dzielę. Ktoś jednak wie. Wie i wykorzystuje. Lekko mnie to wzburzyło. Tym bardziej, że treść taka jakaś... No właśnie. Najpierw zwróciłam uwagę na reklamy. Otóż produkty reklamowane są przez młode, śliczne kobiety. Ale nic to. Poczytałam wnętrze pisemka, bo szacunek do słowa pisanego mam. Jak się okazało w tym przypadku, nieco na wyrost. Takich bzdur dawno nie czytałam. Protekcjonalny ton, takie poklepywanie po pleckach. No i te problemy do rozwiązania... Jeden z artykułów informuje, że ..."bez względu na to, jak dobrze jesteś zorganizowana, kiedy zapraszasz gości - kilka rzeczy zawsze musi się wydarzyć". Jakie to rzeczy? Ano zgodnie z opinią autora/autorki tekstu ktoś może przyjść pół godziny wcześniej. Ale nie jakiś tam Brad Pitt, o nie. Córka z dziećmi może przyjść wcześniej. No. Rada? Następnym razem podaj późniejszą godzinę rozpoczęcia przyjęcia. Inny kwiatek: twój pies robi spustoszenie na szwedzkim stole - na szczęście dobry detergent szybko i skutecznie pomoże ci ślady owego spustoszenia usunąć z podłóg, stołów i innych powierzchni. Jak użyć detergentu na psie i gościach artykuł nie wspomina. O kotach też ani słowa. Ale wspomina, co zrobić, jeśli na specjalnie na tę okazję kupionym stylowym białym swetrze (no przecież na każde przyjęcie kupuje się biały stylowy sweter, n'est pas?) pojawią się plamy po czerwonym winie, soku pomarańczowym lub innym czymś. Ano uprać trzeba ów sweter w jedynym środku usuwającym z łatwością takie plamy. A kieliszki po tym wylanym winie umyć w trakcie jedynym właściwym płynem do zmywania. Kieliszki dzieciom? Córce, żeby ją patrol aresztował za nietrzeźwą nad dziećmi opiekę? Ja rozumiem, że takie pisemka z reklam powstały i w reklamę się obracają, ale żeby tak bez znieczulenia i finezji? Nic to jednak wobec tekstu o korzyściach z posiadania wnuków. Jedno tylko przytoczę zdanie - ..."jeżeli masz problemy z zasypianiem, przez kilka dni zaopiekuj się wnukami, a problemy ze snem znikną - gwarantujemy". No to ja gwarantuję, że ani jeden tekst nie zachęcił mnie do kupowania owego pisemka. Nie ma nic gorszego, niż protekcjonalny ton wobec produktu docelowego, czyli czytelnika. Znaczy dla mnie nie ma nic gorszego. Zakłada bowiem wyższość autora nad czytelnikiem, taką brzydko okazaną wyższość. Brak szacunku do człowieka, no.

poniedziałek, 19 lutego 2018

Kapeć rudy

Lubię się komfortowo czuć w stopy. To oznacza nałogowe kupowanie miękkich skarpetek i kapci. No i zamarzyły mi się wyjątkowe kapcie. Miały być mięciutkie, cieplutkie i tak kapciuchowe, jak tylko można sobie wymarzyć. W dodatku w kolorze ulubionym, czyli rudym. No to kupiłam, albowiem dopieszczam się obficie. Internetowo kupiłam, jak wiele rzeczy ostatnio. Nie lubię chodzić po sklepach, internetowe w nich wizyty podobają mi się znacznie bardziej. Nie wymagają ode mnie ruszenia tyłka z posad. Kapcie są futerkowe w środku,  miało mi być miękko i ciepło. Okazały się tak ciepłe i rude, jak oczekiwałam. Miękkie nieco mniej, nawet stanowczo mniej. Kiedy zakładałam skarpetki było jakoś bardziej miękko, ale założone na gołe stopy lekko uwierały. Pomyślałam nawet, że to bez sensu. Przecież noga w skarpetce jest obszerniejsza, niż bez - powinno być odwrotnie. Ale nic to, wymarzyłam takie, to będę nosić i już. Rozchodzą się albo co. Gdyby nie moja Zaraza, to bym je tak rozchadzała do wypęku. Otóż kapcie również jej przypadły do gustu i stojącymi przy łóżku postanowiła się zabawić po swojemu - znaczy wsadzając do środka łebek i sunąc nimi po podłodze. Nie była zadowolona, kiedy odebrałam jej zabawkę, ale wstać musiałam. No i założyć kapcie musiałam. Uwierały teraz znacznie bardziej, jakoś miejscowo uwierały, jakby Zaraza coś tam włożyła. Wiem, że czasem to robi, sprawdziłam więc ręką, chcąc owo coś wyjąć zwyczajnie. I wyjęłam, psiakrew. W obydwu kapciach tkwiły w palcach kartonowe usztywniacze. Jakim cudem tego wcześniej nie zauważyłam, nie mam pojęcia. Po ich wyjęciu miękkość kapci wzrosła nad wyraz. Teraz są właśnie takie, jakie być powinny. Mięciutkie, cieplutkie i wygodne. I rude, jak należy.

środa, 7 lutego 2018

Sandaliczne potrzeby

Konieczność wymiany niemal całej garderoby mi się nawet spodobała. Jedno mnie jednak uwierało - mianowicie nie zmienił mi się rozmiar stopy. Bo niby konieczności zakupu nowych butów nie ma, a chęci są. Postanowiłam ulec chęciom. Znalazłam sandały, prawie idealne. Niestety, strona jest włoska, wymaga konta paypal, którego nie posiadam i nie chcę posiadać. Nie sprawdzałam już nawet, czy dostarczają poza Włochy. Żal mnie ogarnął ogromny i postanowiłam przegrzebać dostępne, znaczy polskie sklepy internetowe w poszukiwaniu podobnych. I guzik. Większość tego, co jest do kupienia to kompletnie nie mój styl i klimat. Albo obcasik, albo frędzelki, albo błyskotki. Czuję się niedoszacowana jako klient w związku z tym. Wszak popyt powinien kształtować podaż - albo odwrotnie, nigdy nie rozumiałam tych zależności. W każdym razie producenci powinni wyczuć chęć moją i sprokurować to, co mi się podoba. O, mniej więcej takie właśnie:



piątek, 2 lutego 2018

Kubek do latte

Mam czas, to sobie myślę obficie. Efekty myślenia zapijam świetną latte, dostałam bowiem od córki spieniacz do mleka.  Mała rzecz, a cieszy niezmiernie. Brak mi tylko dobrego kubka. Mam duży i brzydki. Chcę mniejszy i ładny. Zwykły, biały, solidny. Taki, który nie stłucze się przy byle okazji. A okazje są, bo dość nieporadna jestem i często coś mi wypada z rąk. Również z powodu zamyślania się, choćby nad marnością świata i jej przejawami. Jak zwykle przejawia mi się głównie człowiek w swojej całej manipulacyjności, hipokryzji, podsiębierności. Nie rozumiem, nie jestem w stanie i tyle.  Podobno, jak to jeden z kolegów wdzięcznie ujął, świadczy to o czystości człowieka. Mój człowiek jednakże póki co jest utytłany, jak stara, zużyta do cna szczotka do kurzu, a dalej nie rozumiem. Znaczy teoria kolegi chyba nie ma do mnie zastosowania.