piątek, 25 maja 2018

Moje Navajo

Nie bez przyczyny Navajo plącze mi się po głowie od jakiegoś czasu. Ono po prostu moje jest. Zaczęło się od biżuterii z turkusami. Latało po mnie to Navajo, jak głupie. Wylatało torbę. Najpierw podstawa, czyli szydełkowany wzór oparty na tkanych kilimach. Przejrzałam niesamowite ilości wzorów. Dwa razy zaczynałam i prułam. Wreszcie znalazłam metodę pozwalającą w miarę poprawnie odtworzyć, co mi w duszy grało.


 Uszycie dołu torby ze skóry też okazało się wyzwaniem. Kupiłam sobie automatyczne szydło (excuse le mot) i uczyłam się równo nakłuwać. Wychodziło nienajlepiej. Kupiłam zatem dłutko do robienia dziurek. To trochę pomogło. Wtedy okazało się, że nici są zbyt grube i zbyt mocno nawoskowane. Igła się zapychała i szew wychodził nierówny i zamazany. Zmieniłam nici, poszło.

Zanim zaczęłam szyć skórę biegałam po sklepach z używaną odzieżą i kupowałam przeróżne paski. Jedne ze względu na ciekawą klamrę, inne ze względu na ich fakturę, kolor, cokolwiek. Znalazłam też kilka dziwnych "cosi" do uwieszenia na torbie.



Potem znalazłam sklep sprzedający akcesoria kowbojskie: concha, nity, przypinki, różności. Donitowałam, co trzeba, dopięłam, dowiesiłam. Do środka włożyłam zwykłą płócienną torbę z jakiegoś marketu i przyszyłam wewnątrz razem z suwakiem. I jest torba. Może nie do końca Navajo, ale jest moja i cieszy mnie po kokardki. Własnoręczna, kolorystycznie dla mnie właściwa i wygodna. Cieszy, mimo drobnych pomyłek, jakie popełniłam przy szyciu nie przewidziawszy na przykład kierunku paska naramiennego. Ale nic to. Jest i cieszy. A robienie takich rzeczy bawi mnie nad wyraz. W związku z tym nie zamierzam na tej jednej torbie poprzestać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz