niedziela, 25 grudnia 2016

Kornacka świąteczna

Czas spędzany z wszystkimi moimi dziećmi jest zawsze czasem wyjątkowym. Jest wzruszliwie, ale i wesoło. Oczywiście tak było i tym razem. Nie dzieliliśmy się opłatkiem, bo nikt z nas nie pamiętał, żeby się o niego postarać. Były za to życzenia i przytulania w dużej ilości. Ze strony wnuków wyjątkowo obfite. Potem spokojne rozmowy przy stole, bez damoklesowego miecza czasu nad głową. Wydawałoby się, że w takiej atmosferze Kornacka nawet czubka głowy nie wystawi. Niestety, wystawiła język. Otóż Janek dostał pod choinkę prawdziwą gitarę, więc rozmowa potoczyła się nieco muzycznie. Zięć starszy jest mi muzycznie bliski, więc podzieliłam się z nim The Missionary Position, dokonaniami tego zespołu znaczy. Spodobało mu się nawet. Młodszy zięć się nie odzywał, nie jego klimaty. Odsłuchiwanie trwało, gdy weszła córka z wiadomością od babci. Babcia, na telefoniczne pytanie jak się czuje, poinformowała, że w nocy pojawiło się jej krwawienie z odbytu. Może nieco zbyt spontanicznie zareagowałam chcąc uspokoić zaniepokojenie córki, niemniej jednak spytałam: może po prostu odbyła stosunek analny? Zapadła cisza. Zięciowie popatrzyli na siebie tylko, podejrzewam, że z lekkim przerażeniem. Dotarło do mnie wtedy, co powiedziałam i nerwowo sprawdziłam, gdzie są wnuki. Uff, bawią się w sąsiednim pokoju. I wtedy usłyszeliśmy głos Janka: co to jest analny? Wszyscy zgodnie odchrząknęliśmy i natychmiast zaczęliśmy rozmowę o pogodzie. Gdyby tylko na tym się skończyło, może nie zrujnowałabym tak całkiem sobie reputacji w oczach zięciów. Ale nie, Kornacka musiała znowu jęzora wystawić! W brodzie młodszego zięcia wyraźnie widoczne były drobinki brokatu. Wcześniej już mu powiedziałam, że mu z tym całkiem do twarzy, znaczy do brody. Podobno jego żona, a moja młodsza córka wszystko w domu posypała brokatem. Upodobanie do brokatu ma od dziecka. Jako kilkumiesięczne, raczkujące niemowlę zlizywała brokat z bombek choinkowych, jedną nawet udało się jej zmemłać i połknąć. Chyba połknąć, bo resztek żadnych nigdzie nie znalazłam, a usteczka miała malowniczo ubrokacone. Trudno się dziwić, że sypie brokatem wokół, czym skorupka za młodu nasiąknie bowiem... No. Gdy zauważyłam brokat w brodzie starszego zięcia musiałam zareagować: ty też masz brokat w brodzie, całowaliście się? I słowo daję, niewinne pocałunki braterskie miałam na myśli. Starszy zięć zamilkł, po czym bąknął: no nnnnie... Całkiem bez przekonania bąknął. Po chwili brzemiennej w przemyślenia ciszy odezwał się zięć młodszy: chyba głupio wyszło, co? Właściwie trudno się wobec powyższych moich reakcji dziwić, że kiedy córka spytała, jakie mam około sylwestrowe plany, zięciowie popatrzyli na siebie i zgodnie stwierdzili: ty jeszcze mamę pytasz? Wiadomo przecież, no. 

A tak naprawdę wygląda Kornacka. Dostałam ją od mojej Irlandii z wyjątkowymi życzeniami.


środa, 14 grudnia 2016

Dokąd idziemy, skąd przybywamy

Postanowiłam dowiedzieć się czegoś więcej o Tesli, jako że wykazałam się w rozmowie kompletną niemal ignorancją. Niestety, nie było mi dane. Na stronie, na której czytałam o Tesli znalazłam link prowadzący do opisu eksperymentu Calhoun'a. I to był koniec czytania o Tesli. Eksperyment Calhoun'a wszedł we mnie i siedzi do teraz. I pewnie posiedzi jeszcze długo. Jest o czym myśleć. 
John Calhoun, amerykański socjolog przez wiele lat badał populację myszy w sztucznie stworzonym środowisku. Środowisko pozbawione było zagrożeń, dostęp do pokarmu nieograniczony, zapewniona opieka lekarska eliminująca zachorowania, epidemie itd. Jedynym ograniczeniem była przestrzeń przeznaczona maksymalnie dla 3840 myszy. Niemniej w tej przestrzeni myszy mogły się całkiem wygodnie urządzić budując sobie gniazda lęgowe, czy co by tam sobie wymyśliły. Początkowo populacja rosła szybko, podwajając się co 55 dni. Myszy stworzyły sobie swoistą społeczność, niektóre z nich były wyraźnie dominujące (szczególnie samce), pozostałe podporządkowywały się bez protestów. Dzieci dziedziczyły pozycję społeczną rodziców, czyli te z rodzin, gdzie samiec był waleczny i stosunkowo agresywny, też takie były. I osiągały wyższą pozycję w mysiej społeczności stając się czymś w rodzaju przywódców. W okresie szczytowego rozwoju społeczności osobników potulnych, mało agresywnych było trzykrotnie więcej, niż tych dominujących, o stabilnej pozycji społecznej. Od 315 dnia, kiedy populacja liczyła około 600 osobników mysia społeczność zaczęła się zmieniać. Populacja zaczęła się podwajać już nie co 55 dni, a co 145 dni. U samców zaczęła zanikać umiejętność obrony własnego terytorium, rolę obrońców gniazda stopniowo przejmowały karmiące samice. Jednocześnie pozbywały się z gniazd często niesamodzielnego jeszcze potomstwa. Coraz częściej pojawiała się przemoc: dominujące samce raniły te potulne, z czasem zaczęły je również wykorzystywać seksualnie, pojawił się mysi homoseksualizm. Jednocześnie samce przestały kompletnie zabiegać o samice. Samice zaczęły stosować swoistą antykoncepcję - wchłanianie płodów, co zmniejszało oczywiście liczbę żywych urodzin. Od 560 dnia eksperymentu zaczęło się wymieranie populacji. Samice rzadko zachodziły w ciążę, nieliczne młode nie przeżywały. Te, które przeżywały były wyrzucane z gniazd nie nabierając żadnych cech społecznych gwarantujących przetrwanie gatunku. Większość samców przestała wykazywać jakiekolwiek zainteresowanie samicami, poświęcając czas wyłącznie sobie i swojemu futerku - jadły, piły, spały i dbały o wygląd, nic więcej. Nie potrafiły też poradzić sobie z żadnym nietypowym bodźcem. Głupie były, choć ładne. Po pewnym czasie populacja całkowicie utraciła zdolność do reprodukcji. Ostatni osobnik zmarł bezpotomnie w 1588 dniu eksperymentu.

Bardzo skrótowo rzecz potraktowałam, jednakże jakiś obraz powyższy opis daje. Wyeliminowanie jakichkolwiek zagrożeń, łatwość w zdobywaniu pokarmu, brak nabytych zdolności społecznych doprowadziło do upadku mysiej populacji. Zastanawiam się tylko, na jakim etapie jest nasza populacja... 



niedziela, 11 grudnia 2016

Niepewność

Miłość od pierwszego wejrzenia W. Szymborska

Oboje są przekonani,
że połączyło ich uczucie nagłe.
Piękna jest taka pewność,
ale niepewność piękniejsza.

Sądzą, że skoro nie znali się wcześniej,
nic między nimi nigdy się nie działo.
A co na to ulice, schody, korytarze,
na których mogli się od dawna mijać?

Chciałabym ich zapytać,

czy nie pamiętają -
może w drzwiach obrotowych
kiedyś twarzą w twarz?
jakieś "przepraszam" w ścisku?
głos "pomyłka" w słuchawce?
- ale znam ich odpowiedź.
Nie, nie pamiętają.

Bardzo by ich zdziwiło,
że od dłuższego już czasu
bawił się nimi przypadek.

Jeszcze nie całkiem gotów
zamienić się dla nich w los,
zbliżał ich i oddalał,
zabiegał im drogę
i tłumiąc chichot
odskakiwał w bok.

Były znaki, sygnały,
cóż z tego, że nieczytelne.
Może trzy lata temu
albo w zeszły wtorek
pewien listek przefrunął
z ramienia na ramię?
Było coś zgubionego i podniesionego.
Kto wie, czy już nie piłka
w zaroślach dzieciństwa?

Były klamki i dzwonki,
na których zawczasu
dotyk kładł się na dotyk.
Walizki obok siebie w przechowalni.
Był może pewnej nocy jednakowy sen,
natychmiast po zbudzeniu zamazany.

Każdy przecież początek
to tylko ciąg dalszy,
a księga zdarzeń
zawsze otwarta w połowie.

Wyjątkowo piękny wiersz, wyjątkowo prawdziwy i wyjątkowo optymistyczny.

sobota, 3 grudnia 2016

Pięknie jest


Życie ma tylko jedną stronę. No. A gdyby jednak nie, to:


I gwiżdżemy, gwiżdżemy. Na wszystko.

piątek, 2 grudnia 2016

Z przyjemnością

Jestem kobietą permisywną! Tyle lat żyłam nie zdając sobie z tego sprawy. W nieświadomości żyłam, ot co. Teraz już wiem, dzięki nowej ekspertce Ministerstwa Edukacji, nie bez kozery Narodowej. Stosowanie bowiem innej metody planowania rodziny, niż naturalna (cokolwiek to znaczy) oznacza nastawienie na przyjemność seksualną, która pozbawia akt płciowy celu prokreacyjnego i jednoczącego. A to pozbawienie prowadzi w stronę rozpusty, rozwodów i upadku. Pani ekspert wie, co mówi, bo od lat młodzieńczych zajmuje się tematem. Teoretycznie się zajmuje. Moja praktyka nie była poparta zatem teorią właściwą, permisywna jestem i upadnięta całkiem w związku z tym. Tylko mi się wydawało, że dokonywane akty płciowe były jednoczące, one protiwpołożnie - powodowały rozpad. A jeszcze śmiałam przyjemność odczuwać! Teraz to ja mam dylemat: czy wobec faktu, iż okres prokreacyjny mam poniekąd za sobą wolno mi aktów płciowych dokonywać? Byłyby przecież dokonywane li tylko dla przyjemności, nie pociągając za sobą skutków w postaci 500+. Cel według pani ekspertki rozwiązły, ale może doceniona by została troska o budżet państwa? Albo co? No ale nie jednoczące by to były akty, też do kitu. Lubię się jednoczyć jednak. Z przyjemnością.

niedziela, 27 listopada 2016

Cacko z dziurką

Co mnie podkusiło, żeby sąsiadowi wspomnieć, że jadę do empiku, to ja nie wiem. Podejrzewam, że to Kornacka podszepnęła. Czuła się pewnie zbyt długo lekceważona, bo jakoś dziwnie złagodniałam ostatnio i za często jej do głosu nie dopuszczam. To sobie chciała poużywać. I jak słowo daję, miała powód. Sąsiad, początkowo bardzo chętny do wyjścia (coś tam zamierzał sobie kupić w okolicy empiku), tuż przed startem zaczął marudzić. Nie zwracałam uwagi, a trzeba było! Bowiem, jak mu się marudzenie włączy, to na czas nieokreślony. Zaczęło się od fajek. Tuż przed wejściem do empiku postanowiłam sobie zapalić. Wiedziałam, że spędzę w środku sporo czasu, chciałam się zabezpieczyć. No i usłyszałam, że zachowuję się jak narkomanka. Nie zdążyłam zareagować, bo Kornacka strzeliła fochem, jak dyskobol tym swoim przyrządem do rzucania: z wizgiem i na odległość. Nie wiem, czy sąsiad miał wyjątkowo nieżyczliwy ton wypowiedzi, czy ja mniej cierpliwa? Ale poszło - dorosła jestem i nikt mi nie będzie uwagi zwracał, no. A jeśli już ktoś zwraca, to jeśli uwaga jest życzliwa, przyjmuję czasem nawet z uśmiechem. Takie nieżyczliwe, wredne uwagi to ja traktuję z wzajemnością i spuszczam Kornacką ze smyczy. Póki co skończyło się na gigantycznym fochu. I gdybyż sąsiad na tym poprzestał... Musiał jątrzyć i judzić nieustannie. A to za długo w książkach przebieram, a to mogłabym tak bez końca nie pytać pana empikowca o pomoc. W końcu poszedł sobie mówiąc, że idzie coś tam kupić i spotkamy się przed. Nie dodał przed czym niestety. Po zakończeniu zakupów więc przysiadłam sobie na jakimś fotelu stojącym przy lodziarni chyba i zaczęłam czytać książkę, na której najbardziej mi zależało i która była głównym powodem tej wyprawy. Mianowicie Tomek Beksiński Portret prawdziwy W. Weissa. Zaczęłam czytać i już jedno z pierwszych zdań napełniło mnie błogością i przekonaniem, że miałam rację. Otóż autor skomentował film, który widziałam przed tygodniem: Ostatnia rodzina. Film o Beksińskich właśnie, gdzie Tomek Beksiński latał po ekranie w charakterze świra. Komentarz autora książki brzmi: Ostatnia rodzina to nieuczciwy, nikczemny film. I dalej rozwinięcie tematu, czyli cytat z jego ostatniego maila wysłanego do przyjaciela, gdzie przypomniał słowa bohatera filmu Peckinpaha Ballada o Cable'u Hogue'u: umieranie nie jest tak straszne, jak obawa przed tym, co powiedzą o człowieku po jego śmierci. Jakby wiedział, że film Ostatnia rodzina zostanie kiedyś nakręcony. Zaczytałam się całkiem. Przeświadczenie, że czułam te przegięcia w filmie, jego przerysowania - nie wiedzieć czemu służące - latało po mnie z lubością. Że nie tylko ja, że moje zdanie tylko na podstawie głosu radiowego Tomka Beksińskiego było słuszne. Jak się okazało, sąsiad w tym czasie gorączkowo mnie poszukiwał. Pojęcia nie mam dlaczego, bo przecież siedziałam w umówionym miejscu, czyli "przed". Przed lodziarnią, w pobliżu empiku zresztą. Dużym pobliżu. Kiedy mnie znalazł, pysknął ćwierćdziobem, że ze mną tak zawsze, że nawet się umówić ze mną nigdzie nie można, bo i tak mnie tam nie ma. Popatrzyłam tylko, zmilczałam, choć Kornackiej aż ręce latały, żeby dać z liścia. Wstałam, z żalem zamknęłam książkę i zakomunikowałam, że teraz to ja muszę do rtv agd. Sąsiad żachnął się zauważalnie, ale pyska nie otworzył, wyczuwając chyba w moim głosie nadpływające stado piranii. Grzecznie poszedł za mną. Miłego, młodego pana z bródką spytałam, gdzie mogę znaleźć głośniki z dziurką z przodu i nawet nie musiałam tłumaczyć, o co mi chodzi - zrozumiał od razu, że z wejściem słuchawkowym. Stanowił tak ogromny kontrast z nieżyczliwym nastawieniem sąsiada, że uśmiechałam się do młodego pana bez opamiętania. Niestety, z dziurką z przodu nie było, a takie właśnie są mi niezbędne. Z dziurką z tyłu to ja mam, a chciałam sobie ułatwić. Wyszłam podziękowawszy, za mną wlókł się skwaszony sąsiad. Na zewnątrz zaproponowałam, że zamiast łazić po schodach pójdziemy dokoła, pasami. Schodów bowiem nie lubię. Kilometry będę robił, bo tobie się nie chce! - warknął sąsiad. Słodko wycedziłam, że chodzenie dobrze wpływa na zdrowie, również psychiczne. Już przy samym domu przypomniałam sobie, że miałam kupić masło i serek. Weszłam do narożnego sklepu i poprosiłam o masło, a ponieważ był mój ulubiony pan sprzedający postanowiłam przedłużyć zabawę. Wyszłam ze sklepu i z talentem godnym Modrzejewskiej (co najmniej!) zawołałam: ojej! zapomniałam o serku... Wróciłam z satysfakcją widząc poczerwieniałe oblicze sąsiada i żałowałam, że nic więcej nie jest mi potrzebne, mogłabym sobie tak przypominać wiele razy przecież. Reasumując: od dziś przed jakimikolwiek zakupami wyślę na zwiady Kornacką, żeby sprawdziła, w jakim nastroju jest sąsiad. Z marudnym typem albowiem włóczyć się nigdy więcej nie zamierzam.

Weselny tort

Ona - w długiej białej sukni, z bukietem krwistych róż w dłoni. Spod welonu widać było jej szafirowe, jak niebo w upalny dzień, oczy. On ubrany był w czarny garnitur, białą koszulę z obowiązkową ślubną muchą. Nie patrzyli sobie w oczy, ich wzrok skierowany był przed siebie, na licznie zgromadzonych gości. Wszyscy wstali z miejsc, by móc lepiej im się przyjrzeć. Ich splecione w miłosnym uścisku dłonie drżały lekko, gdy weselny tort wjeżdżał na środek sali. Muzyka ucichła. Do tortu podeszli państwo młodzi trzymając razem  nóż. Ona zadrżała wyraźnie, kiedy ostrze prześliznęło się przez lukrowany napis: sto lat młodej parze! On  stał pozornie niewzruszony, ale serce waliło mu ze strachu. I wtedy nóż uniesiony nad ich głowami opadł dokładnie między nimi, przecinając ich splecione dłonie, muskając ostrzem rąbek jej białej sukni. Panna młoda ze śmiechem wzięła jego lukrowaną postać w rękę i tryumfalnie uniosła w górę. Ona została sama, nikt już nie zwracał na nią uwagi poza panem młodym, który pożądliwie spoglądał na jej słodką, białą twarz.

piątek, 25 listopada 2016

Skubanie karakuła

Ruszyłam dziś w świat o nietypowej porze, bo w dzień powszedni przed południem. Najpierw bank - wiedziałam, że muszę tam być wcześnie, bo ten właśnie bank jest znany z dużych kolejek. To, co się tam działo przeszło moje oczekiwania - człowiek na człowieku, wiek w górnej strefie stanów podeszłych. Zrezygnowałam, postanowiłam sprawę załatwić w centrum. Droga do tramwaju wiodła obok bazarku. I znowu człowiek na człowieku, i znowu wiek w górnej strefie. Zaintrygowało mnie to do tego stopnia, że zaczęłam się już świadomie przyglądać i oceniać wiekowo. Im bliżej centrum, tym więcej ludzi młodych, ale wciąż przewaga tych strefowych. Załatwiłam, co miałam załatwić i wsiadłam do kolejnego tramwaju mającego dowieźć mnie do autobusu, który z kolei miał mnie dowieźć do celu, czyli do centrum handlowego na przedmieściach. Siedziałam sobie i kombinowałam, do którego sklepu powinnam najpierw zajrzeć, żeby później mieć bliżej do autobusu - zakładałam, że będę obładowana zakupami. No to sobie siedzę w tramwaju odpłynięta całkiem i nagle czuję, że ktoś mnie skubie! Jak słowo daję, ktoś skubał mnie po moim karakule. Obejrzałam się ostrożnie - babinka jakaś. I mówi: przyczepiło się coś pani, a to brzydko wygląda. No faktycznie, mojego karakuła czepia się wszystko, a miałam żółty szalik, mogło się żółte czepnąć czarnego. Chwila przerwy, znów skubie. Znów się lekko odchyliłam i podziękowałam za skubanie, mówiąc, że resztę sobie doskubię sama i później. Nie, nie - powiedziała babinka - już kończę, zaraz będzie dobrze. Mężnie wytrzymałam skubanie do końca, podziękowałam raz jeszcze i wysiadłam z ulgą. Nie wiem, czy lubię, kiedy ktoś mnie podskubuje, no nie wiem. Zakupy przeszły ulgowo, nie znalazłam tego, czego szukałam. Kupiłam tylko bluzkę jakąś i skarpetki z Mikołajem. Nieplanowane, ale miłe zakupy. W sklepach gorąco, na zewnątrz zimno i mgła. Kornacka mi zaczęła wyglądać zza kołnierza, ale kazałam jej się uspokoić, bo doskubać Kornackiej z karakuła to żadna babinka nie da rady. Wylazła dopiero w autobusie, kiedy zobaczyłam jakąś panią w kurtce dokładnie takiej, jakiej szukałam. I oczywiście nie znalazłam. Siłą powstrzymałam Kornacką, żeby nie zdarła tej kurtki z grzbietu pani. I postanowiłam ruszyć w świat na poszukiwania jutro - w stronę dokładnie protiwpołożną. W wyskubanym karakule ruszę.

Skarpetki z Mikołajem!

niedziela, 13 listopada 2016

Laurka

Taką laurkę dostałam.

sobota, 5 listopada 2016

Idźcie i rozmnażajcie się

Bardzo mnie ucieszyła wiadomość, że nasi dzielni posłowie poparli w piątek projekt Za życiem mający ułatwić kobietom ciążę, poród i opiekę nad dzieckiem. Ktokolwiek jest autorem tego projektu zasługuje na powszechny szacunek i podziw. Jeden z punktów bowiem zakłada wypłatę 4 tysięcy złotych po urodzeniu dziecka ciężko chorego lub niepełnosprawnego. Zapewne pieniądze te przydadzą się rodzinom postawionym nagle w trudnej sytuacji. Nagle, bo niedługo nie będzie się przecież wykonywać badań prenatalnych. Jestem niemal pewna, że do tego dojdzie. Jeden z posłów mojej ulubionej partii zasugerował, że owe 4 tysiące powinny też dostawać kobiety rodzące dziecko poczęte z gwałtu. No ludzki pan, psiakrew. Niemniej, po pierwszym szoku, zaczęła zastanawiać się nad płynącymi z takiego zapisu korzyściami. Otóż wyobraziłam sobie ogłoszenia w gazetach treści: pana na gwałt, pilnie, gwarantowany sprawiedliwy podział zysku. Gwałt się odbędzie, przynajmniej teoretycznie, sprawca pozostanie nieznany, bo ofiara nie rozpozna, pieniądze dostanie, podzieli się z nieznanym sprawcą, a dziecko można oddać w oknie życia albo co. Niby brzmi groteskowo, ale kto wie, co wyedukowanej na serialach i Chwilach dla debila części społeczeństwa może strzelić? Przy tym ileż ciekawych możliwości taki zapis otwiera! W zasadzie gwałt zbiorowy powinien być premiowany zwielokrotnieniem owych 4 tysięcy. A ciąża mnoga z takiego gwałtu to już jak wygrana w Lotto, psiakrew, być powinna. No na przykład: czterech nieznanych sprawców, bliźnięta się rodzą, czyli 4 x 4 x 2 = 32 tysiące jak nic! Oszałamiająca perspektywa. Zaczynam rozumieć dlaczego państwo nasze wycofuje się z finansowania zabiegów in vitro - taki gwałt zbiorowy in vitro to może być klęska dla budżetu!



poniedziałek, 31 października 2016

Kornacka - reaktywacja

Kornacka od dawna nie miała okazji zaprezentować swoich możliwości, toteż jak już pokazała to z wizgiem. Półgodzinne czekanie na autobus nie zrobiło na niej wrażenia, ale pan siedzący w autobusie obok mnie już tak. Pan oczywiście trzymał nóżki pod kątem rozwartym i ani myślał zewrzeć ich choćby o milimetr. Zionął przy tym przetrawionym alkoholem i czymś bliżej nieokreślonym, co wywołało we mnie odruchy wymiotne. Na tyle silne, że wysiadłam przystanek wcześniej i spory kawałek szłam piechotą. Kornacka już zaczęła mi wystawać zza kołnierza karakuła. Nieśmiało, ale jednak. Na cmentarzu zaczęła już dość śmiało wychylać się i rozglądać po okolicy, komu by tu przyłożyć i za co. Okazja trafiła się dość szybko. Udałyśmy się z córką do kościelnej kancelarii, żeby dokończyć przepisywanie prawa do rodzinnego grobu z wujka na moją córkę. W kancelarii urzędowała pani w wieku późnym bardzo, mimo to sprawnie posługiwała się komputerem, tylko jakoś, psiakrew, powoli. Spieszyć nam się specjalnie nie spieszyło, Kornacka nie miała czego się czepiać. Za to wystrzeliła jadem podczas konwersacji. Zaczęło się od pytania kim jest osoba, która zrzekła się na naszą korzyść praw do grobu. Nieco mnie to pytanie ogłuszyło, ale cierpliwie wyjaśniłam, że jest to syn z drugiego małżeństwa szwagierki mojej babci, a ta osoba, która prawa do grobu ma nabyć, to moja córka. Pani pokręciła głową  (słowo daję, że z satysfakcją) i wycedziła: a to nic z tego, albowiem grób ziemny może przejąć tylko osoba z bliskiej rodziny, co innego grób murowany. Z jednej strony nieco mnie ucieszyła wiadomość, że wspomniany wujek nie jest moją bliską rodziną, z drugiej jednakże koncepcja przejęcia praw nam się oddalała. Moja córka przytomnie się wtrąciła, że w tym grobie jest pochowana moja ciocia, która była siostrą mojej mamy. Znaczy bliższa rodzina stanowczo. Pani się zgodziła, że rodzina to bliska, że mamy wobec tego prawo do grobu, oczywiście uprzednio opłaciwszy jakąś kosmiczną liczbę lat grobowych. I znowu napomknęła, że co innego grób murowany. Grobem murowanym właściciel może dysponować jakkolwiek i przekazywać dowolnie. Co ona z tym murowaniem? - zaczęłam się zastanawiać. Z zastanawiania się wyrwały mnie słowa pani kancelarii, że wtedy to się grób kopie głęboko, bo tu wszystko piaski, to można głęboko. Jak się już wykopie głęboko, to się szczątki tam leżące zbiera w skrzyneczkę i kładzie na dnie. Nad tym muruje się dwa albo trzy nowe miejsca. Szczątki Kornacką wykończyły. Tym bardziej, że dało się zauważyć, że pani kancelaria w ostatniej chwili zrezygnowała z powiedzenia "resztki". Zrezygnowała moim zdaniem widząc wzrok Kornackiej, czyli mój. Ale pierwsze "re.." już jej z ust korali wyszły. No cholera mnie wzięła wyjątkowa. Ostatnimi siłami trzymałam język Kornackiej na wodzy, co stało się tym trudniejsze, że pani uparła się, że ulica, na której mieszka moja córka nie istnieje. Następnie przeszła do sprawy trudniejszej, mianowicie do urżnięcia drzewa, które rośnie tuż obok grobu i jego korzenie zaczynają rozsadzać płytę. Usłyszałyśmy, że mamy napisać podanie o urżnięcie, ale koniecznie musimy też prosić o wykarczowanie. No i oczywiście musimy posadzić nowe drzewo. Moje dziecko, nad wyraz cierpliwie znosiło wywody pani kancelarii, a nawet się uśmiechało. Mnie Kornacka tak zacisnęła dzioba, że ledwo wyjąkałam do widzenia. Po wyjściu dziecko na mnie spojrzało i zaczęło się śmiać. Usłyszałam, że mamy szczęście, że była pani kancelaria, a nie ksiądz. Ona zaczęła sprawę załatwiać z księdzem jakiś czas temu i gdyby dzisiaj był tenże, miałabym większy ubaw znacznie. Nawet nie próbowałam sobie tego wyobrazić. Szczątki latały po mnie, jak kot z pęcherzem. Jak człowieka trzeba pochować, to człowiek jest i pochówku prochów się nie przewiduje, a potem to już co? Resztki nędzne? No to można je do skrzyneczki i do dołka, jak obrazowo pani kancelaria nam przedstawiła. Szarpało mną w środku, włączyłam proces bolesny, ale konieczny. Córka tylko na mnie patrzyła i czekała na rezultat przemyśleń. W końcu wycedziłam, że życzę sobie stanowczo zostać spalona dokładnie i rozsypana gdziekolwiek, żeby nikt nie musiał się moimi resztkami, znaczy szczątkami, kłopotać. I nie życzę sobie przychodzenia w miejsce pochówku, rozsypania  w okolicy początków listopada. Tu córka zgłosiła zastrzeżenie. Otóż niedawno zmarła babcia mojego zięcia, którą Janek znał i lubił. I on sobie życzył na grobie babci Zosi właśnie zapalić lampkę, więc pewnie na moim grobie też będzie chciał. No jest to pewien problem. Dla mnie w grobie nie ma już osób mi bliskich, które odeszły. One istnieją we mnie, ale na pewno nie leżą na cmentarzu. A już na pewno wisi im to, czy ja tam bywam. Ja też nie zamierzam po śmierci przywiązywać się do miejsca pochówku własnych resztek, czy prochów. Raczej pozwiedzam sobie świat w charakterze eterycznej mgiełki lub porywczego wichru - w zależności od nastroju. Muszę o tym z wnukami porozmawiać i uzmysłowić, że wolę zostać zapamiętana żywa. Że jako żywa będę bardziej obecna, bardziej z nimi, niż jako zimna płyta nagrobna. Myśl o wnukach jak zwykle podziałała na Kornacką łagodząco i do domu dojechała już tylko wściekle głodna i przemoczona.

Na plaster

Wdałam się niedawno w idiotyczną dyskusję o zaufaniu. Rozmówczyni moja twierdziła, że swojego pilnować trzeba. Mało pilnować, walczyć trzeba. Prezentowałam zdanie dokładnie protiwpołożne - że jak się kocha należy puścić wolno. Jeśli wróci, znaczy to jest to, jeśli nie wróci znaczy na plaster taki interes. Całym swoim życiem udowadniałam puszczanie, z różnym skutkiem, ale wiem, co mówię. Zaczęłam dość wcześnie, bo w wieku lat osiemnastu lub dziewiętnastu chyba. Byłam wychowawczynią na koloniach i mój przyszły mąż przyjechał mnie weekendowo odwiedzić. Z namiotem przyjechał. Uczestników kolonii też różni ludzie odwiedzili, jedni z namiotami, inni na krzywy ryj chcąc się załapać. Miejsc noclegowych dla wszystkich nie starczyło, jedna panienka odwiedzająca została bez przydziału. Z miejsca zaproponowałam jej nocleg w namiocie z moim przyszłym mężem. Do głowy mi nie przyszło, że może to być niestosowne, że niby kuszenie losu, że nie wiadomo co z tego miałoby być. Moim zdaniem nic. Jeśli miałoby coś być, to znaczy, że tak miało. Kochałam swojego przyszłego męża, o ile pamiętam, ufałam i koniec pieśni. Gdyby zaufania nadużył, byłby to pierwszy raz i ostatni. Tak też się stało, ale znacznie później i wcale nie w kontekście męsko-damskim. Kolejny raz przytrafił się wiele lat do przodu, po mężu pozostały już tylko wspomnienia. Otóż jeden pan wychodził regularnie, co tydzień, na brydża do znajomych. Wracał nad ranem, co ani trochę mnie nie niepokoiło. Skoro mówił, że na brydża, znaczy tak było. Przestałam panu wierzyć z zupełnie innego powodu, a wtedy okazało się, że to nie był brydż jednak. Tego rodzaju sztuki wychodzą mi bez problemu. Przykłady podałam akurat z pola płciowego, ale robię tak w każdym układzie - zarówno płciowym, jak i przyjacielskim. Ogromnie cenię sobie własną wolność, dokładnie tak samo cudzą. Każdy, nawet najbardziej zażyły układ nie jest dla mnie usprawiedliwieniem dla węszenia, gmerania i kontrolowania. Węszenie i gmeranie wręcz budzi moją żywą niechęć. Odróżniam węszenie i kontrolowanie od troski i zainteresowania, nawet żywego zainteresowania. Zatroszczona lubię być, kontrolowana nie znoszę. Inna rzecz, że wystarczy raz mojego zaufania nadużyć i wtedy, żeby skały srały - jak to obrazowo ujmuje moja koleżanka - nie da się wrócić do stanu wyjściowego. Poczytuję to sobie za ogromną wadę, bo w końcu ludzie się mylą, popełniają błędy i takie tam. Nie powinno się przekreślać czegoś zażyłego z powodu drobiazgu jakiegoś. Niemniej tak mi to działa. Skały srają i koniec. Nawet, jeśli decyduję się ten nadwątlony układ ciągnąć, to widać, słychać i czuć, jak puszcza w szwach. Układ puszcza. I jeśli jakimś cudem trwa nadal, to już ani on świeży, ani ładny, ani potrzebny. W głębi trzewi jednak wierzę, że są osobniki nienadużywające niczyjego zaufania, płci obojga. Wierzę i już. I co gorsza, znam przykłady. Protiwpołożne przykłady też znam, ale nie będę sobie nimi tyłka zawracać. Na plaster mi to.

sobota, 22 października 2016

Ulewanie

Pan prezes głosi, że kobieta powinna rodzić dziecko po to, żeby je ochrzcić. Co dalej, nie mówi. Pan minister od zdrowia zaleca ograniczenie liczby cesarskich cięć przy porodzie. Podobno poród naturalny jest lepszy i dla matki, i dla dziecka. Profesor z najczulszym sumieniem lekarskim na świecie stwierdza, że osoby o poglądach lewicowych mają większe problemy z zajściem w ciążę, a powodem jest przesadna dbałość o szczupłą sylwetkę. Jasna cholera! Kiedy ksiądz Longchamp zauważył u dzieci z in vitro odróżniającą je od innych bruzdę myślałam, że nie jest mnie w stanie już nic ruszyć. Tymczasem rusza mnie coraz bardziej. Przerażający jest ten festiwal głupoty i zakłamania. Klauzulę sumienia zaczynają stosować wszyscy, jak leci. Kurier z jakiejś firmy odmówił wejścia do lokalu gazety niezgodnej z jego poglądami z powodów ideologicznych właśnie. Kiedyś wydawało mi się niemożliwe, żeby lekarz odmówił wykonania jakiegokolwiek zabiegu z powodu posiadanych poglądów - składa przecież przysięgę, że będzie ratował ludzkie życie i zdrowie. Dzisiaj to norma, lekarz zasłania się klauzulą sumienia i sprawa załatwiona. Ma czyste ręce, bo przecież ma sumienie. Umiera matka, dziecko, człowiek, a on ma czyste sumienie. Przelewa mi się, ulewa i rozlewa. Język używany publicznie mnie boli. Wartościowanie ludzi ze względu na poglądy mnie boli. Podłość mnie boli. Coraz bardziej boli mnie wszystko w człowieku. I przestaje być żartem szukanie miejsca na ziemi bez tego wszystkiego. I ciągle aktualne są słowa pastora Niemollera, napisane w 1942 roku, coraz bardziej aktualne.

Kiedy przyszli po Żydów, nie protestowałem. Nie byłem przecież Żydem.
Kiedy przyszli po komunistów, nie protestowałem. Nie byłem przecież komunistą.
Kiedy przyszli po socjaldemokratów, nie protestowałem.   Nie byłem przecież socjaldemokratą.
Kiedy przyszli po związkowców, nie protestowałem. Nie byłem przecież związkowcem.
Kiedy przyszli po mnie, nikt nie protestował. Nikogo już nie było.


 

sobota, 15 października 2016

Zakochany pan dres

Wyruszyłam w świat tramwajem. Jedyne wolne miejsce było obok pana dresa roztaczającego wokół siebie woń piwa. Otwartą butelkę zresztą trzymał w dłoni. Pan dres był młody, markowy, łysy, odpowiednio ukarkowany. Na policzku miał szeroką poprzeczną bliznę. Ale co tam, ja nie ułomek i się byle dresa nie przestraszę. Grzecznie mruknęłam "przepraszam", bo pan dres oczywiście nóżki w zachęcającym rozkroku trzymawszy blokował siedzenie obok. Spojrzał na mnie z dezaprobatą, ale nóżkom swoim kąt rozwarcia zmniejszył. Usiadłam. Ale kiedy na mnie tak spojrzał, zauważyłam, że ma niezwykle piękne, zielone oczy. Dobre takie.  No ale wyglądał, jak wyglądał, siedziałam cicho. W pewnym momencie wyjął telefon i gdzieś zadzwonił, do kobiety znaczy, bo mówił jej, że źle postąpiła i teraz on będzie musiał spać na dworcu. No żal mi się go zrobiło. Coś jeszcze do słuchawki mówił i mówił, w końcu nieco głośnej powiedział, że ona (ta kobieta ze słuchawki, jak mniemam) przypał mu robi, bo ludzie słuchają, jak on o takich sprawach publicznie rozprawia. Ujął mnie tym po kokardki, aż się do niego uśmiechnęłam i szepnęłam, że wszystko będzie dobrze. Skończył rozmowę, popatrzył na mnie groźnie i już myślałam, że mnie zruga niewybrednie, ale nie. Zapytał: no jak może być dobrze, skoro ona... Tu popatrzył na mnie jeszcze raz i spytał: pani jest z Pragi? Potwierdziłam, że tak, przecież się dzielnicy nie wstydzę. I tu pan dres w długich żołnierskich słowach wyjaśnił mi swój problem. Gdybym była z Żoliborza na przykład, to pewnie by się męczył słowa uprzejme dobierając. A tak sobie pozwolił zrozumiale. Ja sobie jednakże pozwolę przetłumaczyć, bo nie wiem, czy klawiatura by niektóre słowa przyjęła - otóż owa kobieta z telefonu szlaja się po wszystkich okolicznych rogach, puszcza z każdym, kto się nawinie, a jego, pana dresa znaczy, zwodzi i kantuje. No to spytałam po co mu taka impreza. Uśmiechnął się wtedy oczami ciepło i powiedział poważnie: bo ja jej chcę pomóc. Od razu zrozumiałam, że zakochany po uszy! Dałam mu kilka złotych rad, że niby ma pomagać, bo to może nie jest zła kobieta, tylko pogubiona. Że ja wiedźma taka jestem i widzę, że wszystko się ułoży. Że widzę, że dobry człowiek z niego i będę trzymać kciuki, żeby mu się udało. Pan dres patrzył na mnie i patrzył. W końcu wziął telefon do ręki i zaproponował: to może pani z nią porozmawia? Odmówiłam oczywiście, ale poradziłam mu, żeby dzwoniąc do niej każdą rozmowę zaczynał od "kocham cię" i "tęsknię za tobą".  Wytłumaczyłam, że okazywanie uczuć jest zadziwiająco skuteczne w stosunkach dwustronnych i może prowadzić do zadzierzgnięcia. Podziękował i pożegnaliśmy się wylewnie, to znaczy ja go klepnęłam w udresione kolano, on mnie pogłaskał po ramieniu. Kiedy się obejrzałam stojąc już przy drzwiach wyjściowych dzwonił znów. Zaczął od "kocham Cię pysiu". Wzruszył mnie po kokardki. Nie tylko mnie chyba, bo siedzący wokół ludzie mieli ciepłe uśmiechy na twarzy. Pomachałam mu na pożegnanie i poszłam w świat, lepszy jakiś od tej chwili. A Wam i sobie tylko takich telefonów życzę.

niedziela, 9 października 2016

Omnis moriar

Omnis moriar

Ankieta Nerudy

Powolnie umiera ten, kto nie podróżuje
podróżowałam wiele, teraz stacjonarnie - do poprawki

Podróżuję teraz krótkobieżnie, ale jakże zajmująco!

ten, kto nie czyta
czytam, czytam :)

Wciąż czytam i czytam.

ten, kto nie słucha muzyki
słucham, różnej słucham

Jeszcze różniejszej słucham.

ten, kto nie obserwuje
obserwuje wszystko, co się da... czasem nawet wyciągam wnioski

 Wciąż obserwuję, wnioski wyciągam coraz sprawniej. W okolicy osiemdziesiątki dojdę do perfekcji.

Powolnie umiera ten,
kto niszczy swoją miłość własną
nie da się zniszczyć czegoś, czego nie ma

 Bez zmian.

ten, kto znikąd nie chce przyjąć pomocy
trudny temat

Nauczyłam się przyjmować pomoc, nie każdą i nie od każdego, ale jest nieźle.

Powolnie umiera ten, kto staje się niewolnikiem przyzwyczajenia
nie mam stałego rozkładu dnia, tygodnia, miesiąca, roku... nie zmieniam gatunku papierosów, ale zmieniam inne rzeczy, z upodobaniem nie poddaję się standardowi, choć kusi jednostajność i bezruch

Zmieniłam gatunek papierosów, reszta wciąż w budowie.

ten, kto odtwarza codziennie te same ścieżki
tylko muzyczne, inne zmieniam, ile mogę

Nawet ścieżkom muzycznym już wierna nie jestem.

ten, kto nigdy nie zmienia punktów odniesienia
jeden punkt jest niezmienny, pozostałe oglądam z każdej strony

I nic się nie zmieniło.

ten, kto nigdy nie zmienia koloru swego ubrania
czas na zmiany :)

Zmieniam, zmieniam. Już zmieniam.

ten, kto nigdy nie porozmawia z nieznajomym
wciąż gadam z nieznajomymi... z panią w sklepie, z dzieckiem na schodach, z gołębiem w parku

Z moim ulicznikiem, ze staruszkami, z panią od Tajlandii.

Powolnie umiera ten, kto unika pasji i wiru emocji, które przywracają oczom blask i serca naprawiają
hmm... staram się nie unikać

Nie unikam, oddaję się pasjom i emocjom.Z przjemnością.

Powolnie umiera ten, kto nie opuszcza swojego przylądka
gdy jest nieszczęśliwy w miłości lub pracy
pracuję nad tym :)

W pracy pełnia szczęścia. 

ten, kto nie podejmuje ryzyka spełnienia swoich marzeń
póki co jednak marzę, wbrew wcześniejszym danym sobie obietnicom...

Właściwie to już nie muszę :) 

ten, kto choć raz w życiu nie odłożył na bok racjonalności
wciąż odkładam, ba... odsuwam od siebie jak najdalej

A nawet dalej niż najdalej.

Więc od dziś zacznij żyć
zaryzykuj siebie od dzisiaj
zacznij działać od zaraz
Nie pozwól sobie na powolne umieranie
Nie zabraniaj sobie być szczęśliwym.

/Pablo Neruda/

Czyli felix esse aude zwyczajnie. Mądry Neruda. Utknięcie w przyzwyczajeniach, chodzenie po tych samych wciąż ścieżkach zabija powoli, acz skutecznie. Dodałabym do tego zestawu jeszcze jedna, bardzo ważną dla mnie rzecz - poczucie humoru. Nie jest szczęśliwy ten, kto nie umie się śmiać z siebie. Powaga zabija powoli :).
Pisałam to 7 lat temu. Tylko trochę się zmieniło. Zradykalizowałam się. Śmieję się nie tylko z siebie, śmieję się nawet do siebie. 
Tekst normalny to tekst Nerudy, italika moja przed siedmiu laty. A teraz na zielono. Bo zielono mi.

piątek, 7 października 2016

Warto było

 Bardzo szczególny był to dzień. Namówiłam koleżanki, by ubrały się na czarno, żadna się nie wyłamała. Usiadłyśmy sobie  w holu popijając, co która lubi i pojadając ciasteczka. Dołączyli do nas koledzy, nie wszyscy co prawda, ale trudno. Jednym łamistrajkiem się nie przejęłyśmy. Czekałyśmy tak naprawdę na reakcje szefa, którego poglądy są nam znane - raczej konserwatywne. Jego takt i kultura osobista również są nam znane, no ale mógł się wzburzyć widząc swój personel w stanie bezużytecznym. Zdziwił się rzeczywiście, ale usiadł z nami i siedział gadając o różnych, również służbowych, sprawach. Było nam całkiem wesoło. W końcu, około jedenastej stwierdził, że on przeprasza, ale musi wziąć się do pracy. Nam nie narzucał tego samego. Mój podziw i uwielbienie dla niego skoczyło o kilka punktów natychmiast. W ciągu dnia jeszcze bardziej, bo żadnej z nas nie wydał żadnego polecenia, nie zażądał wykonania jakiejkolwiek pracy. Toteż nie pracowałyśmy. Po pracy wybrałam się na Plac Zamkowy. Koleżanka w słusznej sprawie pożyczyła mi ciemną parasolkę, moja jest biała. Byłaby całkiem nie au courant. Tak uzbrojona podjechałam tramwajem. Jak się okazało w ostatniej chwili. Potem tramwaje chodziły już z mierną częstotliwością ze względu na tłumy w okolicy Starówki. Spodziewałam się tłumu kobiet, ale nie aż takiego. Spodziewałam się kilku mężczyzn, ale nie aż tylu. Ludzi było mrowie. Plac Zamkowy nie mieścił tłumu, wylewał się na Krakowskie Przedmieście, na Miodową, na uliczki Starego Miasta. Kobiety w różnym wieku - wcale nie byłam najstarsza! Bardzo dużo młodych, ale i starsze pokolenie było całkiem licznie reprezentowane. Pod Kolumną Zygmunta stała kilkuosobowa grupka członków jakiejś organizacji pro-life z plakatem ukazującym poszarpane ciało maluszka. I odpowiednim napisem oczywiście. Nie rozumiem takich przedstawień, no nie rozumiem. Aborcja dla żadnej kobiety nie jest pstryknięciem palcami, to trudna i bolesna decyzja. To wybór między życiem, a śmiercią czasem. Wartościowanie tego jest nie na miejscu. Grupka była szczelnie otoczona kordonem panów w jaskrawych kamizelkach, ale chyba mocno na wyrost, bo nikt nie zwracał na nich uwagi. A tłum gęstniał z każdą chwilą. Ktoś gdzieś przemawiał, ale nie było słychać słów. Myślę, że organizatorzy protestu nie przewidzieli, że będzie aż tak dużo protestujących. Stanowczo było za mało miejsca dla wszystkich. Postałam z tłumem wczytując się w hasła na transparentach - jedne mądre i celne, inne takie sobie, czasem też nie na miejscu, jak te plakaty pro-life. Każdy fanatyzm dla mnie pachnie brzydko, bez względu na to, jakich poglądów dotyczy. Ale mimo tych niewielkich zgrzytów poczułam się dumna, że tam jestem. Jestem przecież matką i babcią. Jestem kobietą. I mogę sobie wyobrazić, jak boli strata bliskiej osoby z powodu kretyńskiego prawa uchwalonego w imię dobrych układów z jakąś grupą nacisku. Nie z powodu choroby, wypadku. Z powodu ambicji politycznych jakiejś partii. Myślę, że twarze większości uczestników protestu wyrażały to samo. I latało w powietrzu poczucie wspólnoty, jak cholera latało. Cieszę się, że tam byłam, mimo że wracałam przez most na piechotę, kompletnie przemoczona i zmarznięta. Warto było.  


poniedziałek, 3 października 2016

Frustracja shih tzu

Mam w pracy kolegę. Młody człowiek, nie z mojej bajki, ale sympatyczny. Czasem przychodzi do naszego pokoju ot tak, pogadac sobie. Dzisiaj przyszedł pogadać o psach. Od niedawna bowiem jest szczęśliwym posiadaczem uroczego psiaka - shih tzu. Piesio fajny, widziałam zdjęcia. Kolega opowiada o nim z ogniem. Tym razem był jednak zatroskany. Otóż piesek rzuca się na inne, najchętniej większe, psy z zamiarami nie do końca jasnymi. Weterynarz, któremu zgłosono problem zawyrokował, że psa trzeba wysterylizować. To nie wchodzi w grę, kolega ekologiczny jest, nie chce psa wynaturzać. Zatem, jak stwierdził, weterynarz, należy umożliwić psu kontakt z psią płcią przeciwną. Wtedy sie uspokoi. Kolega określił to dosłownie tak: no trzeba go dopuścić. Koleżance siedzącej obok się pyszczydło uśmiechnęło od razu - no oczywiście, każdy tego potrzebuje - rzekła. Ja zdębiałam i spontanicznie zareagowałam pytaniem retorycznym: ty sobie jajki robisz? Okazało się, że żadne jajki, taka prawda. Pies niedopuszczony agresywny być może, niespokojny, znerwicowany, sfrustrowany. Należy mu zatem dostarczyc ujścia owej frustracji. Pogadaliśmy jeszcze chwilę po czym wyszłam na papierosa z moim ulubionym pracowym kolegą, który raczył był wreszcie wrócić z urlopu. Przyglądam mu się, a on jakiś nerwowy taki, jak nie po urlopie. Nóżką przytupywał, ręka z zapalniczką mu drżała. Nie wytrzymałam, spytałam: a tobie co? frustracja jakaś cię dopadła? Przyznał się, że jakoś nerwowy się czuje ostatnio. Opowiedziałam mu historię shih tzu. Jak on na mnie spojrzał...

niedziela, 2 października 2016

Bo każdy człowiek ma dwa końce

Człowiek ma, jakby nie patrzeć, dwa końce. I kiedy tak się czasem człowiekowi zbierze po kokardki, to którymkolwiek końcem powinien się tego zebranego pozbyć. Lżej się robi kurcgalopkiem. Stosunkowo bezpiecznie jest wydalić paszczowo, jakoś bardziej estetycznie to wygląda, bez względu na treść, także żołądkową. Tak mi się przynajmniej do niedawna wydawało. Kiedy czytam ojczyste wiadomości bieżące przestaje mi się wydawać. Treść wydalana publicznie, przez osoby publiczne jest całkiem nieestetyczna. I tak się zastanawiam, czego też oni musieli się nałykać, że wydalają paszczowo to, co raczej powinno wyjść protiwpołożnie. Z bólem po kilkudniowym braku możliwości wydalania,z dużym bólem. Takim, żeby strach było na sedes usiąść. Może to powstrzymałoby przed pochopnym używaniem otworu gębowego do wydalania słownych ekskrementów. Koprolalika zrozumiem, on musi. Ale reszta? Ci wybrańcy narodu, co to niby w imieniu suwerena wydalają? Kiepsko tego suwerena karmią, znaczy się. Albo jakimś GMO - głęboko zmodyfikowaną wiadomością, albo spleśniałymi resztkami z klasztornej kuchni. Od czasu do czasu tylko poczęstują deserem zawierającym 500 kalorii, zresztą nie wszystkich. Wybiórczo poczęstują. Reszcie zabiorą część dziennej racji, bo ich zdaniem nadmiar mają. I żadnej wyrafinowanej kuchni, bo ośmiorniczek się najadłszy można zechcieć dostarczać materiału wydalniczego innym, niż ci obecni wybrańcy. W dodatku przy stole gorszego sortu. Bez modlitwy przed jedzeniem. Bez obrusa w barwach narodowych i bez kelnerów wyklętych. Czego Wam i sobie życzę.


piątek, 30 września 2016

Bujnie

W czerwcu chciałam sobie polepszyć możliwość kontaktu ze światem i zmieniłam dostawcę usług internetowych. Co mnie podkusiło, nie mam pojęcia. Znaczy wiem, jakość usług mi się nie podobała, reakcja na usterki wydawała mi się zbyt długa. No to sobie polepszyłam! W sobotę internet mi wziął i zdechł. Całkiem. Odczekałam godzinę, zadzwoniłam do pomocy technicznej. Miła panienka poinformowała mnie, że jest jakaś awaria, ale nie potrafiła powiedzieć, kiedy zostanie usunięta. Do wieczora internetu nie było. No trudno, pomyślałam, rano zrobię, co zrobić mam - a zamierzałam zamówić książki i włóczkę. W niedzielę internetu nadal nie było. Głos w maszynie informującej przekazywał wieść hiobową, że do wieczora będzie. A tu cały dzień przede mną... Jak ja bez tego internetu przeżyję, no jak? Głos w maszynie  informował, że mam się trzymać dzielnie do wieczora, to się trzymałam. W poniedziałek też się trzymać musiałam. Nawet zaczęłam temu głosu współczuć, że musi zmieniać wersję co kilka godzin. W końcu krew przodkiń zagrała, przetrzymałam głos i połączyłam się z operatorem. Znaczy operatorką. Pani miał znudzony i zachrypnięty głos - pewnie odpowiadała na setki takich telefonów. Zaczęłyśmy rozmowę dość niefortunnie, bo nie mogłam zrozumieć dlaczego pani nie wie, jaka to jest awaria i ile czasu jeszcze będzie trwała. Tekst "nasi technicy pracują nad rozwiązaniem problemu" kompletnie mnie nie zadowalał. Domagałam się szczegółów i deklaracji. Szczegółów podała mi pani niewiele, deklaracji żadnej. Zupełnie jak emigracyjny rząd w swoim czasie. Nieco się wzburzyłam i wytłumaczyłam pani, co myślę o takim traktowaniu klientów. I spytałam oczywiście, w jaki sposób zamierzają to pokrzywdzonym zrekompensować. I to, co pani mi w tym momencie powiedziała rozładowało mnie kompletnie. Otóż spytała, jakiej ja bym rekompensaty oczekiwała. No rozszalałam się myślowo! Bo czego to ja bym nie chciała w ramach rekompensaty... Śmiać mi się zachciało i zaproponowałam pani, żeby określiła, co mogą mi zaoferować, bo wyobraźnię to ja mam jednak bujną. Okazało się, że oczywiście mogą mi odliczyć czas bez usługi od rachunku. Ale nie ot tak, żadna dobra wola. Muszę złożyć reklamację i oni ją w ciągu miesiąca rozpatrzą. Reklamację złożyłam. Na wszelki wypadek zamówiłam książki i włóczkę w pracy, jak się okazało słusznie, bo internetu wciąż nie było w poniedziałek. We wtorek też nie. Dalej pracowałam myślowo nad rekompensatą. Dopiero w środę mogłam przestać. I właściwie poczułam się rozczarowana. Bo jaką ja bujną awanturę bym zrobiła za kilka dni? I przygotowana już byłam lepiej na pytanie o rodzaj rekompensaty - w grę wchodziłyby dwie możliwości: prywatna wyspa, nawet bez dostępu do internetu, i talony na paliwo do skutera. Może ja sobie coś zepsuję w tym internecie?

poniedziałek, 19 września 2016

W siną dal

Mam coraz większą ochotę na zniknięcie z pola rażenia. Kiedyś marzyłam o Pitcairn, dziś przyjęłabym każdą ofertę wyjazdu w nieznane, nieucywilizowane miejsce. Takie, gdzie nikt mi nie będzie mówił w co wierzyć, gdzie nie będzie żadnej brzozy, żadnego żołnierza wyklętego. Nadajeło mi zwyczajnie. Rozmyślając o takiej ucieczce znalazłam ogłoszenie. Otóż lokalna siec sklepów na kanadyjskiej wyspie Cape Breton oferuje każdemu, kto się na wyspę przeprowadzi pracę i kawałek ziemi (ok. 1 ha). Praca bez kokosów, ale stabilna. Wszystko mi jedno, gdzie będę pracować i co będę robić - spokoju mi trzeba li tylko i jedynie. Polskie Bieszczady są już zbyt zaludnione, pustoszejące Podlasie mało przyjazne i mocno ksenofobiczne - a tu proszę, chcą wszystkich. I pracę dają, i spokój obiecują. A zielono tam do wypęku. Skoro potrzebują ludzi, znaczy maja ich tam za mało. A to jest to, co lubię najbardziej - mało ludzi. Wyspa jest jedną z większych, ma 180 km długości i 120 km szerokości, zaludnienie nieco ponad 14 osób na km kwadratowy. Raj niemalże. Chyba się zacznę pakować.


http://www.o2.pl/artykul/wlasna-ziemia-i-praca-tylko-sie-przeprowadz-6038619526648449a

poniedziałek, 12 września 2016

Siała baba mak

Siała baba mak, nie wiedziała jak. A dziad wiedział, nie powiedział. A to było tak... 
Nieprawda, dziad nie tylko powiedział, ale i sam się sianiem maku zajął, babie pozostawiając jedynie podziwianie efektów owego siania. Poczuł dziad bowiem nieodpartą potrzebę. Jakiś Głos wewnętrzny mu nakazywał siać i siać ten mak, gdzie popadnie. Podjął dziad więc dialog z owym głosem wewnętrznym pytając, czego chce. Tortu makowego się głosowi zachciało? Kompotu? Głos wewnętrzny zaśmiał się tylko szyderczo na takie przypuszczenia. Ale, że uprzejmy z Głosu był gość, wyjaśnił dziadowi, skąd owa potrzeba siania wynikła. Otóż kiedy już wzejdzie mak pojawi się ktoś, z kim dziad poczuje wspólnotę myśli, mowy i uczynków. Myśleć będą zbieżnie, czynić miłość będą światu, a mowy im wiele nie będzie trzeba albowiem pozawerbalnie porozumiewać się będą doskonale. Zadumał się dziad nad podszeptami Głosu, ucieszył perspektywą spotkania na swej drodze takiego egzemplarza, co to będzie w lot rozumiał dziadowskie myśli i westchnął: a daj panie, by to była zdrowa baba, małomówna, a robotna, i taka no... - tu dziad dłońmi spracowanymi sianiem narysował kształt faliście obły. A gdy mak posiany wzeszedł był obficie, ukazała się dziadu baba ścieżką wśród maku idąca. Gretchen. Krzepka, małomówna i robotna, a maki we włosach rozwiewał jej wiatr. 

niedziela, 11 września 2016

Wylaszczenie

I stanęła baba, jak rozdziawa jakaś przed obliczem Pana i wpatrywać się jęła była w Stwórcę maślanymi oczkami babskimi. Z ust jej korali wydobywał się jeno szept zachrypły: o Panie mój, gdzie mnie, babie durnej, do wspaniałości boskiej Twojej. Tyś prawy jest i szlachetny Panie mój, sprawiedliwie władający żywiną wszelką, łaski swe rozdający wszem przez wieki. Złoczyńcom wybaczasz, błądzących na dobrą drogę sprowadzasz, wątpiących nauczasz. Gdzie mnie, babie siermiężnej, w oblicze Twoje boskie spoglądać? Za stopy boskie jedynie pozwól obłapić rękami babskimi, choć niegodnymi, acz spragnionymi Ciebie. Tu baba padła była na kolana babskie i obłapiła stopy Pana swego, a że słusznej postury baba była, zachwiała Panem, aż się zatoczył był. I ryknął Pan był potężnie przeponę boską nadwyrężając: a gdzie mi tu z tymi łapami nieumytymi, babo durna! A paszła zdezynfekować, nim boskości dotkniesz! A paszła do kosmetyczki, do fryzjera! A paszła na fitness jakiś by kształtami oka Pana swego nie gniewać! I patrzał Pan był na babę z wysokości swojej boskiej, aż skuliwszy się w sobie poszła ręce umyć i ochędożyć się nieco. Z dala od spojrzenia boskiego wyczesała się baba, wymalowała i odziała, jak najnowsza moda każe. Kształtów ponętnych na fitnesie nabrała, gibkości ruchów babskich na aerobiku nabyła. I wylaszczona taka spojrzawszy w lustro cyc poprawiła ruchem prędkim, a lubieżnym, perfumą francuską się polała i poszła w świat rwać męskie serca, jako maki we zbożu, olawszy Pana.

piątek, 9 września 2016

Spałam w Pile

Brat zadzwonił w poniedziałek z tekstem: jutro o 4.45 czekam przed domem. Podróż do Piły wpadła nam do głowy w zeszłym tygodniu, niby byłam przygotowana, ale ta 4.45? Na szczęście zostałam obudzona w porę, w dodatku dość niekonwencjonalnie - od razu poczułam się gotowa do drogi. Szybko wrzuciłam przygotowane rzeczy do torby i zeszłam na dół, brat czekał podobno od 4.15! Pojechaliśmy autostradą do okolic Ciechocinka chyba, a potem już zwykłą drogą krajową. Autostrada na mnie nie zrobiła wrażenia - tym bardziej, że mój brat to tyran i despota. Nie chciał się zatrzymywać na papierosa, na moje prośby o o przerwę na siusianie odwarkiwał, że powinnam do butelki i w ogóle był okropny. Przeoczyliśmy zjazd na Szczecin i w efekcie musieliśmy dwa razy płacić za przejazd - przy zjeździe z autostrady i przy ponownym na nią wjeździe. Ale potem było już tylko fajnie. Zatrzymaliśmy się w jakimś lesie na jedzenie i popatrzenie. Wtedy brat się przyznał, że autostradą jechał 180! Kawał z niego przestępcy drogowego, gdybym patrzyła na licznik, umarłabym ze strachu pewnie. I jeszcze mnie pytał, czy słyszę, że coś stuka w wydechu! Kanalia, nie brat. Po drodze zadzwonił do naszej cioci, w moim przekonaniu na wszelki wypadek, bo podobno już do niej dzwonił wcześniej i umawiał się właśnie na wtorek. Ciocia była jednak lekko zdziwiona, że będziemy już za dwie godziny. Potem się okazało, że umawiał się z naszym kuzynem na przyjazd, ale dość niezobowiązująco. Na tyle niezobowiązująco, że nie czekali na nas akurat we wtorek. Ale, że dobrzy ludzie z nich, nie kazali nam wracać. Ciocia się nawet ucieszyła na nasz widok. Potem przyszedł kuzyn Tomek z żoną, Wiesią. Nie znałyśmy się dotąd, ale przypadłyśmy sobie do gustu od pierwszego kopa. Zajmowała się nami tak, że klękajcie narody! Dogadzała nam we wszystkim, hołubiła, przytulała. Anioł, nie kobieta. 

Dom przy Śniadeckich
Zostaliśmy obwiezieni po wszystkich znanych nam z dzieciństwa miejscach. 
Między innymi obejrzeliśmy dom przy Śniadeckich, w którym siostra naszej babci, ciocia Lodzia, zamieszkała po przyjeździe do Piły w 1945 roku. Jak się okazało jej mąż trafił tam już w maju 1945, Piła się wtedy jeszcze dopalała po przejściu wojsk radzieckich. Podobno była zniszczona w 70 % i nigdy nie osiągnęła stanu ludności sprzed wojny.
Ten dom pamiętam bardzo dobrze, spędzałam tam czasem wakacje. Za domem był olbrzymi ogród, w którym wujek hodował nutrie (bałam się ich, miały takie wystające zębiska, fuj). W miejscu ogrodu stoją teraz nowe bloki. 




Nazwa ulicy niezmieniona od lat
Podczas zorganizowanej na szybko rodzinnej kolacji nagadaliśmy się za wszystkie lata chyba. Przyjechał nawet najstarszy kuzyn, młodszy ode mnie o rok. Bawiliśmy się razem, kiedy to on przyjeżdżał na wakacje do mojej babci. Przy stole było gęsto, obficie i zabawnie, do momentu, w którym się zaczęło politycznie.  Właściwie to wina najmłodszego pokolenia, czyli syna mojego kuzyna. Bąknął w pewnym momencie, że Polska powinna być dla Polaków. No żesz... Tomek dyskutował z nim zażarcie, czasem się tylko wtrącałam. Okazało się, że mamy z Tomkiem wyjątkowo zbieżne poglądy. Na szczęście, toteż nie czułam się jakimś rarogiem. A młody człowiek, a właściwie jego poglądy, nieco mnie przeraziły. Nigdy dotąd nie spotkałam się tak bezpośrednio z nacjonalizmem. Najwyższy był pewnie czas się zetknąć. I jestem przerażona. Dotąd tylko o takich ludziach czytałam, widywałam ich w wiadomościach. Tu miałam żywego człowieka, młodego i w sumie sympatycznego, ale to, co on mówił... Wstyd się, psiakrew, przyznać, że to rodzina.
Następny dzień spędziliśmy rozrywkowo li tylko. Ja byczyłam się z Wiesią na działce, brat zwiedzał lotnisko wojskowe. Ciocia zaserwowała taki obiad, że ledwo mogliśmy się po nim ruszać. A odmówić nie sposób było, żeby nie urazić starszej pani. Poza tym wszystko było tak pyszne... 

Ogromnie się cieszę, że tam pojechałam. Naładowałam się rodzinnymi uczuciami do wypęku. Nawet czułam w pewnym momencie, że jestem paszczowo wykończona, bo ileż można gadać? Ja raczej małomówna jestem przecież. Widziałam, że brat ma ochotę jeszcze zostać, ja musiałam wracać. Po pierwsze urodziny wnuka, po drugie koty, po trzecie zmęczenie. No to sobie wróciłam pociągiem. Pusto było, więc nie miałam specjalnej okazji do obserwacji. Dopiero we Włocławku chyba wsiadły dwie młode dziewczyny, które przykuły moją uwagę. Klony, jak słowo daję. Te same uczesania, różniące się tylko kolorem, podobne ubrania, podobny makijaż. Od razu coś mi nie pasowało. Ponieważ usiadły dość blisko, słyszałam rozmowę. Szczególnie jedna z nich okazała się ciekawa obserwacyjnie. Lolitka taka. Paznokietki utipsione, lekki, słodki makijaż, sukieneczka za pupę ledwie i niewinność w błękitnych oczętach. Telefon obwieszony świecidełkami, miód z usteczek płynący. Taki żeński odpowiednik gogusia z jakiegoś boysbandu. I teksty do koleżanki: możesz mi walizkę położyć na półkę, bo ja na pewno nie dam rady... Wiesz, nie możesz tak zrobić, bo mnie to unieruchomi i będę się źle czuła z tym, że tu jestem. Jasna cholera! I to wszystko cedzone półdziobem ze słodkim uśmieszkiem. Przy całkowicie zimnych oczach. Odruchy wymiotne miałam aż do Warszawy. 
Reasumując: starsze pokolenie okazało się świetne, kontaktowe, normalne. Z młodszym pokoleniem mi coś nie było po drodze. Jak nie nacjonalista, to jakieś lolitki z wyprzedaży. Starzejesz się Kornacka, oj starzejesz.


piątek, 2 września 2016

Trzynastek

Pech prześladował mnie od samego rana. Najpierw chłodnik... Zachciało mi się zjeść chłodnik, zrobiłam sobie i zabrałam do pracy w szczelnym pojemniczku. Bardzo szczelnym, żeby nic nie wyciekło po drodze. No i nie wyciekło. Ale otwierając pojemniczek ufafluniłam białą pracową bluzkę. Ostry róż na białym kłuł w oczy, musiałam się uprać. Po upraniu śmiało mogłam stanąć do eliminacji w konkursie na miss mokrego podkoszulka - na podium bym nie stanęła, ale w pierwszej setce bym się załapała na pewno. Chyłkiem przemknęłąm z łazienki do pokoju, żeby się wysuszyć. Wysuszywszy się poszłam do banku. W kolejce były tylko dwie osoby, dwie panie obsługujące, wyglądało, że załatwię sprawę lekko, łatwo i przyjemnie. Nic z tego. Jedna z pań po obsłużeniu klienta zamknęła okienko i warknęła: przerwa. Pan siedzący przy drugim okienku zakładał konto, a że był nieco przygłuchy pani musiała powtarzać pytania do niego kierowane po kilka razy. Z zaplanowanych kilkunastu minut poza biurem zrobiła się prawie godzina. Widziałam już w duszy szefa z biczem oczekującego mnie w drzwiach. Bicza nie było, ale mars na obliczu się pokazał, bo w czasie mojej nieobecności pojawiło się coś pilnego. Opanowałam pilne i kilka innych spraw i z ulgą wyszłam z biura. Wsiadłam do autobusu, nawet miejsce siedzące znalazłam. Po przejechaniu kilku przystanków autobus stanął, kierowca wysiadł wyłączywszy silnik i zamknąwszy drzwi. Bez słowa. Poszedł gdzieś na tył autobusu, zewnętrzny tył. Odpłynęłam myślami starając się opanować pot spływający mi po czole, bo oczywiście klimatyzacja przy wyłączonym silniku nie działała. Przychodziły mi do głowy bardzo czarne scenariusze: zamknął nas i będziemy zakładnikami, dopóki sejm nie uchwali dla kierowców zakazu pracy w piątki, będzie nas dokarmiał jak Baba Jaga Jasia i Małgosię, a potem spożyje bez mrugnięcia okiem. Mnie przemykały przez głowę różne scenariusze, a kierowca kilkakrotnie przemykał między kabiną kierowcy a zewnętrznym tyłem autobusu. Nadal bez słowa przemykał. W końcu ktoś odważnie spytał: panie kierowco, co się stało? Wykonał uspokajający gest dłonią i nadal milczał przemykając. Kolejna osoba ośmieliła się spytać: ale czy my pojedziemy dalej? W końcu, z widocznym wysiłkiem, kierowca mruknął: pięć minut. Nieco się uspokoiłam, w ciągu pięciu minut wiele to on nie zdziała. Ruszyliśmy, z kilkunastu ust wydobyło się westchnienie ulgi. Myślałam, że to już koniec przygód, w końcu miałam już tylko zamówić tort na jutro i kupić karmę kotom. Tort udało się zamówić, ale koci sklep zamknięty. Za podszeptem Kornackiej machnęłam ręką na karmę. Koty siedzą teraz i patrzą na mnie złym wzrokiem. Trzynastek dzisiaj, czy co?

czwartek, 1 września 2016

Per aspera...



Ćwiczenie czyni mistrza, toteż ćwiczę.

sobota, 27 sierpnia 2016

Porządki świąteczne

Zrobiłam świąteczne porządki - bożonarodzeniowe i wielkanocne jednocześnie. Umyłam okna, ściany, szafki wewnątrz i na zewnątrz, podłogi, szafę, wszystkie lampy i kinkiety. Przy okazji zrewolucjonizowałam sposób przechowywania ślubnej zastawy:  schowałam do gustownego pudła i postanowiłam oddać komuś przy najbliższej okazji. Nigdy mi się nie podobała, a poza tym, jeśli wyjdę za mąż za Czecha dostanę nową zapewne. Może czeska będzie ładniejsza. Pozostałe szklanki, talerze, sztućce i inne kuchenne utensylia wyparzyłam w zmywarce. Gary wyszorowałam, patelnie też. Nawet wnętrze piekarnika oberwało środkami czyszczącymi. Uprałam zasłony, narzuty, materace i dywany. Uporządkowałam częściowo domowe archiwum znajdując bardzo ciekawe, zapomniane dokumenty. Po trzech dniach wytężonej pracy usiadłam i jęknęłam, żem stara. Bolało mnie chyba wszystko, każda kosteczka, każdy flaczek i organ. Zadumałam się nad przemijającym zbyt szybko czasem. Nad relatywnością odczuwania tegoż czasu też. Kiedyś tydzień wydawał mi się wiecznością, teraz wieczność to zaledwie tydzień! Jeśli teraz to, co kiedyś robiłam w ciągu jednego dnia zrobiłam w trzy, to za 10 lat będę to robić co najmniej tydzień. O ile będę w ogóle w stanie kiedykolwiek ruszyć ręką lub nogą. Póki co niczym nie ruszam, bo za bardzo boli ruszanie. Obolała siedzę o patrzę na półki z książkami, na których nie ma już miejsca. I już wiem, co będę robić dzisiaj - wydłubię książki, których na pewno już nigdy nie przeczytam i oddam do antykwariatu albo biblioteki. Będzie miejsce na nowe! 
Przy okazji... kiedy ogarnia mnie chęć do zrobienia bardzo gruntownych porządków, do pozbycia się przy tej sposobności różnych zalegaczy, oznacza to, że przygotowuję się do jakiejś życiowej zmiany. Robię to podświadomie, jednakże zwykle potem coś się zmienia. Ciekawe co to będzie tym razem.

Znalezione w domowym archiwum.

Od lewej: mój brat Piotruś, ja i drugi brat Zbyszek. Piotruś jeszcze jako blondyn, dziś ma zwyczajnie ciemne włosy, jako i reszta rodziny. Ja w stroju ludowym, którego nie znosiłam. Zbyszek w powodzi białych koronek z okazji chrztu. Czyli jest to rok 1969, Piotruś ma 3 lata, ja 8, a Zbyszek kilka miesięcy.

wtorek, 23 sierpnia 2016

Perełka

 







Taką oto perełkę znalazłam porządkując domowe archiwum. Pisała to moja starsza córka w wieku chyba 9 lat (III klasa). Pojęcia nie mam, czy ktoś jej pomagał, czy napisała to sama. Nie wiem też, czy list został wysłany. Raczej nie, bo podwyżki żadnej nie dostałam. Jest też prawdopodobne, że prezydent pochyliwszy się nad moją niedolą polecił owej złej dyrektorce dać mi podwyżkę, a ona, bo to zła kobieta była, nie posłuchała. Z powodu niewielkich zarobków w szkole, a także zatęchłej w niej atmosfery, zdecydowałam się zmienić rodzaj wykonywanej pracy. O ile początkowo zdarzało mi się tego żałować, o tyle teraz jestem przekonana, że była to dobra decyzja. Nie wytrzymałabym zapewne bez protestów przeciwko dominacji katechetów na radach pedagogicznych - a już wtedy powoli zaczynało się to dziać. Nie zniosłabym wartościowania dzieci ze względu na wyznawaną religię. Miewałam w kolejnych klasach różne dzieci: świadków Jehowy, prawosławne i niewierzące. I jeszcze wtedy nikt z tego powodu im nie dokuczał. Wiem, że teraz jest inaczej. Moje wnuki idą w tym roku do szkoły i pojawił się problem: posyłać na religię, czy nie posyłać. Argumentem za posyłaniem jest "bo będą im dokuczać", jedynym argumentem. W sprawach dotyczących wnuków mam jedynie głos doradczy, więc nie ode mnie to zależy. Gdyby zależało - nie chodziłyby na religię. Moje córki chodziły z własnego wyboru, nie narzucałam, nie zabraniałam, kazałam wybierać. Nie prowadzałam jednakże do kościoła w każdą niedzielę, kiedy były starsze chodziły same, jeśli miały taką potrzebę. Na pytanie "czemu nie chodzisz do kościoła" prosiłam, żeby odpowiadały, że mama nie chodzi i ich tam nie zabiera. Były to początki religii w szkole, takie odpowiedzi jeszcze uchodziły bezkarnie. Sądzę, że dziś nie byłoby to możliwe. Nie mam i nigdy nie miałam nic przeciwko innym światopoglądom wyznawanym przez uczniów, znajomych, rodzinę. Nie znoszę jednakże narzucania mi światopoglądu przez kogokolwiek, wciskania mi na siłę Boga, Mahometa, Jehowy, Buddy - czegokolwiek. Tak samo drażni mnie obecność krzyża w przestrzeni publicznej, jak zakaz noszenia burkini na plażach francuskich. Moja koleżanka pracowa skomentowała następująco moje uwagi odnoście zakazu burkini: ja im się nie dziwię, przecież mogą pod tym ukrywać bomby". Wytłumaczyłam, że burkini przylega do ciała i raczej nie da się ukryć bomby. No, ale przecież ludzie są przerażeni po tych wszystkich zamachach - dalej broniła swojego zdania. Nie chciało mi się już z nią dyskutować, nie miało to sensu. Pozwoliłam sobie już kiedyś na dyskusję z nią a propos zdjęcia krzyża przez jakąś nauczycielkę, krzyża, który wisiał w pokoju nauczycielskim, a więc w przestrzeni publicznej. Koleżanka twierdziła, że nie ma w tym nic złego, przecież jeśli ktoś nie wierzy, to może nie patrzeć. Tak więc dyskusje z moją koleżanką pracową nie mają sensu. Nie tylko zresztą te na tematy religijne. Nasze światopoglądy są tak rozbieżne, że nie da się wypracować kompromisu. Jedynym rozwiązaniem jest milczenie na tematy drażliwe.
Daleko odeszłam od źle opłacanej pracy nauczyciela w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Chociaż... nauczyciele są raczej źle opłacani nadal, a dodatkowo zmuszani do uczestnictwa w obrzędach, z którymi nie zawsze się identyfikują. W sumie to dobrze, że nie dostałam tej podwyżki...




















sobota, 13 sierpnia 2016

Idźcie i miziajcie

I zasępił się Pan był w rozumie swym boskim szukając sposobu na poprawienie wskaźników demograficznych w ogrodzie pańskim albowiem na łeb, na szyję one leciały były. I wezwał Pan był babę przed oblicze swoje boskie i wyartykułował jej był: wszak rzekłem lat temu tysiące, byś się rozmnażała i napełniała ziemię potomstwem swoim, a ty co? Pigułki antykoncepcyjne łykasz, jak młody pelikan rybę, prezerwatywę nakładać każesz mężczyźnie swemu, ból głowy miewasz na zawołanie! Wstydź się, babo, nie wypełniasz bowiem woli Pana swego wyraźnie sabotując polecenia boskie. Baba, nie zawstydziwszy się ani trochę jak tego oczekiwał Pan, odpysknęła była całkiem śmiało: toż ja, Panie, skaranie boskie - excuse le mot - ze swoim starym mam nieustanne. Pracować mu się nie chce, ino by prokreował bez gry wstępnej. Piwsko by tylko żłopał i pilota od telewizora miział miast mymi cechami drugorzędnymi się zająć. I jak tu się rozmnożyć z takim? No jak? I żal się zrobiło Panu nieco baby albowiem w mądrości swojej boskiej znał potęgę miziania i wiedział był, jakie ono pozytywne skutki wywołać może. Sam onegdaj w łaskawości swej miział zbuntowane zastępy anielic rezultaty osiągnąwszy nad podziw udane, i anielice chwaliły sobie owo boskie mizianie, a prokreacja ruszyła z kopyta w ogrodzie pańskim. Poleciwszy babie czekać, udał się Pan był w miejsce ustronne użytek ze swego boskiego rozumu zamierzając zrobić. Robił ten użytek dni kilka, babę obserwując ukradkiem, czy polecenie pańskie wypełnia. A baba nudziwszy się stojąc tak bez roboty całkiem, smartfona wyciągnęła i dalej surfować po stronach babskich z ciuchami, gadżecikami, butami i kokardkami różnymi. I dostrzegł Pan był, że zauważywszy jakąś kokardkę śliczną lub bucik udatny rozjaśniała baba oblicze swoje nad wyraz. Cechy drugorzędne na widok ślicznej koszulki prężyła, okiem błyskała widząc szpileczki cudne, ust korale oblizywała szmineczkę ujrzawszy. I zrozumienie na Pana spłynęło Niagarą jakąś. I rzekł Pan był babie: mocą urzędu swego daję ci babo 500! Weź i użyj wedle potrzeb swoich byś zadowolona była i chłopu swemu owo zadowolenie zaprezentowała, a on cię miziać będzie skutecznie, taką zadowoloną. I przywoławszy na oblicze swoje boskie dumę z wymyślonego rozwiązania udał się Pan był anielice miziać albowiem polubił okrutnie tę robotę. A po dniach kilku, oderwawszy się z żalem od miziania, zwrócił wzrok swój boski na babę i jej chłopa, by rezultaty swej decyzji na własne boskie oczy ujrzeć. I ujrzał był... chłopa miziającego pilota od nowego telewizora z błogością na chłopskiej twarzy wypisaną. Drugą ręką chłopską miział on był butelkę Yazu Lambic oszronioną w sam raz, jak trzeba, w nowej lodówce. W przerwie na reklamy porykiwał ówże chłop w stronę baby jednakże: chodź babo, poprokreujem kurcgalopkiem, bo zaraz mecz się zaczyna.

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Cud mniemany czyli Merlin w opałach

Merlin czarodziejem światowym był, bywał tu i ówdzie permanentnie. Wróżki obdarzyły go kwiecistą wymową, w słowach czuł się zatem jak ryba w wodzie. Wykorzystywał ów dar obfitego wyrażania siebie w kontaktach z płcią przeciwną. Ubierał się w słowa tak udatnie, że na brak kobiet spijających słowa z czarodziejskich ust nie narzekał. Robił wszystko, by na spijaniu się nie kończyło, z różnym skutkiem. Pewnego dnia spotkał cud, nie kobietę. Marzył o takiej całe swoje czarodziejskie życie. Miała Ciało, miała Umysł i miała Duszę - kobieta jakich niewiele, plena et intacta. Mniemał zatem, że ów cud jego będzie.Użył całego swoje czaru, zarzucił słowami jak zarzuca się markety przed Gwiazdką czekoladowymi mikołajami. Miód z jego ust płynął nieprzerwanym potokiem. Nieustannie ślinił się melasą, był jak chatka z piernika - słodki i kuszący. Lepkimi paluchami szukał słabego punktu w Duszy, żeby dobrać się do Ciała. A Umysł łapy poczuwszy lepkie, jak nie trzaśnie ognistym warkoczem po tych łapach! Jak nie strzeli po usteczkach uślinionych! Jak nie kopnie zgrabną nóżką z półobrotu! Dusza krwawiła na wspomnienie słów słodkich, ale Umysł kazał jej się zamknąć kurcgalopkiem i kontynuował edukacyjną działalność. Biedny Merlin, podkuliwszy czarodziejski ogon, uciekł gdzie buraki cukrowe rosną.

/kocham Cię Irlandio/

czwartek, 28 lipca 2016

Machalia suwerenów

Wierchuszka światowego autoramentu rozmachała się, jak wahadło Newtona - jak zaczęli, tak skończyć nie mogą. Style machania różne: od dostojnego głaskania żarówki przez królową angielską poprzez powściągliwe uniesienie dłoni Obamy do radosnego pomachiwania naszych, rodzimych polityków. Każdy macha czym może i jak może, lud swój pozdrawiając łaskawie. Suwerena znaczy pozdrawiając. A czy nie powinno się suwerena owego pozdrawiać choćby lekkim skłonem? Toż suweren władzę zwierzchnią ponoć sprawuje, prawdaż? To i szacunek mu się należy - ukłon, a nie łaskawe machnięcie. Królowa angielska sobie może pozwalać, ona ma poddanych, ale nasi? Zresztą brytyjska rodzina królewska od małego w machaniu szkolona, co widać na przykładzie małego Georga - macha sprawnie, jakby się machając urodził. Są i tacy w naszym pięknym kraju, co pozdrawiają uniesioną w górę pięścią. Znaczy grożą. Suwerenowi grożą, czy jak? Całkiem się w tym połapać nie można. Podczas Światowych Dni Młodzieży każdy macha, mniej lub bardziej radośnie, Franciszek też.  I dobrze, póki machają radośnie wszystko jest w porządku. Oby im się tylko te machające rączki w pięść nie zwinęły i grozić nie zaczęły. Jedno tylko machnięcie mnie zniesmaczyło - oto bardzo młoda blondynka z rodziny nam panującej stanęła sobie i machała. Do suwerena machała, co to się zgromadził by Franciszka zobaczyć. Ona też chciała zobaczyć, więc przyszła, na podiumie stanęła i machała utipsioną rączką. Gwiazda, psiakrew. Jej rodzice też łaskawie lud pozdrawiali. Niby tak się cieszą, że lud widzą? Akurat. 
Machanie machaniem, a ja sobie policzyłam. Mamy mniej więcej 38 milionów ludności. Mamy 10 145 kościołów. Mamy 878 szpitali. Znaczy jeden kościół na ponad trzy tysiące mieszkańców i jeden szpital na ponad 43 tysiące mieszkańców. Znaczy częściej potrzebujemy opieki duchowej, niż lekarskiej. Inaczej przecież łaskawie nam panujący, wsłuchani wnikliwie w potrzeby suwerena, zmieniliby proporcje. A tak, machają ręką. Albo i dwoma.

niedziela, 17 lipca 2016

Zmoknięta cebulka dymka

Sobotni czas spędzałam dość intensywnie, zatem w niedzielę postanowiłam odpocząć na łonie. Niestety, pogoda nie sprzyjała, zajęłam się porządkami w szafie, na pawlaczu i w innych dziwnych miejscach. Bilans sprzątania: dużo wolnego miejsca w szafie i na pawlaczu, dwa wory z nienoszonymi od dawna ubraniami i innymi zalegaczami do wyniesienia. Wyniosę rano - pomyślałam. Kornacka oburzyła się po kokardki: jak to jutro? Teraz! Zaraz! Leniwa istoto! Jęknęłam w duchu, ale cóż... Kornacka ma rację, lepiej niech nie zalega. Co mam zrobić jutro, zrobię dziś. Przy okazji uznałam, że należy mi się jakaś nagroda po ciężkiej pracy i zachciało mi się musu z mango. Większość składników miałam w domu, podstawowego jednakże, mango, nie miałam. W pobliskiej Biedronce bywają bardzo często, wyruszyłam zatem z dwoma worami i koszyczkiem. Worów pozbyłam się przy śmietniku, koszyczkowi pozwoliłam uroczo dyndać u mego ramienia. Kornacka co prawda pomrukiwała coś pod nosem, że niby śmieci miałam wyrzucić, a nie zakupy robić, ale po namowie poszła na kompromis. Może dlatego, że jako bonus wyrzuciłam też butelki po wodzie mineralnej zalegające w koszyczku. Deszcz kropił niezdecydowanie, uznałam, że zdążę przed podjęciem przez niego decyzji rozpadania się na całego. Biedronka niedaleko, zakupów niewiele, uda się. Rzeczywiście prawie się udało. Mango niestety było małe i twarde, więc zrezygnowałam. Nabyłam w zamian ananasa, cebulkę dymkę, paprykę czerwoną i żółtą, mieszankę sałat z roszponką  i inne takie tam. Zrobię sobie sałatkę z ananasem, postanowiłam. Zakupy oceniłam na jakieś 30 - 40 złotych. W kasie siedziało chłopię młode, w okularkach, chudzieńkie i wypłoszone. Mimo wieku i wypłoszenia nieźle mu szło, nie zmieniałam więc kasy. Młodzianek mnie podliczył i: siedemdziesiąt coś tam poproszę. Zdębiałam, ale grzecznie zapłaciłam i wzięłam rachunek postanowiwszy go sprawdzić z boku. Czułam rosnącą irytację Kornackiej, ale kazałam jej się zamknąć - albo młodzianek się pomylił albo cena ananasów osiągnęła cenę ropy. Za baryłkę. Sprawdziłam rachunek i okazało się, że chłopię policzyło prawidłowo, jednakże uznało, iż zakupiłam 18 sztuk cebulki dymki. Przeszukałam koszyk - sztuk jedna, nie chciało być inaczej. Odczekałam aż młodzianek obsłuży do końca parę, która stała za mną i spytałam grzecznie hamując powarkiwania Kornackiej: czy zechciałby pan sprawdzić cenę cebulki dymki? Młodzianek sprawdził i lekko zirytowany stwierdził, że jest prawidłowa. Dalej grzecznie indagowałam młodzianka: A jest pan pewien, że kupiłam 18 sztuk cebulki dymki? Młodzianek, już umęczonym wyraźnie wzrokiem zerknął jeszcze raz. Podniósł na mnie swe oczęta w szkłach zamglonych chęcią zrozumienia czegoś ponad jego siły... Paluchem pokazałam: tu! Nie kupiłam 18 sztuk cebulki dymki, kupiłam jedną sztukę i życzę sobie zweryfikowania rachunku. Po takim moim dictum chłopię sprawiało wrażenie całkiem ogłuszonego. Nie mam pojęcia, co go ogłuszyło: moje wciąż grzeczne, acz stanowcze żądanie, czy wyobraźnia go poniosła i wyobraził sobie, że kupuję 18 sztuk cebulki dymki i 17 sztuk upycham po kieszeniach, ukradkiem. Umęczonym głosem kazał iść precz, do innej kasy, pozostałym klientom. Koleżanka siedząca przy sąsiedniej kasie zlitowała się nad chłopiną i podeszła pytając, co się stało. Ponownie wyjaśniłam, pani rzuciła okiem na rachunek, na koszyk i powiedziała: przepraszam, zaraz zwrócimy pani pieniądze. Westchnęłam w duchu: jak to dobrze, że na kasach siadują kumate kobiety! Nie żebym od razu miało coś przeciwko niekumatym facetom, ale jakoś mi się skojarzyło. Zwrotu pieniędzy mogła dokonać tylko kierowniczka, toteż cierpliwie czekałam. W tym czasie młodzianek przyjął kolejną osobę z kolejki, zabrakło mu jakichś groszy. Odwrócił się do koleżanki i powiedział, że mu brakuje 2 groszy. Spojrzałyśmy na siebie z panią kasjerką wyraziście dość. Pani zgarnęła garść drobnych ze swojej kasy, przeliczyła i rzekła do młodzianka: masz 20 groszy? - wymownie podsuwając mu garść miedziaków na swej dłoni. Tego chyba było już dla niego za dużo: ale ja potrzebuję tylko 2 grosze - jęknął już mocno zdezorientowany. Po czym odwrócił się do mnie i wysapał z widocznym trudem: no widzi pani, tu jest jak na autostradzie, choć niedziela. Uznałam to za przeprosiny. Tymczasem pojawił się przy kasie kolejny klient, chcący zwrócić zakupione przez chwilą mule - coś mu nie pasowało w owych mulach. Bardzo żałowałam, że nie mogłam zrobić zdjęcia młodziankowi w tym momencie... Widać było bowiem wyraźnie, że jego twarz nagle zaczyna coraz wyraźniej tęsknić za rozumem. Oczęta mu już całkiem mgłą zaszły, okulary opadły do połowy nosa, nawet ulizana czupryna zdawała się buntować i sterczeć niechlujnie. W tym momencie podeszła kierowniczka. Błyskawicznie ogarnęła sytuację, zwracając się najpierw do klienta z mulami: pan ze zwrotem? Stanowczo zwróciłam na nią swoją uwagę głośnym: halo! proszę pani! tu jestem! Pani spytała: a pani była pierwsza? Coraz trudniej było mi panować nad Kornacką, która stanowczo domagała się spuszczenia ze smyczy i pozwolenia na otwarcie pyska. Zapanowałam jednakże i rzekłam: owszem, byłam pierwsza. Pani kierowniczka coś poprzyciskała na kasie chłopiny, rzuciła mu tekst: trzydzieści coś tam do zwrotu, po czym z uśmiechem odpłynęła do klienta rodzaju męskiego. Okazało się, że chłopię nie ma 3 groszy, które w tym "trzydzieści złotych coś tam" występowały. I wtedy zwyczajnie się zawiesił. Patrzył tępo to na swoją dłoń z banknotami, to na kasę z brakującymi 3 groszami i widać było, że samodzielnie się nie odwiesi. Sytuację znów uratowała pani z kasy obok. Podeszła do kasy chłopczyny, wyjęła z niej 20 groszy, podsunęła mu pod nos swoją dłoń z drobniakami, wrzuciła mu do kasy i odeszła. Dostałam swój zwrot gotówki, nie zważając już na pytanie: ale czy pani nie płaciła kartą? Warknęłam zza ramienia: nie, nie płaciłam i wreszcie wyszłam ze sklepu. Tymczasem deszcz podjął decyzję i rozpadał się na całego. Wróciłam do domu zmoknięta po kokardki, ze zmokniętym ananasem w koszyczku. Cebulka dymka też zmokła.

czwartek, 14 lipca 2016

Obrzędny

Krótkobieżne podróże dostarczają mi niekłamanej rozrywki podczas niekiedy dłużącej się jazdy. Najczęściej źródłem wspomnianej rozrywki są współpasażerowie, bywa jednak, że rozbawi mnie coś zupełnie innego, np. reklama pojawiająca się na zamontowanych w tramwajach ekranach. Czasem umieszczane są także ogłoszenia o pracę w Tramwajach Warszawskich sp. z o.o. Kilka dni temu  jedno z ogłoszeń spowodowało u mnie stan zbliżony do katatonii. Zamarłam, osłupiałam, po czym zaczęłam chichotać w sposób uragający zachowaniu starszej pani. Nie mogłam się jednakże powstrzymać. Otóż Tramwaje Warszawskie sp. z o.o. poszukują kandydatów na stanowisko obrzędnego! Ogłoszenie mignęło mi zbyt szybko, żebym mogła doczytać, co należy do obowiązków takiego obrzędnego. Postanowiłam, widząc to ogłoszenie nastepnym razem, zrobić zdjęcie. Niestety, ukazało się na ekranie, kiedy już musiałam wysiadać. Dzisiaj mi się udało, niestety zdjęcie wyszło nieostre. Nie odpuściłam jednak i pogrzebałam na stronie Tramwajów warszawskich sp. z o.o. Ciekawość mnie po prostu zżerała żywcem. Snułam domysły, przeróżne domysły. Może Tramwaje Warszawskie sp. z o.o. zakupiły inwentarz zwierzęcy i należałoby się nim zająć, czyli obrządek codzienny wykonywać? A może postanowiono stworzyć na nowo etos tramwajarza warszawskiego poprzez wprowadzenie obrzędów inicjacji przed zatrudnieniem - jak skok  przez skórę dla górników, i tenże obrzędny takie obrzędy by organizował? Posprawdzałam w różnych słownikach - obrzedny według Słowniczka prowincjonalizmów wielkopolskich E. Bojanowskiego to rzadkawy, według Słownika Staropolskiego Arcta podobnie - rzadki, nieczęsty. To może ten pracownik miałby nieczęsto bywać w pracy? Mocno mnie to nurtowało. W końcu dziś zajrzałam na stronę Tramwajów Warszawskich sp. z o.o. i zlazłam drania! Rekrutacja jest zewnętrzna, czyli każdy może aplikować. Do zadań osoby zatrudnionej należeć będzie: utrzymanie porządku i czystości w pomieszczeniach biurowych i sanitarnych w budynkach ekspedycji. Aby ów porządek utrzymywać kandydat winien posiadać wykształcenie zasadnicze zawodowe i umieć posługiwać się ręcznym, spalinowym i elektrycznym sprzętem do utrzymania czystości. A są to sprzęty następujące: kosiarka żyłkowa i na kołach, kosa z napędem, dmuchawa-odkurzacz i odśnieżarka. Osoby, które zostaną zatrudnione otrzymają wynagrodzenie adekwatne do posiadanego doświadczenia zawodowego, kwalifikacji i zaangażowania - rozumiem, że koszenie z napędem z pieśnią na ustach będzie premiowane otrzymaniem kosy z podwójnym napędem albo co. Taki zatrudniony będzie miał również możliwość rozwoju i podnoszenia kwalifikacji!  A co najlepsze, kandydaci mają podać swoje oczekiwania co do wysokości wynagrodzenia. Znaczy zakamuflowany przetarg na pracownika. Wybrani kandydaci zostaną zaproszeni na rozmowę, podczas której powinni udokumentować wykształcenie, doświadczenie zawodowe i uprawnienia zawodowe. Nie wiedziałam dotąd, że do obsługi kosy z napędem czy bez niezbędne są uprawnienia zawodowe, teraz już będę wiedziała i nie będę się pchać na stanowiska, które wymagają obsługi takiej kosy. Bardzo to ograniczy możliwość wyboru, ale trudno - nie uczyłam się, to kosić nie będę.
Reasumując: podróże, nawet te krótkobieżne, kształcą nad wyraz.
 
Zdjęcie, choć nieostre, zamieszczam ku uciesze.
 
 
Update: przy pomocy kolegi pracowego znalazłam ogłoszenie o poszukiwaniu obrzędnego do myjni w Szczecinku - bez szczegółów niestety; samodzielnie natomiast odkryłam, że w Układzie Zbiorowym Pracy dla pracowników gospodarki mieszkaniowej i komunalnej zawartym 28 grudnia 1974 roku również pojawia się obrzędny - jako obrzędny pojazdów, wynagradzany na równi ze starszym traserem biletowym i robotnikiem magazynowym oraz starszym regulatorem ruchu.

sobota, 9 lipca 2016

Czech na gwałt

Udałam się na pocztę, by odebrać paczkę. Pominę milczeniem sposób dostarczania paczek przez Pocztę Polską. Reklama mówi, o ile mi wiadomo, o niezawodności, terminowości i tym podobnych kaprysach klientów. W praktyce - jak zwykle pan paczkonosz dostarcza w godzinach, w których ludzie są w pracy i ani minuty później. Awizo zostawia, najczęściej powtórne. Oczywiście pierwszego nie zostawia. Ale ja właściwie nie o tym chciałam, choć zawodność Poczty przyprawia mnie o warkot wewnętrzny. Otóż przymusowo odwiedziwszy moją rejonową pocztę zauważyłam wyraźną zmianę oferty. Do materiałów piśmienniczych i mydeł zdążyłam się już przyzwyczaić - w końcu jakoś trzeba nadrobić stratę klientów spowodowaną różnicą między usługami deklarowanymi, a faktycznymi. Potem doszły książeczki dla dzieci, prasa, puzzle i napoje. Chyba też jakieś drobne słodycze. Wśród oferowanej prasy zawsze były W sieci i Od rzeczy, tudzież inne prawicowe tytuły. Jak w każdym kiosku zresztą, i słusznie. To znaczy w kiosku słusznie, na poczcie już niekoniecznie. Jednak to, co zobaczyłam dziś nieco mnie zaskoczyło. Książeczki księdza Kaczkowskiego, chyba wszystkie tytuły (ksiądz jako człowiek, niby fajny), kalendarze z papieżem Polakiem, co to świętym został, z papieżem Niemcem, co to Wanda nie chciała (Wanda P. oczywiście), z papieżem obecnym. Uśmiechniętym i poważnym, do wyboru. Nie tylko kalendarze, nie tylko. Prasy prawicowej po kokardki, niektórych tytułów nie znałam, jednakże już okładka gwarantowała właściwą treść. Inne wydawnictwa, zapewne okazjonalne, z papieżami, z jakimiś świętymi i ich drogą ku owej świętości. O cudach przeróżnych książeczki, o objawieniach. Poza tym kubki z orłem, długopisy z orłem, notesiki z orłem - ojczyźniano mocno. Jedna rzecz mnie zaskoczyła, aż mi się kokardki zatrzęsły: chusta pielgrzyma! Pakiecik flagowy, obok rozwinięta chusta czyli biało-czerwony trójkącik do zawiązania na szyi pewnie. Śliczności. Gwoli wyjaśnienia: nie mam nic przeciwko wyznawaniu przez kogokolwiek jakiejkolwiek religii. Sprawdziłam sobie - Poczta Polska SA jest jednoosobową spółką skarbu państwa, zatem państwowa firma, jakby nie kombinować. A państwo ponoć rozdzielone od kościoła. Sprzedaż dewocjonaliów powinna odbywać się w miejscach temu przeznaczonych, chyba. Niekoniecznie w miejscach użyteczności publicznej. Reklamuje się bowiem PP na swojej stronie jako Przedsiębiorstwo użyteczności publicznej świadczące usługi pocztowe i niektóre usługi bankowe. Ani słowa o usługach.... duchowych. Nie mam pojęcia, czy wszystkie placówki pocztowe są równie hojnie wyposażone w towar bogoojczyźniany, ale sobie sprawdzę dla pewności. Już jednak teraz refleksja mi się nasunęła w związku ze zmianą asortymentu pocztowego: ludność nie musi się myć, za to modlić się musi koniecznie. Najlepiej w chuście pielgrzyma na szyi, popijając walerianę w kubku z orłem. I na pielgrzymkę, na pielgrzymkę! A poważnie: uważam, że robienie jarmarku z religii nigdy owej religii na dobre nie wyszło, wystarczy w historii pogrzebać. 
Reasumując znalezienie Czecha staje się sprawą "na gwałt"! Psiakrew.

środa, 6 lipca 2016

Każdemu wedle potrzeb

Spóźniłam się do pracy. Aż 45 minut. Spóźniłabym się tylko 15 minut, ale pół godziny zajęła mi rozmowa z zaprzyjaźnioną staruszką. Właściwie to nie staruszka jest zaprzyjaźniona, tylko jej pies. Staruszka wtórnie. Z psem zaprzyjaźniłam się mimochodem. Otóż idąc do pracy przez Plac na Rozdrożu mijałam kudłate coś, które powarkiwało na mnie życzliwie. Odwarkiwałam równie życzliwie. Po jakimś czasie znajomość się rozwinęła, kudłate coś podsuwało grzbiet do głaskania. Tak zażyłe stosunki wymagały podstawowej grzeczności wobec właścicielki, toteż zaczęłam mówić starszej pani dzień dobry. I tak mijamy się pozdrawiając i pogłaskując piesię kudłatą. Dzisiaj po zestawie obowiązkowym, czyli pogłaskaniu staruszka uraczyła mnie opowieścią, co psiunia jej wywinęła.  Mianowicie kilka dni temu, podczas koszmarnego upału, postanowiła się ochłodzić w kałuży. Nie zauważyła, że kałuża nieco wyschła i pozostało lekkie błoto. Właścicielka też nie zauważyła, więc psina utaplała się po kokardki. Staruszka postanowiła wykąpać psinę w fontannie, zawołała na pomoc jakichś młodzieńców. Młodzieńcy ponoć ochoczo pomogli, cała sprawa zakończyła się czystym, wykąpanym psem. Opowieść ze szczegółami trwała około pół godziny. Zapewne znacznie dłużej, niż kąpiel w fontannie. Gniotły mnie z jednej strony wyrzuty sumienia, że się spóźniam, z drugiej strony chciałam pozwolić się staruszce wygadać. Kto wie, może samotna jest i nie ma do kogo ust korali otworzyć? Postanowiłam dzielnie znieść ewentualne konsekwencje spóźnienia i wysłuchać do końca. Pomrukiwałam od czasu do czasu ze zrozumieniem - i tak nie było szansy staruszce przerwać, więc pomrukiwanie było jedyną możliwą reakcją - pogłaskując piesę. Szef nie objechał, świat się nie zawalił. Pies wygłaskany, staruszka wygadana, ja spóźniona. Każdemu wedle potrzeb.

piątek, 1 lipca 2016

Czołówka

Spodnie mi pękły. Centralnie, w miejscu wrażliwym. Bieliznę niby miałam czystą, ale zdecydowanie kontrastową kolorystycznie w stosunku do jasnych, lnianych spodni. Postanowiłam do domu wracać chyłkiem i ukradkiem. Idealna do tego celu wydawała się dróżka przy działkach. Wielokrotnie wracałam tamtędy od wnuczki, o różnych porach dnia i nocy żywego ducha nie napotkawszy. Wysiadłam zatem wcześniej z autobusu i udałam w pożądanym kierunku. I co? Krupówki w sezonie nie mają takiego powodzenia, jak owa ścieżynka przy działkach dziś miała, psiakrew! Osobniki płci różnej, luzem i w pakietach, niektóre z rowerami, inne z dziećmi. Kornacka we mnie zaczęła powarkiwać. Tłumiłam jej warknięcia usilnie, jednocześnie próbując widok niepoczciwy zasłonić torbą. Torba na szczęście słusznych rozmiarów, ale zapewne wyglądało to idiotycznie. No trudno, lepiej być wziętą za idiotkę, niż za panienkę lekkich obyczajów kuszącą potencjalnego klienta niby rozdarciem odzieży. Przysłaniałam się, jak mogłam, slalomem między tłumami pomykając. Wtem pojawił się w bliskiej odległości pan bardzo słusznych rozmiarów, z Nienacka wyszedł, czyli z działek. Szans nie było, żeby ścieżyna bezkolizyjnie pomieściła pana, mnie i torbę. Grzecznie zatem odbiłam w lewo, czując szarpiące mnie za nogawki jakieś zielska. Ale trudno, ścierpię szarpanie, byle nie musieć obnażać tyłu, bo za mną też ktoś szedł. Ja odbijam w lewo, pan w swoje prawo, czyli moje lewo. No dobrze, może woli swoje prawo, a moje lewo, odbiłam więc w swoje prawo, na krawężnik. Pan w moje prawo, a swoje lewo odbił natychmiast. Na czołówkę szedł, jasna cholera! Trudno było mi jednocześnie panować nad stronami do odbicia, torbą i Kornacką, toteż Kornacka warknęła nieskrępowanie. I to wreszcie pana nieco zastopowało. Spojrzał maślanymi, nieprzytomnymi oczkami i, o włos unikając kolizji z moją torbą, usunął się na swoje prawo. Czyli na moje lewo, które właśnie opuściłam. Ufff... Straszliwie wymęczona tym unikaniem, zasłanianiem i panowaniem nad Kornacką dotarłam wreszcie do drzwi wejściowych na klatkę. I tu zgłupiałam. Jak wyciągnąć klucze z torby, która przesłania? Stoję przodem do drzwi wejściowych, zatem tyłem do ulicy. Żeby wyjąć klucze musiałabym zwolnić tył i niejako upublicznić. Wybrnęłam. Wdzięcznie pirueta wykręciłam, w czasie wykręcania wyjmując klucze. Reszta to już była pestka. Na schodach nie spotkałam nikogo, z ulgą wpadłam do domu, zdjęłam z siebie sponiewieraną część garderoby i padłam. Do jutra wstawać nie zamierzam!

czwartek, 30 czerwca 2016

Czeskie usta

Wzruszyłam się, mocno. Zostałam obdarowana bowiem kwiatami przez Senegalczyka, z którym jakiś czas współpracowałam. Został przeniesiony służbowo w inne miejsce, nawet nie zdążył się osobiście pożegnać. Toteż pożegnał się post factum. Znajomego, który tu pozostał poprosił o kupienie bukietu róż (jak nie lubię róż, tak te pokochałam od pierwszego spojrzenia) i słodyczy na osłodę. Z dedykacją właśnie dla mnie. Senegalczyk co prawda oznaki sympatii wykazywał, głównie klepiąc mnie po ramieniu przy okazji spotkań osobistych, z tekstem: God bless you. W jego ustach to brzmiało, z ust innych pewnie bym nie przyjęła do wiadomości. Żeby było jasne, nasza wzajemna sympatia była sympatią człowieka do człowieka, porozumieniem dusz. Nie została zaburzona żadnymi męsko-damskimi fidrygałkami. Trwała sobie ta sympatia do jego wyjazdu i, jak się okazało, trwa nadal. Poprosiłam znajomego o przekazanie, że jeśli ów Senegalczyk kiedykolwiek wróci do Polski, oprowadzanie po ciekawych miejscach krajowych ma u mnie gratis. I jak niewierząca jestem, jego God niech go też bless w każdym momencie. Opowiadałam koledze pracowemu tę historię, albowiem byłam mocno poruszona. Niecodziennie się wszak zdarza, żeby ktoś, z kim współpracujemy o nas w taki sposób pamiętał. Kolega pracowy raczył był wyrazić zdziwienie, że pałam do Senegalczyka. Nie z powodu jego odmienności kulturowej, skądże. Z powodu chęci mojej, wyrażanej od czasu jakiegoś, zadzierzgnięcia więzów małżeńskich z Czechem. Bardzo bowiem chciałabym w Czechach zamieszkać. Z prostego powodu: tradycje silne husyckie tam przetrwały i nikt krzyży na ścianach publicznych nie wiesza. Jeśli ktoś religię jakąś wyznaje, to raczej w zaciszu, jak być powinno. Ponieważ tak widzę Czechy, niezbędnym stało się zadzierzgnięcie z Czechem właśnie. Poza tym, jak wspomniałam, sympatia do Senegalczyka nie miała nic wspólnego z zadzierzgiwaniem. Rozpuściłam wici w sprawie Czecha gdzie tylko mogłam. Zastanawiam się nawet nad umieszczeniem na jakimś, czeskim rzecz jasna, portalu randkowym ogłoszenia. Np: Poznam Czecha w celu wyłącznie matrymonialnym. Oferuję opiekę 23 godziny na dobę (godzinę muszę mieć na ochłonięcie), gotować będę, prać również. Gotowa jestem nawet wózek inwalidzki pchać, byle z czeskim pasażerem. Oczekuję w zamian przyjęcia pod czeski dach, utrzymywania do czasu usamodzielnienia się, czyli do poznania języka wystarczająco do podjęcia jakiejś pracy. Językowo mi łatwo było zawsze, długo to nie potrwa. A i czeski to nie chiński. Koledzy pracowi sugerowali, żeby ów Czech nie miał dzieci, bo mogą po jego zejściu o spadek w postaci czeskiego dachu się upomnieć, ale po namyśle stwierdzam, że dzieci nie będą przeszkodą. Jak już będę pracować, to sobie sama coś wynajdę do zamieszkania, a dzieciom Czecha, co czeskie oddam. Jako że żadnych portali czeskich nie znam, pozostaje mi nucić słowami Kaczmarka: Czech żeby jaki, wcale nie piękny, bandyta, oszust, pijak, złodziej, wszystko jedno jaki zły, by się skończyły dziewczęce męki niechby katował, niechby i bił, niechby ją porwał całą zemdlałą, niechby przycisnął do czeskich ust...