Bardzo szczególny był to dzień. Namówiłam koleżanki, by ubrały się na czarno, żadna się nie wyłamała. Usiadłyśmy sobie w holu popijając, co która lubi i pojadając ciasteczka. Dołączyli do nas koledzy, nie wszyscy co prawda, ale trudno. Jednym łamistrajkiem się nie przejęłyśmy. Czekałyśmy tak naprawdę na reakcje szefa, którego poglądy są nam znane - raczej konserwatywne. Jego takt i kultura osobista również są nam znane, no ale mógł się wzburzyć widząc swój personel w stanie bezużytecznym. Zdziwił się rzeczywiście, ale usiadł z nami i siedział gadając o różnych, również służbowych, sprawach. Było nam całkiem wesoło. W końcu, około jedenastej stwierdził, że on przeprasza, ale musi wziąć się do pracy. Nam nie narzucał tego samego. Mój podziw i uwielbienie dla niego skoczyło o kilka punktów natychmiast. W ciągu dnia jeszcze bardziej, bo żadnej z nas nie wydał żadnego polecenia, nie zażądał wykonania jakiejkolwiek pracy. Toteż nie pracowałyśmy. Po pracy wybrałam się na Plac Zamkowy. Koleżanka w słusznej sprawie pożyczyła mi ciemną parasolkę, moja jest biała. Byłaby całkiem nie au courant. Tak uzbrojona podjechałam tramwajem. Jak się okazało w ostatniej chwili. Potem tramwaje chodziły już z mierną częstotliwością ze względu na tłumy w okolicy Starówki. Spodziewałam się tłumu kobiet, ale nie aż takiego. Spodziewałam się kilku mężczyzn, ale nie aż tylu. Ludzi było mrowie. Plac Zamkowy nie mieścił tłumu, wylewał się na Krakowskie Przedmieście, na Miodową, na uliczki Starego Miasta. Kobiety w różnym wieku - wcale nie byłam najstarsza! Bardzo dużo młodych, ale i starsze pokolenie było całkiem licznie reprezentowane. Pod Kolumną Zygmunta stała kilkuosobowa grupka członków jakiejś organizacji pro-life z plakatem ukazującym poszarpane ciało maluszka. I odpowiednim napisem oczywiście. Nie rozumiem takich przedstawień, no nie rozumiem. Aborcja dla żadnej kobiety nie jest pstryknięciem palcami, to trudna i bolesna decyzja. To wybór między życiem, a śmiercią czasem. Wartościowanie tego jest nie na miejscu. Grupka była szczelnie otoczona kordonem panów w jaskrawych kamizelkach, ale chyba mocno na wyrost, bo nikt nie zwracał na nich uwagi. A tłum gęstniał z każdą chwilą. Ktoś gdzieś przemawiał, ale nie było słychać słów. Myślę, że organizatorzy protestu nie przewidzieli, że będzie aż tak dużo protestujących. Stanowczo było za mało miejsca dla wszystkich. Postałam z tłumem wczytując się w hasła na transparentach - jedne mądre i celne, inne takie sobie, czasem też nie na miejscu, jak te plakaty pro-life. Każdy fanatyzm dla mnie pachnie brzydko, bez względu na to, jakich poglądów dotyczy. Ale mimo tych niewielkich zgrzytów poczułam się dumna, że tam jestem. Jestem przecież matką i babcią. Jestem kobietą. I mogę sobie wyobrazić, jak boli strata bliskiej osoby z powodu kretyńskiego prawa uchwalonego w imię dobrych układów z jakąś grupą nacisku. Nie z powodu choroby, wypadku. Z powodu ambicji politycznych jakiejś partii. Myślę, że twarze większości uczestników protestu wyrażały to samo. I latało w powietrzu poczucie wspólnoty, jak cholera latało. Cieszę się, że tam byłam, mimo że wracałam przez most na piechotę, kompletnie przemoczona i zmarznięta. Warto było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz