niedziela, 25 stycznia 2015

M jak milczenie

Masz prawo milczeć, a wszystko, co przemilczysz z pewnością zostanie użyte przeciwko tobie.
Milczenie bywa przemocą. Nie pozwala właściwie ocenić sytuacji, dokonać wyboru. Zaciemnia i rozmywa obraz. Ale bywa też zbawienne dla obolałych organów wewnętrznych. Czasem dobrze jest dać im odpocząć. Zatem przemilczę.
M miało być o czymś zupełnie innym, ale jest mi tak smutno, że tylko o milczeniu mogłam. Jestem obolała ze smutku i fizycznego bólu. M jak minie.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

P jak poczta polska

W środę zamówiłam karmę i żwirek dla kotów, jak zwykle w sklepie internetowym. Diabeł mnie podkusił, by zamiast zwykle wybieranej opcji dostarczenia przesyłki przez "Siódemkę" wybrać opcję "Pocztex"! Ani w czwartek, ani w piątek, kiedy jeszcze byłam w domu paczka nie została doręczona. Dziś około południa zadzwonił do mnie pan paczkonosz z informacją, że podjął, cytuję: "nieudaną próbę awizowania". Nie zrozumiałam pana, jak się okazało, bo po mojej informacji, że jestem w domu po 17, pan radośnie mnie zawiadomił, że paczka jest do odebrania w urzędzie pocztowym (przez litość nie wspomnę, w którym) a on jeździ osobowym i takich paczek nie wozi. Lekko się zagotowałam, ale próbując pana nieco obłaskawić kontynuowałam, że nie odbiorę na poczcie, bo paczka ciężka i że proszę o dostarczenie po 17. Pan zakończył ze mną rozmowę powtórzywszy, gdzie paczkę mogę odebrać. Krew przodkiń we mnie zagrała! Tuż po pracy kurcgalopkiem poleciałam na rzeczoną pocztę. Lecąc czułam narastający łopot husarskich skrzydeł rosnących mi u ramion w tempie przesyłki kurierskiej Siódemki!. Na poczcie grzecznie poprosiłam o rozmowę z kierownikiem zmiany. Guzik, uprzejmy młody człowiek w okienku zaproponował rozmowę ze sobą. Trudno. Wyłuszczyłam po co przyszłam. Pan sprawdził, paczki nie ma. Zaproponował przyjście dnia następnego. Byłam uparta, bo do skrzydeł husarskich dołączały powoli jakieś surmy bojowe, kosy i bagnety na sztorc - jednym słowem do szturmu mi grało. W końcu pokazała się pani kierowniczka zmiany i powtórzyła, że paczki nie ma, że pan paczkonosz się jeszcze nie rozliczył. Zostawiłam numer telefonu i poszłam do domu. Tuż po wyjściu z poczty zadzwonił telefon - hurra! pani kierowniczka. Znaczy się, paczka jest. I rzeczywiście była. A to oznacza, że paczkonosz, ów glizd pokręcony, nawet nie próbował paczki doręczyć, co zresztą mi radośnie oznajmił dzwoniąc wcześniej. Poprosiłam więc o dostarczenie w dniu następnym. Pani kierowniczka z autentyczną troską w głosie stwierdziła, że ona nie wie, czy paczkonosz przyjmie paczkę do ponownego doręczenia. I tu mi znów zagrało do boju. Grzecznie, acz zjadliwie poinformowałam panią kierowniczkę, że ja nie rozumiem, co oznacza, że "nie wie, czy przyjmie". Otóż zamówiłam usługę pocztową z dostarczeniem paczki do domu i wykonania takiejż usługi oczekuję. Pani powiedziała, że się postara i na tym skończyłyśmy rozmowę. Kiedy weszłam do domu zadzwonił paczkonosz (telefonem, nie do drzwi) z tekstem: o co pani chodzi z tą paczką? Podniosłam poziom zjadliwości i rzekłam: o jej dostarczenie zgodnie z zamówioną usługą. Dodałam, iż próbę awizowania trudno uznać za próbę dostarczenia paczki. Na to pan, że on próbował dostarczyć wcześniej, a awizować później, a w ogóle to paczka nie waży 30 kg tylko 9, bo mu zważyli "na urzędzie". Ponieważ wcześniej zdążyłam przeczytać regulamin przesyłek pocztowych poinformowałam pana, że wobec tego będę musiała sprawdzić zawartość paczki, bo coś się nie zgadza. Na to pan radośnie wykrzyknął: Ha! To tylko na urzędzie, tylko na urzędzie! Otóż nie, drogi panie. W obecności kuriera, w miejscu odbioru, jakim zgodnie z podanym adresem jest moje mieszkanie. Pan się rozłączył nie mówiąc "pa"...

niedziela, 18 stycznia 2015

L jak lepkim ścigała go wzrokiem

I przechadzał się Pan był  po ogrodzie swoim Pańskim krokiem omnipotentnym, acz dostojnym. W celach rekreacyjnych przechadzał się był, nie zważając na aplauz tłumów  i zachwyt wielbicielek wyskakujących zza każdego niemal trawy źdźbła. Sfatygowany sweterek Pański wespół ze spodniami w kolorze maskującej zieleni szczelnie otulały ciało boskie chroniąc przed ogrodowym porannym chłodem. Zadowolonym wzrokiem toczył Pan był wokół jak byk pianą z pyska, gdy coś mlasnęło niepokojąco w pobliżu. I rozejrzał się Pan wzrokiem czujnym, a zniewalającym po okolicy swojej boskiej. I ujrzał babę wychylającą łeb babski spod kępy rachitycznej macierzanki. Ośmielała się baba owa w Pana celować spojrzeniem lepkim, jak siemię lniane wrzątkiem zalane. I chlast! Lepkim ścignęła go wzrokiem. I plask! Do kształtnej kostki Pana przylgnęło coś glutowatego i pełznąć poczęło wyżej niezmordowanie zaglucając równie kształtną łydkę Pańską. Zatrząsł się Pan był z oburzenia i z obrzydzeniem gluta z łydki boskiej strząsnął siłą ócz Pańskich, po czym na babę je skierować raczył był w słusznym gniewie swoim. I sczezła baba ze strachu przed płomieniem ócz Pańskich kupkę popiołu po sobie pozostawiając. Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku oddalił się Pan był z miejsca zdarzenia krokiem jeszcze bardziej omnipotentnym w celu dalszej rekreacji. I nie zauważył Pan był, że w popiele błysnęło coś brudnym różem. A baba wstała była ze spopielałych kolan i lepkim ścigała Pana swego wzrokiem.

Z podziękowaniem dla mojej inspiracji.

piątek, 16 stycznia 2015

D jak dupa - update

Nie mogłam sobie odmówić po przeczytaniu. Nie mogłam. Nie wiem czyje i skąd wzięte, ale trafność ujęła mnie za... serce. Nawet bez tych obietnic idealnie się wpisuje.
"Gdzie stos obietnic i słów pustych kupa, tam w miejscu gęby zwykła bywać dupa".

czwartek, 15 stycznia 2015

K jak kołtun

Kołtun polski, czyli plica polonica. Kłębowisko posklejanych brudem włosów na głowie, najczęściej z wszawicą. Jak pisze Jędrzej Kitowicz w Opisie obyczajów za panowania Augusta III ..."kołtuny lubo się znajdują w całej Polszcze i Litwie dosyć obfito, biorąc jednak proporcyją do innych województw, można twierdzić, że w Księstwie Mazowieckim, […] samo centrum i korzeń powszechny sobie założyły tak dalece, że między trzema głowami chłopskimi dwie musiały być kołtunowate"... Kołtuna można było zadać, za co groził stos, jak babie z Dronhova (XVIII w.!) - wystarczyło tylko ... "potrzeba wyszukać Żyda, któryby przez siedem lat miał kołtun w brodzie, potem konia, mającego w grzywie przez siedem lat kołtun i psa noszącego przez siedem lat tę chorobę w ogonie. Z tego miejsca, gdzie kołtun rośnie, wyrwać z tego Żyda, konia i psa po kilka włosów, następnie udać się do takiego budynku, w którym znajduje się 27 stragarzy i pod środkowym stragarzem moczyć te kołtunowate włosy przez 24 godzin w wodzie. Potem zlewa się je do flaszeczki, z której po kilka kropli tej wody puszcza się do wódki lub jadła osobie, której pragnie się zadać wspomnianą chorobę"... (M.Udziela Medycyna i przesądy lecznicze ludu polskiego). Pozbycie się kołtuna nie było proste. Ponieważ wierzono, iż kołtun był sprawką diabła, zatem pozbywać się go należało w miejscach możliwie świętych: Częstochowie, Kalwarii Zebrzydowskiej lub Kościele Mariackim w Krakowie. W Barbarce, miejscowości pod Toruniem, biło cudowne odkołtuniające źródełko, kołtun po zamoczeniu głowy w tymże źródełku miał odpadać sam z siebie. I dopiero w połowie XIX wieku staraniami krakowskiego lekarza Józefa Dietla powołano komisję do spraw kołtuna. O zgrozo, proponowano zwalczać go utrzymywaniem higieny i grzebieniem! Polski kołtun trząsł się z oburzenia i miał się całkiem nieźle. Dopiero dodatkowe opodatkowanie osób z kołtunem zmniejszyło skalę zjawiska (J. Dietl Kołtun). Czyż nie podziałałoby to i dzisiaj? Dodatkowy podatek dla kołtunów polskich zdziałałby cuda! Tylko, jak mierzyć poziom skołtunienia, skoro zjawisko powszechne? Małostkowość, ciasnota umysłowa, zakłamanie mają się u nas wciąż nieźle. Kwitną wręcz powiedziałabym. Wciąż kwitną w miejscach przeróżnych i obfitych.

środa, 7 stycznia 2015

J jak jasełki

 Mroźna, ale słoneczna pogoda wyciągnęła nas z domu. Poszłam z córką, zięciem i wnukiem obejrzeć jasełki, czyli Orszak Trzech Króli. Święto nazywa się Epifania i jest dniem objawienia w kościele katolickim. Wszyscy jednak używają nazwy Święto Trzech Króli, bo też główną atrakcją są właśnie oni. Plac Piłsudskiego nie był przesadnie zapełniony tłumem, głównie rodziny z dziećmi w różnym wieku. Niemal każdy w koronie, które to korony rozdawano, jak ciepłe bułeczki. Założyliśmy z Jaśkiem po koronie rzecz jasna i oglądaliśmy.
 Królów było trzech, jak trzeba. Pierwszy ciemnoskóry na wielbłądzie, drugi skośnooki w lektyce, zapowiadał go prawie chiński smok. Trzeci nie wiem, na czym, bo słabo go było widać i ginął wobec przepychu poprzedników. Dużo poprzebieranych dzieci: aniołki, pastuszkowie, żołnierze rzymscy (!) i różne inne. Do stajenki się nie dopchaliśmy, ale wielbłąda obejrzeliśmy sobie dokładnie z bliska. Osiołka też.
 Wśród tłumu przechadzała się osoba z transparencikiem, jak obok: Stop gender. Dość nieśmiało się przechadzała, nie wzbudzając zresztą zainteresowania. Niby nie było dużo ludzi, ale gubiliśmy się nieustannie. Znaczy ja się gubiłam chcąc wszystkiego niemal dotknąć. Jarmarcznie było. Na stoiskach można było kupić przeróżne drobiazgi z logo tegorocznych Trzech Króli: kubeczki, chorągiewki, baloniki itp. Pomoc medyczna w namiocie, ale nieco dalej inna pomoc medyczna, samochód Zakonu Maltańskiego. Rozczarował mnie brak konia z siedzącym na nim rycerzem. No trudno.
Pokazaliśmy Jaśkowi Grób Nieznanego Żołnierza, tłumacząc, że spoczywają tam prochy żołnierzy poległych w różnych bitwach za wolność ojczyzny. Jasiek rozglądał się i w końcu spytał: a gdzie szkielety? Długo tłumaczyłam, że prochy, że w urnach ... ale chyba nie zrozumiał. Choć urny go zachwyciły wielkością. Poszuraliśmy jeszcze śniegiem i pogapiliśmy się na parkowe kaczki. Mnie widok tych potulonych w śniegu kaczuch tak cieszył, że prawie siłą musieli mnie odciągać. Już w drodze powrotnej Jasiek chciał siusiu. Z chłopcem niewielki problem, córka stanęła z nim gdzieś z boku. Zięć zażartował, że Jasiek może wysiusiać jakiś napis na śniegu. No co można wysiusiać takiego dnia? Zaproponowałam K + M + B. Szczęściem Jasiek pisać nie umie i niczyich uczuć religijnych nie obsiusialiśmy. W sumie...zmarzłam, ale konstruktywnie zmarzłam.

niedziela, 4 stycznia 2015

I jak imponderabilia

Nieuchwytne, niewidoczne, acz znaczące. Tak bardzo, że determinują każdy krok. Sprzeniewierzenie się im kończy się moralnym kacem, przynajmniej tak było w moim przypadku - na szczęście jeden raz mi wystarczył. Ale wracając ab ovo... Imponderabilia każdy ma inne, choć jest wiele wspólnych. Do tych wspólnych uwielbia odwoływać się demagogia. Rzuca chwytliwe hasła typu bóg, honor, ojczyzna i oczarowane stado rusza na barykady w imię tych haseł uznając, iż interes demagogii jest tożsamy z jego, stada, interesem. Nic bardziej mylnego. Choć pierwotnie demagog oznaczał osobę stającą na czele ludu z powodu własnych umiejętności (Perykles na przykład), dziś to pojęcie jest stanowczo pejoratywne i oznacza manipulanta odziałującego na tłum w celu osiągnięcia własnych interesów. Wystarczy podsunąć tłumowi chwytliwe imponderabilia. Odwołać się do wspólnoty czegoś tam, toteż różni się odwołują. Taki Hitler na przykład zjednoczył rasowo, inny jemu podobny, Stalin, ideologicznie. Obaj jednak zaczynali od ekonomii, najłatwiej bowiem pokazać głodnemu brzuchowi, jak go napełnić. Najlepiej czyimś kosztem. Nic tak nie jednoczy ludzi, jak wspólny wróg, któremu można urwać łepek przy samych piętach i osiągnąć korzyść. Doskonale wpisuje się to zresztą w retorykę religijną (dowolną): nie ja winien, winni żydzi, chrześcijanie, muzułmanie - właściwe podkreślić. W retorykę rasizmu, ksenofobii i innych tym podobnych zjawisk też się nieźle wpisuje. Się wzburzyłam. A miałam pisać o imponderabiliach pięknych, porywających jednostki lub stada do czynów chwalebnych. Do głęboko humanistycznych postaw. Do jedności w czasach trudnych nie piętnującej nikogo i niczego, a stymulującej do wspólnych działań w imię dobra każdej jednostki i całości społeczeństwa. No i nie napisałam.

piątek, 2 stycznia 2015

H jak ha ha ha!

Sąsiad zwierzył mi się, iż kołdra jego uległa presji czasu i rozpada się, chciałby zatem nabyć nową. Zaproponowałam sklep Pepco, jest niedaleko i ceny mają przystępne. Była kołdra, były poduszki, ceny przystępne. Sąsiad oczywiście obejrzał i położył. Zaprotestowałam, bo znając go byłby się woził z decyzją jakiś miesiąc. Nabył fikuśną kołdrę zatem i dwie kompatybilne poduszki: jedna księżycowa, druga słoneczna. No. Przy kasie pani poprosiła o 1 grosz, nie miała wydać reszty. Sąsiad (w tetrycznym nastroju, co mu wytknęłam nieco wcześniej) mruknął: ależ te kobiety dzisiaj marudne... Byłam przekonana, że pani w kasie strzeli focha lub sąsiada! Nic bardziej mylnego, radośnie się uśmiechnęła, zareagowała również pani stojąca w kolejce za sąsiadem radosnym ha ha ha! Dziwię się tym kobietom, jak słowo daję... Ja bym strzeliła co najmniej focha... Sąsiad przed południem był w jeszcze jednym sklepie i podobnie testował jakąś panią za ladą. Znów ze skutkiem pozytywnym. Dwa strzały, dwa trafienia, a konkluzja sąsiada niezmienna: kobiety są marudne. Wytknęłam mu oczywiście, że nawet gdyby miał trzy trafienia na dwie próby, to by marudził. Generalnie byle portki dowcipem rzucą, a panie w euforii. O tempora! O mores!