niedziela, 24 września 2017

Grzybowzięcie

Lubię takie weekendy i już. Pałac w Kurozwękach okazał się co prawda lekkim rozczarowaniem - zero atmosfery pałacowej, wystroju tudzież. A ssało mnie na Dobiesława z Kurozwęk, na oddech historii, na ahoj przygodo. A tu bizony jakieś mało dzikie, rosół z kostki, konie karłowate. W pokoju krzyż na ścianie i książki o treści głownie religijnej na półce. W restauracji krzyż na ścianie też. Aż dziwne, że zamiast dzień dobry nie mówiono nam szczęść boże. Mimo wszystko było mi dobrze w człowieku. A brakowało mi takiego resetu, oj brakowało. Zresetowałam się do wypęku. Obiecywaliśmy sobie z Leonem co prawda, że nie będziemy nigdzie jeździć, tylko się byczyć, ale byczenie się w Kurozwękach byłoby takie nie do końca bycze. No to cała sobotę prawie jeździliśmy. Poznaliśmy Wiesia i Marzannę, mokrowianie oboje. Wiesio to malutki człowieczek, bywały we świecie, jak sam powiedział. Po latach picia, palenia i łajdaczenia się osiadł był w Mokrej, w domu podziadkowym. Kiedy przyznał się ile ma lat, Leon chcąc Wiesia na światowym duchu podtrzymać, nadmienił, że on starszy. Gdybyśmy siedzieli przy stole, kopnęłabym go dyskretnie w kostkę, Leona znaczy. Wiesio albowiem wyglądał co najmniej 10 lat starzej, niż deklarował. Na szczęście albo nie usłyszał, albo udał, że nie słyszy. Wiesio znaczy. Marzanna okazała się kobietą przedsiębiorczą po kokardki. Natychmiast zamknęła sklep, w którym robiła za kobietę za ladą i pojechała z nami pokazać "mieszkanie". Nie dom, ale mieszkanie. Tak się chyba w Mokrej na domy mówi, no. Opowiadała kto i ile by chciał za owo mieszkanie, przy czym ona niewiele, ale jej ciotka to by chciała sowy głowę, bo bogata jest. Piękna ta sowy głowa, zapamiętałam sobie i zamierzam używać. 
Jeżdżąc sobie tak po okolicy widzieliśmy tabuny samochodów porzuconych na obrzeżach lasu. Okazało się, że to grzybowozy dowożące amatorów grzybobrania w las grzybny. I faktycznie, grzybów było zatrzęsienie, co było widać nawet z samochodu. My grzybobrania nie planowaliśmy, ale jako że natura mnie do lasu zawołała, zatrzymaliśmy się za Stąporkowem, przy pierwszych wyglądających zachęcająco zaroślach. Poszłam w las ze swoją naturą, a Leon w tym czasie znalazł kilkanaście kozaków. Za jakiś czas zatrzymaliśmy się znowu, ale okazało się, że do znajdowania grzybów potrzebny jest mój zew natury. Albowiem już w niedzielę, podczas kolejnego takiego okrzyku mojej natury znaleźliśmy kolonię maślaków. Gwoli wyjaśnienia, taka mądra grzybowo to ja nie jestem, Leon znajdował. A potem dowiadywał się, jaki to grzyb znaleziony został. Mnie udało się znaleźć kilka maślaków tylko dlatego, że prawie na nie wpadłam. Znacznie bardziej byłam zafascynowana kolorami grzybów niejadalnych. Podobało mi się takie grzybowzięcie. I tak mi się filozoficznie nasunęło: nie to dobre, co pięknie wygląda po wierzchu. Ale w środku duszę mam wciąż ładną, jak mniemam, no.
 





piątek, 8 września 2017

Jedź, kobieto!

Poranek wstał był rześki, jako i ja rześko wstałam. Po kilku deszczowych dniach straciłam nadzieję na suche podłoże, niezbędne mi do nauki jazdy, a tu taki siurpryz przyjemny. Udałam się na plac manewrowy zaopatrzona w kask, kurtkę i adekwatne buty.Świadomość czekających mnie wyczynów miałam raczej nikłą. Spodziewałam się nauki dosiadania, zsiadania, ewentualnie obsługi co prostszych urządzeń. No i oczywiście spodziewałam się reakcji instruktora na mój wiek i gamoniowatość motoryzacyjną. No i rzeczywiście, popatrzył na mnie nieco zaskoczony, choć trzeba mu przyznać, że starał się tego po sobie nie pokazywać. Niemniej jednak poczułam się w obowiązku przerwać niezręczną ciszę: no dobra, wiedziałam, że pan tak zareaguje. Pana odblokowało i spytał: co panią skłoniło? Dlaczego chce pani uczyć się jeździć? Odpowiedziałam zgodnie z prawdą: bo nie umiem. To chyba nieco odblokowało atmosferę, bo pan rzekł był już normalnie: to wsiadaj. No to wsiadłam. Pokazał mi, gdzie jest sprzęgło, gdzie hamulec i gaz. Pouczył o biegach, że jedynka dół, potem w górę luz i reszta. Kazał puszczać lekko sprzęgło i dodawać gazu w momencie, kiedy poczuję, że motocykl chce ruszyć. No spróbowałam. Ni diabła nie czułam nic. Znaczy póki co chemii między mną a oną maszyną nie było. Instruktor stał i trzymał koło, ja walczyłam ze sprzęgłem. Nijak nie czułam momentu, no nie i już. W końcu poczułam. Odrobinę, ale poczułam. Zadowolona z poczucia nie omieszkałam instruktora poinformować. No to jedziemy - i kazał jechać, przezornie jednak biegnąc za mną lekkim truchtem. Co jakiś czas spoglądałam w lusterko, czy on tam jest. Nie dlatego, że pewniej się z nim czułam, ale na wszelki wypadek. Mogłam przecież przez nieuwagę gościa skasować. Albo co. Oddychałam z ulgą widząc, że wciąż biegnie. Skoncentrowałam się na skrętach, hamowaniach i gazach. I w pewnym momencie usłyszałam: no jedź, kobieto! No to pojechałam. Komendy wydawał mi już tylko z daleka. Najczęściej słyszałam: hamuj! i nogi razem! Kiedy podjechałam do niego bliżej, zjechał mnie lekko, że nogi rozkładać to ja sobie mogę na harleyu, a tu mam trzymać razem, bo mi urwie. Nie drążyłam tematu, acz rozbawiło mnie to po kokardki. Taka zadowolona pojeździłam po placu manewrowym usiłując nawet slalomem między pachołkami. Z różnym skutkiem. Żaden pachołek nie ucierpiał, mnie też nic się nie stało. Na dłuższej prostej poczułam wiatr we włosach i wszystko mi się w człowieku zaśmiało. No cholera jasna! Ja jadę! Sama! Na motórze! Zadowolenie leciało ze mnie potężnym wizgiem. Nieco przygaszone faktem hamowania. Jak rozdziawa jakaś hamuję na jedynce i puszczam sprzęgło. I pamiętam, że mam nie puszczać, a puszczam. Ale nic to. Następnym razem nie puszczę. Wracałam z kaskiem w ręku, dumna jak jakaś gwiazda albo co. Miałam ochotę wykrzyczeć wszystkim ludziom na ulicy: a właśnie, że jeździłam sama! Wtedy sobie uświadomiłam, że to nie byłby najlepszy pomysł. Mogliby zacząć uciekać. Do pracy wparowałam z kaskiem, panowie borowikowie mrugnęli do mnie porozumiewawczo, koledzy się ucieszyli, że przeżyłam. A po pracy, wciąż z kaskiem w ręku, zawarłam na bazarze pierwszą motocyklową znajomość. Pani od warzywek spytała mnie, czyj to kask. Z dumą powiedziałam, że mój. No i pogadałyśmy, bo ona motórzystka jest. O wyższości kasków ze szczęka porozmawiałyśmy. Nie dałam się przekonać. Wolę swój.

sobota, 2 września 2017

Ciurek

Jakoś mi jesień Tuwimem pachnie.

Idzie Grześ
Przez wieś,
Worek piasku niesie,
A przez dziurkę
Piasek ciurkiem
Sypie się za Grzesiem.

"Piasku mniej -
Nosić lżej!"
Cieszy się głuptasek.
Do dom wrócił,
Worek zrzucił,
Ale gdzie ten piasek?

Wraca Grześ
Przez wieś,

Zbiera piasku ziarnka.
Pomaluśku,
Powoluśku,
Zebrała się miarka.

Idzie Grześ
Przez wieś,
Worek piasku niesie,

A przez dziurkę
Piasek ciurkiem
Sypie się za Grzesiem...
I tak dalej... i tak dalej...