piątek, 8 września 2017

Jedź, kobieto!

Poranek wstał był rześki, jako i ja rześko wstałam. Po kilku deszczowych dniach straciłam nadzieję na suche podłoże, niezbędne mi do nauki jazdy, a tu taki siurpryz przyjemny. Udałam się na plac manewrowy zaopatrzona w kask, kurtkę i adekwatne buty.Świadomość czekających mnie wyczynów miałam raczej nikłą. Spodziewałam się nauki dosiadania, zsiadania, ewentualnie obsługi co prostszych urządzeń. No i oczywiście spodziewałam się reakcji instruktora na mój wiek i gamoniowatość motoryzacyjną. No i rzeczywiście, popatrzył na mnie nieco zaskoczony, choć trzeba mu przyznać, że starał się tego po sobie nie pokazywać. Niemniej jednak poczułam się w obowiązku przerwać niezręczną ciszę: no dobra, wiedziałam, że pan tak zareaguje. Pana odblokowało i spytał: co panią skłoniło? Dlaczego chce pani uczyć się jeździć? Odpowiedziałam zgodnie z prawdą: bo nie umiem. To chyba nieco odblokowało atmosferę, bo pan rzekł był już normalnie: to wsiadaj. No to wsiadłam. Pokazał mi, gdzie jest sprzęgło, gdzie hamulec i gaz. Pouczył o biegach, że jedynka dół, potem w górę luz i reszta. Kazał puszczać lekko sprzęgło i dodawać gazu w momencie, kiedy poczuję, że motocykl chce ruszyć. No spróbowałam. Ni diabła nie czułam nic. Znaczy póki co chemii między mną a oną maszyną nie było. Instruktor stał i trzymał koło, ja walczyłam ze sprzęgłem. Nijak nie czułam momentu, no nie i już. W końcu poczułam. Odrobinę, ale poczułam. Zadowolona z poczucia nie omieszkałam instruktora poinformować. No to jedziemy - i kazał jechać, przezornie jednak biegnąc za mną lekkim truchtem. Co jakiś czas spoglądałam w lusterko, czy on tam jest. Nie dlatego, że pewniej się z nim czułam, ale na wszelki wypadek. Mogłam przecież przez nieuwagę gościa skasować. Albo co. Oddychałam z ulgą widząc, że wciąż biegnie. Skoncentrowałam się na skrętach, hamowaniach i gazach. I w pewnym momencie usłyszałam: no jedź, kobieto! No to pojechałam. Komendy wydawał mi już tylko z daleka. Najczęściej słyszałam: hamuj! i nogi razem! Kiedy podjechałam do niego bliżej, zjechał mnie lekko, że nogi rozkładać to ja sobie mogę na harleyu, a tu mam trzymać razem, bo mi urwie. Nie drążyłam tematu, acz rozbawiło mnie to po kokardki. Taka zadowolona pojeździłam po placu manewrowym usiłując nawet slalomem między pachołkami. Z różnym skutkiem. Żaden pachołek nie ucierpiał, mnie też nic się nie stało. Na dłuższej prostej poczułam wiatr we włosach i wszystko mi się w człowieku zaśmiało. No cholera jasna! Ja jadę! Sama! Na motórze! Zadowolenie leciało ze mnie potężnym wizgiem. Nieco przygaszone faktem hamowania. Jak rozdziawa jakaś hamuję na jedynce i puszczam sprzęgło. I pamiętam, że mam nie puszczać, a puszczam. Ale nic to. Następnym razem nie puszczę. Wracałam z kaskiem w ręku, dumna jak jakaś gwiazda albo co. Miałam ochotę wykrzyczeć wszystkim ludziom na ulicy: a właśnie, że jeździłam sama! Wtedy sobie uświadomiłam, że to nie byłby najlepszy pomysł. Mogliby zacząć uciekać. Do pracy wparowałam z kaskiem, panowie borowikowie mrugnęli do mnie porozumiewawczo, koledzy się ucieszyli, że przeżyłam. A po pracy, wciąż z kaskiem w ręku, zawarłam na bazarze pierwszą motocyklową znajomość. Pani od warzywek spytała mnie, czyj to kask. Z dumą powiedziałam, że mój. No i pogadałyśmy, bo ona motórzystka jest. O wyższości kasków ze szczęka porozmawiałyśmy. Nie dałam się przekonać. Wolę swój.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz