Lubię takie weekendy i już. Pałac w Kurozwękach okazał się co prawda lekkim rozczarowaniem - zero atmosfery pałacowej, wystroju tudzież. A ssało mnie na Dobiesława z Kurozwęk, na oddech historii, na ahoj przygodo. A tu bizony jakieś mało dzikie, rosół z kostki, konie karłowate. W pokoju krzyż na ścianie i książki o treści głownie religijnej na półce. W restauracji krzyż na ścianie też. Aż dziwne, że zamiast dzień dobry nie mówiono nam szczęść boże. Mimo wszystko było mi dobrze w człowieku. A brakowało mi takiego resetu, oj brakowało. Zresetowałam się do wypęku. Obiecywaliśmy sobie z Leonem co prawda, że nie będziemy nigdzie jeździć, tylko się byczyć, ale byczenie się w Kurozwękach byłoby takie nie do końca bycze. No to cała sobotę prawie jeździliśmy. Poznaliśmy Wiesia i Marzannę, mokrowianie oboje. Wiesio to malutki człowieczek, bywały we świecie, jak sam powiedział. Po latach picia, palenia i łajdaczenia się osiadł był w Mokrej, w domu podziadkowym. Kiedy przyznał się ile ma lat, Leon chcąc Wiesia na światowym duchu podtrzymać, nadmienił, że on starszy. Gdybyśmy siedzieli przy stole, kopnęłabym go dyskretnie w kostkę, Leona znaczy. Wiesio albowiem wyglądał co najmniej 10 lat starzej, niż deklarował. Na szczęście albo nie usłyszał, albo udał, że nie słyszy. Wiesio znaczy. Marzanna okazała się kobietą przedsiębiorczą po kokardki. Natychmiast zamknęła sklep, w którym robiła za kobietę za ladą i pojechała z nami pokazać "mieszkanie". Nie dom, ale mieszkanie. Tak się chyba w Mokrej na domy mówi, no. Opowiadała kto i ile by chciał za owo mieszkanie, przy czym ona niewiele, ale jej ciotka to by chciała sowy głowę, bo bogata jest. Piękna ta sowy głowa, zapamiętałam sobie i zamierzam używać.
Jeżdżąc sobie tak po okolicy widzieliśmy tabuny samochodów porzuconych na obrzeżach lasu. Okazało się, że to grzybowozy dowożące amatorów grzybobrania w las grzybny. I faktycznie, grzybów było zatrzęsienie, co było widać nawet z samochodu. My grzybobrania nie planowaliśmy, ale jako że natura mnie do lasu zawołała, zatrzymaliśmy się za Stąporkowem, przy pierwszych wyglądających zachęcająco zaroślach. Poszłam w las ze swoją naturą, a Leon w tym czasie znalazł kilkanaście kozaków. Za jakiś czas zatrzymaliśmy się znowu, ale okazało się, że do znajdowania grzybów potrzebny jest mój zew natury. Albowiem już w niedzielę, podczas kolejnego takiego okrzyku mojej natury znaleźliśmy kolonię maślaków. Gwoli wyjaśnienia, taka mądra grzybowo to ja nie jestem, Leon znajdował. A potem dowiadywał się, jaki to grzyb znaleziony został. Mnie udało się znaleźć kilka maślaków tylko dlatego, że prawie na nie wpadłam. Znacznie bardziej byłam zafascynowana kolorami grzybów niejadalnych. Podobało mi się takie grzybowzięcie. I tak mi się filozoficznie nasunęło: nie to dobre, co pięknie wygląda po wierzchu. Ale w środku duszę mam wciąż ładną, jak mniemam, no.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz