środa, 28 października 2015

Synchronizacja

Synchronizacja przypadkowa, niemniej jednak most Łazienkowski oddany w czasie, kiedy skończyłam zmiany w sypialni. No prawie. Nie wiszą jeszcze tylko kinkiety, ale to już wina podwykonawcy, czyli sąsiada, który czasu nie ma póki co. Ja do przewodów napiętych się nie dotknę, on elektryk, niech grzebie. Po zawieszeniu kinkietów pozostaną prace kosmetyczne: wymiana gałek w szafkach, nowe rolety i malowanie doniczek. Z powodu drobnej niedyspozycji ruchowej po ustawianiu stelaża pod materac, muszę nieco jednakże odczekać. Stelaż został przywieziony w terminie, miękkim basem kurier poprosił, bym zeszła na dół, bo muszę być przy wyładunku. Zeszłam oczywiście i zbaraniałam widząc właściciela owego miękkiego basa. Chłopczyk nieco ode mnie niższy, postury wychudzonego koguta... taki mężczyzna pięciominutowy. Przy mnie wyglądał, jak breloczek, nie facet. Miękki bas jednakże niewątpliwie należał do niego, bo rzekł owym miękkim basem: idziemy. Wziął był ów stelaż (kawał drewna 200 cm na 90 cm) w malutkie rączki... i ugiął się w kolankach. Żesz... Złamie się w połowie, gdzieś w okolicy drugiego piętra - pomyślałam i złapałam za drugi koniec. Po jego wyjściu musiałam ten stelaż zatargać do sypialni, ustawić, położyć materac. W efekcie padłam, jak lelija, ścięta bólem pleców. Trzyma do dziś. Ból pleców znaczy.  Stąd opóźnienia w stosunku do planów. A ja odpoczywam sobie, nic nie robiąc. W ramach tego odpoczynku poszłam do kina. Przed kinem umówiłyśmy się na pogadanie. Kino na Starym Mieście, postanowiłyśmy w okolicy spożyć i pogadać. Na Miodowej trafiłyśmy na Irish Pub z intrygującym menu. Kuchnia azjatycka mianowicie miała być tłem dla różnych gatunków piwa. Czemu nie? Pub odpowiednio mroczny i rockowy. Muzyczka ostra w tle, panowie kelnerowie z tatuażami na umięśnionych przedramionach, barman boski, duży miś. Z brodą! Zaordynowałyśmy makaron z kurczakiem i warzywami. Porcje, jak dla drwala czelabińskiego, jedną najadłybyśmy się wszystkie!  Odpoczynkowo i wesoło spędziłam czas. Film (Letnie przesilenie) okazał się dobry, acz nieco przygnębiający. Kiedy późnym wieczorem wróciłam do domu, moje obrażone koty leżały na nowym łóżku w całkiem inaczej wyglądającej sypialni. Ależ mi dobrze...

niedziela, 18 października 2015

Bokiem prawem i lewem

Mili panowie przywieźli, co mieli przywieźć. Znaczy poza materacem. Sztuki się panom nie zgadzały. Mnie też nie. To znaczy panowie mieli mniej, ja więcej. Policzyliśmy raz jeszcze i okazało się, że dwie paczki z regałem, wg spedytora oznaczają jedną paczkę. Panowie się uśmiali, ja również. Ale po materac pójść na dół musieli. Materac miał być sprężynowy, a przynieśli mi jakiś rulon. Sprawdziłam ze swoją listą - ten właśnie kupiłam, żaden inny. No trudno, się rozwinie, się sprawdzi. Reszta się zgadzała, zaczęłam przygotowywać front robót. Najpierw biurko. Oczywiście źle dopasowałam boki i musiałam skręcać ponownie. Małym śrubowkrętem gwiazdkowym, bo moje, wypasione, gdzieś mi wcięło. Ten pożyczyłam od sąsiada. Wyniosłam stare biurko, ustawiłam nowe. Aż mi się lżej na duszy zrobiło na widok. No ślicznie po prostu zaczęło wyglądać! Teraz regał na książki. Oczywiście popełniłam dokładnie ten sam błąd, co przy biurku. Odwrotnie boki umieściłam. Rozkręciłam, skręciłam prawidłowo i ufff... Stoi. Przeniosłam manele do regału i biurka. Między regałem, a materacem poszłam na obiad do dzieci. Zięć zrobił pyszniutki obiadek: polędwiczki kurzęce w panierce z płatków kukurydzianych, frytki, sałatka prawie-Colesław i sos czosnkowy. Ależ mi się nie chciało wracać do domu... Tym bardziej, że po obiedzie zajęliśmy się składaniem Lego - statku Jar Jar Binksa. Stanowczo łatwiejsza sprawa, niż regały i biurka. Skala jakby nieco mniejsza. Ale materac czekał. Bałagan czekał. Wszystko czekało. Toteż poszłam.
Podeszłam do materaca z nożem z marszu. Przecięłam folię i... jak on mi zrobił ziuuu! Się rozwinął błyskawicznie, z wizgiem. W przedpokoju mi się rozwinął. Zaczęłam go przenosić z pewnym trudem do sypialni, musiałam bowiem lawirować między starym biurkiem, niezagospodarowanymi jeszcze manelami i plączącymi się pod nogami kotami. Zaraz, gdzie ja z tym idę? Przecież tam stoi stare łóżko. Materac do kuchni, wytarabaniłam stare łóżko, choć mój kręgosłup krzyczał: zadzwoń po zięcia, po policję, po Straż Miejską, po kogokolwiek! Nie dałam się zwieść wrażym podszeptom kręgosłupa i wydygałam go do przedpokoju. Postanowiłam poprosić młodego sąsiada o pomoc w zniesieniu tego potwora na dół. Jutro, znaczy dzisiaj. Póki co stoi w przedpokoju i straszy. Położyłam materac na miejscu łóżka. No pięknie, coraz piękniej się robi. Stelaż pod materac przywiozą we wtorek. Będę spać z głową w podłodze, jakoś wytrzymam. A dywan? Jasna cholera... Przecież teraz muszę unieść nieco nóżki ciężkiego, bo z manelami, regału i biurko. Uniosłam. Ledwo, ale uniosłam. Wszystko pasowało. Podłączyłam komputer do sieci. To znaczy próbowałam podłączyć. Po zmianie w ustawieniach pokoju kabelek sieciowy okazał się za krótki. Pomyślę o tym jutro, odezwała się we mnie Scarlett. A co mi tam. Dziś rano pomyślałam i podłączyłam. Wisi to w powietrzu, ale działa. Jutro kupię dłuższy kabelek.
Jest prawie ślicznie. Prawie, bo zachciało mi się jeszcze komody i stolika nocnego pasującego do reszty. Wobec tego o piątej rano zrobiłam przegląd starej komody, wyrzucając co najmniej połowę zgromadzonych rupieci: starych ładowarek do telefonu, wspomnień i starego budzika, między innymi. Budzik brzdęknął po raz ostatni wrzucany do śmieci.... Nieco żałośnie brzdęknął. Miejsca jakby więcej się zrobiło. Przy okazji muszę zrobić porządek w dokumentach, jak już minie mi gorączka meblowa. Muszę, albowiem pomyślałam, jaki w nich bałagan odkryłyby moje dzieci, gdyby mnie się odeszło było. Aż mnie ciarki przeszły niezdrowe! Zrobię, jak tylko nową komodę ustawię, na pewno zrobię. Nowa komoda zatem być musi i już. Co prawda, kiedy pomyślę, że komoda też ma dwa boki i ja będę znów musiała rozpoznawać który jest prawy, który lewy...

piątek, 16 października 2015

Karakuł

Postanowiłam sobie odmienić sypialnię, całkiem odmienić. A właściwie dokończyć odmienianie zaczęte jakiś czas temu. Impulsem była konieczność zmiany wysłużonego materaca. Bo skoro materac trzeba, to i resztę można, prawda? No to zrobiłam wywiad internetowy gdzie, co i za ile. W czwartek ruszyłam do IKEA. Kupiłam materac, biurko, szafkę, dywan i jakieś pierdoły.  Okazało się, że można zlecić skompletowanie zamówienia miłym chłopaczkom za niewielkie pieniądze. Pod warunkiem oczywiście, że się wie, czego się chce. Ja wiedziałam. Jedynie dywan musiałam targać do chłopaczków osobiście. Chłopaczkowie byli młodzi i sympatyczni. Jeden z nich miał fryzurę w kaczy kuperek. Tak mnie ten widok fascynował, że nie spuszczałam z niego oczu, sprawę mojego zamówienia ustalając z drugim z nich, w rogowych okularkach. Pogadaliśmy, pośmieliśmy się z mojego gapiostwa. Ten w rogowych okularkach ustalił czas dostawy, a mnie kazał iść do działu obsługi klienta, żeby oddać dywan i coś podpisać. Zapomniał dodać wyraźnie, że wcześniej mam opłacić w kasie. W kasie zatem zapłaciłam za dywan i pierdoły, zapominając kompletnie o clou mojego pobytu w IKEA, czyli o meblach i materacu. Nawet niewielka suma, jaką zapłaciłam nie wzbudziła mojego zaniepokojenia. Ot, zapłaciłam i poszłam. Do działu obsługi klienta poszłam. W dziale obsługi klienta czekałam pół godziny, aż pani obsłuży parę ustalającą po angielsku szczegóły między sobą. Ustalanie trwało, przekazywanie pani ustaleń (już po polsku, przez kobietę) też trwało. W sumie pół godziny miałam na wyobrażanie sobie, co to ja jeszcze w tej sypialni zrobię. Kiedy w końcu podeszłam do miłej pani w dziale obsługi, pani raczyła sapnąć ze zgrozą: ale pani nie opłaciła zamówienia! No faktycznie, nie opłaciła. Cofnęło mnie do kasy, zapłaciłam  i z powrotem do działu obsługi klienta. Z nadzieją, że tym razem to będzie siup i już. Nadzieja okazała się złudna. Pani po wpisaniu czegoś na listę i podpisaniu przeze mnie jakiegoś dokumentu kazała iść precz. A dywan? zapytałam. Jaki dywan? - pani się zdziwiła. No, ten... - i pokazałam. Pani oczywiście zapisała dywan na liście, sztuki się zgadzały, ale o nim zapomniała. Doszłyśmy do porozumienia, pani się uśmiechnęła mówiąc: przepraszam, ja dzisiaj pierwszy dzień na tym stanowisku. Nie szkodzi - odpowiedziałam - ja dzisiaj pierwszy raz u pani z dywanem. Rozstałyśmy się w zgodzie absolutnej. W torbie miałam pierdoły, ale postanowiłam kupić sobie jeszcze ciucha, skoro byłam w pobliżu takiej ilości sklepów pod jednym dachem. No i nabyłam. Cudnego karakuła nabyłam! Z obrzydliwym, puchatym kołnierzem, który natychmiast w domu odczepiłam. I poszłam na pocztę. W karakule na grzbiecie oczywiście. Na poczcie pani stojąca obok puknęła mnie w ramię i szepnęła: pani ma nieoderwaną metkę... No żesz... Tak się skupiłam na kołnierzu, że przegapiłam metkę. Co prawda ona, ta metka, była złośliwie przyczepiona pod rękawem, ale mogłam się dokładnie obejrzeć przed wyjściem, a nie karakuł na grzbiet i w pieriod. Rozochocona doskonałymi w swoim przekonaniu zakupami postanowiłam pojechać nabyć jeszcze półkę na buty, która niesłychanie mi się zdała potrzebna. Pojechałam tramwajem, z zadowoleniem przyglądając się swemu odbiciu w szybie. Pięknie się prezentowałam w odmetkowanym karakule, po prostu pięknie. Półki nie nabyłam, bo nie było. Nabyłam za to cudnej urody latarenkę. W arabskie maziaje. Kosztowała mnie całe 25 złotych! Postanowiłam zrobić z niej kinkiety do sypialni. Podobne, w sklepie z kolonialnym meblami, widziałam za prawie 200 złotych. Skoro nabyłam taką cudną latarenkę, postanowiłam nabyć do niej ozdóbki, cekinki, koraliczki itp. Żeby bardziej ją zarabizować, zmarokańczyć nawet. Pognało mnie do Empiku zatem. Nabyłam cekinki, koraliczki i sznureczki. Ale nie dałam rady wyjść z Empiku bez książki, tym bardziej, że kusiło 30 % obniżką na "niektóre tytuły". Niektóre tytuły nie wzbudziły mojego zainteresowania, ale wzbudziła je nowa część sagi o kuzynkach Pilipiuka i środkowy Miłoszewski, czyli Uwikłanie. Pan przy kasie namówił mnie jeszcze na czerwone pralinki Lindta. Długo namawiać nie musiał. Po przyjściu do domu zdjęłam z siebie z żalem karakuła, zasiadłam w fotelu bujanym z nowym Pilipiukiem i... przespałam co najmniej godzinę. W sumie to może powinnam gdzieś jeszcze wyjść, żeby tego karakuła móc założyć...

Informuję, że przy produkcji karakuła, ani w trakcie jego użytkowania, nie zostało pozbawione życia żadne zwierzątko. Karakuł jest wełniany, tylko tak jakoś karakułowo nastroszony. Słowem, śliczny ci on jest.

czwartek, 15 października 2015

Obrazoburczenie po całości

Wdałam się w dyskusję. Niepotrzebnie się wdałam. Dyskusja rozpętała się po przeczytaniu informacji o tym, że w jakiejś angielskiej szkole jej kierownictwo zażądało od nauczycielek noszenia hidżabów. Ani szkoła, ani nauczycielki nic wspólnego z islamem nie miały. Kierownictwo miało. Po słowach oburzenia jednej z koleżanek, pozwoliłam sobie skomentować, że niczym się to nie różni od wieszania w polskich, świeckich przecież z założenia, szkołach krzyży w salach lekcyjnych, pokojach nauczycielskich. Nie różni się od ciągnięcia dzieci na rozpoczęcie roku do kościoła. Nie różni się od dni pozornie wolnych w okolicy katolickich świąt wielkanocnych zapełnionych dziatwą szkolną rekolekcyjnie. Niczym się nie różni. I tu, i tu zmusza się wszystkich, bez względu na wyznawane poglądy, do uczestniczenia w jakimś obrządku religijnym. I jedno, i drugie jest narzucaniem, wciskaniem, wpychaniem na siłę. To było moje zdanie. Całkiem odmienne od zdania koleżanki, która uważała, że rzeczy są w ogóle nieporównywalne, bo krzyż nikomu krzywdy nie robi, a hidżab już tak. Uważała też, że religia obficie w naszym kraju wyznawana jest religią miłości i pokoju. Jasna cholera. Zamilkłam, choć ujrzałam oczami wyobraźni zastępy jasnogórskie w mohairowych berecikach plujące jadem w stronę niewierzących, wierzących inaczej. Reglamentowana ta miłość bliźniego, jak słowo daję. Nie ma jej przecież dla dzieci z in vitro, bo one bruzdę mają. Nie ma jej dla homoseksualistów, bo to wbrew naturze. Nie ma jej dla muzułmanów, bo to heretycy. I w dodatku choroby roznoszą. Nie ma jej dla laureatki tegorocznej nagrody Nike, Olgi Tokarczuk, bo ośmieliła się podać w wątpliwość polską tolerancję. Dla młodego Stuhra też tolerancji nie ma, bo zagrał w Pokłosiu. Nie ma jej dla księdza Lemańskiego, bo ośmielił się podjąć dialog z judaizmem. Ta nasza chrześcijańska miłość bliźniego wylewa się wszystkimi otworami księżom Oko i Rydzykowi, jakiemuś młodemu księżulkowi narodowcowi. Oblewa się tą miłością jakiegoś księdza, który celebrytą chcąc zostać, przyznał się do homoseksualizmu. Natychmiast pozbawiono go stanowisk kościelnych. Nie będzie sobie taki pedał gęby kościołem wycierał. A taki biskup Wesołowski nic złego przecież nie robił, niczyjej gęby kościołem nie wycierał. On jedynie zbłądził. Przecież zarówno biskup Hoser, jak i niedawno jakiś ksiądz włoski stwierdzili, że dzieci winne. Same się pchają. Jestem zła na obłudę, na manipulację, na podwójne standardy. Jestem zła na nietolerancję. Każdą nietolerancję. A potem sobie pomyślałam: i czego ty się tak, Kornacka wściekasz? Przecież wiadomo, że idea jest piękna zawsze, gdy powstaje. Jak idea chrześcijaństwa, islamu, socjalizmu, komunizmu, kapitalizmu. Piękne są te idee, o szacunku człowieka i jego pracy grzmią, że niby one to gwarantują. Oczywiście pozostałe idee niczego nie gwarantują. Każdy wyznawca czegoś uważa, że jego coś jest najlepsze i najmojsze. I tak to się kręci. Jasna cholera, znowu się wkurzyłam.

czwartek, 8 października 2015

Dźwiękoszczelna dekapitacja

Potrzebny mi dinks. Taki, co to ja go wciskam i zapada cisza. Stałabym się dźwiękoszczelna. Pragnienie odinksowania zrodziło mi się w głowie podczas dzisiejszej podróży tramwajem. Jechałam 35 minut i przez 35 minut mi chrzęściło za plecami. Ale jak chrzęściło! Metodycznie, nieustająco, z kilkusekundowymi ledwie przerwami. Wyobrażałam sobie potężne szczęki, King Konga jakiegoś co namniej, miażdżące kości innej wielkiej potwory. Chrzęściło z wyraźną przyjemnością, aż dziw, że nie mlaskało przy tym. Chrup, chrzęst, chrup, chrzęst i tak bez końca. Kiedy wreszcie chrzęszczenie umilkło i rozległ się szelest, odetchnęłam z ulgą. Wyobraziłam sobie, że chrzęszczący osobnik chowa to, czym chrzęścił do szeleszczącego opakowania. Szeleszczenie trwało strasznie długo (tak mi się przynajmniej wydawało), ale zwiastowało koniec chrzęszczenia. Dzielnie je zatem postanowiłam znieść, ciesząc się na błogą ciszę. A guzik. Po kilku sekundach ciszy zaszeleściło znowu! Najwyraźniej osobniku chrzęszczącemu skończyło się jedno opakowanie tego, czym chrzęścił i wyjął kolejne. I znowu zachrzęścił potężnie i z przyjemnością. No żesz... Zaczęłam wyobrażać sobie dekapitację, w końcu osobnik pozbawiony głowy nie będzie miał czym chrzęścić. Zaraz potem pojawiła się refleksja, że przecież taka ścięta głowa przez chwilę prawdopodobnie nie zauważa, że jest ścięta i czuje, że się stacza. Humanitarnie porzuciłam myśl o dekapitacji. Z wyraźnym żalem porzuciłam jednakże, bo wciąż chrzęściło potężnie. Kiedy wsiadło młode stworzenie (tak zakapturzone, że aż bezpłciowe) z wielkimi słuchawkami na uszach, pozazdrościłam zarówno słuchawek, jak i zakapturzenia. Zazdrość szybko ustapiła miejsca ciekawości. Ze słuchawek rozlegało się bowiem  rytmiczne umc umc, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy głośniej będzie chrzęściło, czy umc umc... Nie znam wyniku pojedynku, bo szczęśliwie tramwaj dojechał do przystanku, na którym wysiadłam. Z ulgą. Jednakże wychodząc nie mogłam odmówić sobie spojrzenia w stronę chrzęszczącego osobnika. Ot, zwyczajna kobieta w średnim wieku, taka słodka blondyna. Szczękę miała normalnej wielkości, co mnie niesłychanie zadziwiło. Czym ona, psiakrew, tak chrzęściła?

sobota, 3 października 2015

Nowa świecka tradycja

Osoby posiadające wrażliwe religijne sumienia proszone są o pominięcie poniższego tekstu, albowiem będę obrazoburczeć.

Piękna, słoneczna pogoda była znakomitym pendant dzisiejszej uroczystości. Mianowicie moja pracowa koleżanka brała ślub. Kościolny ślub. Zaczęło się dość pechowo. Otóż w prezencie ślubnym postanowiliśmy dać koleżance w prezencie złotą rybkę spełniającą jedno życzenie. Rano zatem wyruszyłam na poszukiwanie rzeczonej rybki złotej. W jednym sklepie pan oznajmił, że nawet jakby miał złote rybki, to i tak by mi nie sprzedał. Widać bowiem, że dla zabawy chcę kupić, a nie do akwarium. Nie wiem, po czym widział, ale w sumie miał rację, zadumałam się i zganiłam sama siebie za głupie pomysły. Bo przecież taka złota rybka ma swoje uczucia i potrzeby, a ja chcę ją po prostu wpakować w jakąś szklaną kulę i każę jej cudze życzenia spełniać. Dla komfortu rybki i własnego, kupiłam wielki słój i poszłam do kolejnego sklepu. Pani kazała mi wybierać, którą chcę. Nie byłam w stanie wskazać palcem, bo jeśli o jednej powiem, że najładniejsza, to inne popadną w kompleksy albo co. Pani wybrała sama. W domu rybkę przy pomocy sąsiada (ma akwarium!) wpakowałam do słoika i zaczęłam zabiegać o siebie kosmetycznie. Do czternastej miałam sporo czasu, więc zabałaganiłam w wannie. Pół godziny przed czternastą z mokrymi włosami zamawiałam taksówkę. Ubierałam się w biegu, włosów nie dosuszyłam, toteż wyglądałam, jak niedostrzyżona owca. Ale pod kościołem za sześć minut czternasta byłam. I ... nikogo więcej poza mną nie było. Wpadłam w popłoch. Może ślub był o 13 i już wszyscy poszli? Zadzwoniłam do koleżanki z pytaniem: gdzie Ty jesteś, bo ja tu pod kościołem czekam. W domu była, ślub o piętnastej. Cholera, rybka mi zmarznie. Odstałam swoje, goście zaczęli się schodzić, przyjechała koleżanka i kolega, ufff. Weszliśmy do kościoła, usiedliśmy, koleżanka z prawej, ja w środku, z lewej kolega. Między kolegą a mną - rybka. Ksiądz pięknie rozpoczął jakąś mowę, o miłości mówił długo i całkiem bez jaj. Patrzę w prawo: koleżanka drogę powrotną sprawdza w telefonie. Patrzę w lewo: kolega wzrok zapuszcza w torbę z rybką. Co jest? - pytam. Patrz, ona chyba nie żyje. Nie rusza się - powiedział zaniepokojony. Odkręciłam mocniej pokrywkę, spojrzałam w głąb - rusza się, dobrze jest. Zganiłam kolegę za sianie defetyzmu i powróciłam do kontemplacji bezjajecznej przemowy księdza. Coś się tam długo działo, ksiądz coś mówił, ktoś coś czytał. Co chwila trzeba było wstawać. I tak cały czas: padnij, powstań, padnij, powstań. Musiałam uważnie patrzeć na tych przede mną, żeby gafy nie popełnić. W międzyczasie zaglądałam do rybki sprawdzając, czy wciąż pływa. W końcu, jak sądziłam, kulminacja, czyli moment obrączkowania. Po zaobrączkowaniu panna młoda tryumfalnie uniosła dłoń już małżonka do góry i.... rozległy się gromkie oklaski. Zbaraniałam. Jakaś nowa świecka tradycja? Ki czort? Towarzystwo poklaskało i usiadło. Miałam nadzieję, że to koniec, ale niestety... Ksiądz coś majstrował przy ołtarzu, w tle leciał całkiem miły anglojęzyczny gospelek... Zaproponowałam koleżance, że zrobimy meksykańską falę. Zganiła mnie tylko wzrokiem bez słowa, ale zaraz kolega się zaoferował: to może zatańczymy? W tym czasie po kościole chodził pan z wiklinową tacą, ludzie wrzucali mu tam pieniądze. Pamiętając o kryzysie państwowym, nie sypnęłam nawet groszem. Kolega sypnął i jadowicie mi szepnął: rzuciłem złotówkę za ciebie. No to mu powiedziałam, żeby się wypchał, i tak mu nie oddam! Coś tam się jeszcze jakiś czas działo przy ołtarzu, nie patrzyłam, bo zajęłam się podziwianiem współczesnych witraży. Głównie z papieżem pozapoprzednim. Fajnie słońce przez nie świeciło, przez tego witrażowego papieża znaczy. Ocknęłam się, kiedy ktoś z ławki przed nami podawał mi rękę. Matko, nie znam człowieka... Czego on do mnie tę łapę wyciąga? Okazało się, że mi znak pokoju przekazuje! Uścisnęłam, choć z obcymi się nie lubię bratać, ale trudno. Weszło się między baranki boże, to trzeba łapami obcymi potrząsać. Niektórym to się tak podobało, że chodzili po kościole i tak wszystkim te łapy trzęśli. Wreszcie koniec. Ostateczny amen. Każdy amen wcześniejszy traktowałam, jako zakończenie imprezy, a kiedy się okazywało, że to jeszcze nie teraz ten koniec, jak osioł ze Shreka pytałam: długo jeszcze? Wreszcie koniec, kolejka do buziaczków dla państwa coraz starszych, wręczanie prezentów, kwiatów i znowu potrząsanie łap. Dopchnęliśmy się i my. Stanęłyśmy (ja i dwie córki innej koleżanki) w rzędzie i ruszyłyśmy na komendę koleżanki: prawą marsz! Buzi, buzi, rybka pannie młodej z przygotowanym uprzednio tekstem, że rybka jedno życzenie spełni, że trzeba o nią dbać, że mogą zostać dziadkami wkrótce, bo brzuszek ma czegoś wzdęty... itd. Teraz rączka panu młodemu i jak mnie stamtąd wyrwało... Stop, jeszcze zdjęcie na stopniach kościoła. Pogadaliśmy chwilę, pośmialiśmy się, pokomentowaliśmy. Z ulgą udałam się do domu odmawiając wszystkim po kolei podrzucania mnie. Ja drobna kobieta nie jestem, swoją wagę mam i nikt mnie tu podrzucać nie będzie. Co to znowu za jakaś nowa świecka tradycja? Sama sobie do domu dojadę, no.

Citroen na parapecie

Zmiany w sypialni zaplanowałam już dość dawno temu, ale dość niemrawo się do nich zabierałam. Zupełnie nie rozumiem dlaczego, bo jedyną dużą zmianą ma być zmiana łóżka. Reszta to właściwie kosmetyka. Jedną z takich kosmetycznych poprawek miała być wymiana parapetu, który koty drapały z wyraźnym zacięciem. Okazało się, że mogę założyć na parapet nakładkę, nie muszę wymieniać całkiem. Wymiana to angażowanie fachowca, a nakładkę to ja mogę przecież sama. Ucieszyłam się i zaczęłam poszukiwania. Tu kolor nie taki, tu rozmiar nie pasuje... Kilka miesięcy kręciłam się wokół tematu, jak bąk jakiś. Wreszcie w jednym z marketów znalazłam kolor właściwy, rozmiar właściwy, hurra. Jazda zaczęła się z dostawą. Przez litość nie wspomnę, ile dostawa by mnie kosztowała.... no mniej więcej drugie tyle, co nakładki na parapet. Transport autobusem nie wchodził w grę, bo nakładkę na parapet kuchenny musiałam kupić trzymetrową (on ma 260 cm!). Koleżanka poleciła znajomego pana, podobno miły, solidny i chętny do pomocy. Zadzwoniłam, pan podał cenę zachęcającą bardzo. Ustaliliśmy szczegóły, to znaczy ja panu powiedziałam, że to 3 metry, że szerokość 38, że płaskie. Pan powiedział, że się zmieści, dogadaliśmy się na piątek. Pan miał przyjechać po mnie do pracy, potem odbiór w markecie i do domu. W piątek jakieś pół godziny przed przyjazdem pan zadzwonił, że już jedzie, że będzie czekał w szarym citroenie (tak usłyszałam, słowo daję!). Koleżanka obecna przy rozmowie spytała mnie, czy wiem, jak wygląda citroen... Nie bez powodu spytała, albowiem nadal pamięta, jak na jej pytanie: jaki samochód ma twoja córka, odpowiedziałam, zgodnie z prawdą zresztą: niebieski. Oczywiście, że nie mam pojęcia, jak wygląda citroen, toteż koleżanka zawołała na pomoc kolegę i oboje starali się wytłumaczyć mi, jakiego samochodu szukać. Bardzo starałam się zrozumieć, ale chyba mało skutecznie, bo rozglądałam się jednak za szarym, a nie za citroenem. Pan podjechał, przywitaliśmy się. Rzeczywiście okazał się miłym, młodym człowiekiem. Bez skrępowania zatem przyznałam się, że koledzy przed wyjściem tłumaczyli mi, jak rozpoznać citroena, dlatego nieco się spóźniłam. Pan zbaraniał i odrzekł: ale to jest peugeot... Zabrakło mi krwi do adekwatnego poczerwienienia na licu ze wstydu. Ale szary? Szary. No to jedziemy. Upewniłam się, że pan pamięta te 3 metry. Pan pamiętał, ale dopytał o szerokość. No, 38 cm i pokazałam, moim zdaniem właściwy rozmiar rozstawiając palce jednej ręki. Pan kiwnął głową z aprobatą, znaczy wejdzie. W markecie zapłaciłam, pojechaliśmy odebrać. Pan magazynowy wyniósł jakieś długaśne dwa potwory, szerokie, jak autostrada. Toteż jęknęłam: matko, a dlaczego to takie szerokie? miało być 38 cm? Pan magazynowy ze spokojem wyciągnął miarkę, zmierzył i powiedział: no i jest 38 cm. Pan peuegotowy również nieco zbaraniał zobaczywszy potwory, ale przyznał się już w czasie jazdy, że zasugerował się moim rozstawieniem palców, nie rzeczywistą szerokością, bo przecież mówiłam, że 38 cm. Ja pokazałam góra 20... Przyznałam się natychmiast do własnego upośledzenia matematycznego, włączając w to geometrię przestrzenną. Pan zaproponował, że może wobec tego powinnam zapłacić mu przelewem, (przyznał się, że liczył na moją pomyłkę w przecinku przed zerami). Pośmialiśmy się, pogadaliśmy sympatycznie o dzieciakach (to znaczy pan o dzieciach, ja o wnukach) i pan wyładował mnie przed domem inkasując niewielką kwotę. No i zostałam z potworami do wniesienia. Co prawda pan proponował pomoc, ale nie chciałam pana nadużywać, bo mam w planach przywóz jeszcze ciekawszych gabarytów (nowy materac,biurko itp). Heroicznie powiedziałam, że wniosę sama. Co to dla mnie wniesienie plastikowych nakładek? No. Plastik, nie plastik, 3 metry to miało i było potwornie śliskie. Z trudnością wyrabiałam się na zakrętach klatki schodowej. Tym bardziej, że to drugie, dwumetrowe, wymykało się jakoś spod tego trzymetrowego i zaburzało cykl. Kornacka komentowała złośliwie, przypominając, że już kilka razy mój pęd do niezależności i samodzielności skutkował bólem kręgosłupa albo co. Kazałam się Kornackiej zamknąć, bo mnie rozpraszała nad wyraz. W okolicy trzeciego piętra odkryłam najwłaściwszy sposób wnoszenia: na zakręcie podtrzymać nogą, unieść i przełożyć wzdłuż balustrady. Ostatnie piętro pokonałam śpiewająco. W domu lekko odsapnąwszy i dokonawszy właściwych pomiarów, zaczęłam rżnięcie. Piłkę mam dobrą, jednakże cięcie wzdłuż dwumetrowego potwora okazało się nie lada wyzwaniem. Urżnęłam, brzegi potraktowałam drobnym papierem ściernym i zamontowałam. Bosko wyglądało. Przyjrzawszy się jednak baczniej, zobaczyłam jakieś drobne zarysowania. Cholera jasna, miało ich nie być przecież. W samochodzie podłożyliśmy poduszki i moją własną kurtkę! Przyjrzałam się dokładniej, ufff.... zafoliowane to było. Ściągnęłam folię i przez chwilę podziwiałam dzieło... Pięknie jest, kot nie siada! Jutro się zajmę tym dłuższym, kuchennym.

 Update:
 Żeby nie było, że kantuję: parapet kuchenny, ten większy. Proszę zwrócić uwagę na niesamowitą precyzję w narożnikach! Klękajcie narody po prostu, no. Precyzja była taka precyzyjna, że musiałam dobijać na siłę tego potwora do końca. I skończyło się zranieniem tylko jednego palca.