Postanowiłam sobie odmienić sypialnię, całkiem odmienić. A właściwie dokończyć odmienianie zaczęte jakiś czas temu. Impulsem była konieczność zmiany wysłużonego materaca. Bo skoro materac trzeba, to i resztę można, prawda? No to zrobiłam wywiad internetowy gdzie, co i za ile. W czwartek ruszyłam do IKEA. Kupiłam materac, biurko, szafkę, dywan i jakieś pierdoły. Okazało się, że można zlecić skompletowanie zamówienia miłym chłopaczkom za niewielkie pieniądze. Pod warunkiem oczywiście, że się wie, czego się chce. Ja wiedziałam. Jedynie dywan musiałam targać do chłopaczków osobiście. Chłopaczkowie byli młodzi i sympatyczni. Jeden z nich miał fryzurę w kaczy kuperek. Tak mnie ten widok fascynował, że nie spuszczałam z niego oczu, sprawę mojego zamówienia ustalając z drugim z nich, w rogowych okularkach. Pogadaliśmy, pośmieliśmy się z mojego gapiostwa. Ten w rogowych okularkach ustalił czas dostawy, a mnie kazał iść do działu obsługi klienta, żeby oddać dywan i coś podpisać. Zapomniał dodać wyraźnie, że wcześniej mam opłacić w kasie. W kasie zatem zapłaciłam za dywan i pierdoły, zapominając kompletnie o clou mojego pobytu w IKEA, czyli o meblach i materacu. Nawet niewielka suma, jaką zapłaciłam nie wzbudziła mojego zaniepokojenia. Ot, zapłaciłam i poszłam. Do działu obsługi klienta poszłam. W dziale obsługi klienta czekałam pół godziny, aż pani obsłuży parę ustalającą po angielsku szczegóły między sobą. Ustalanie trwało, przekazywanie pani ustaleń (już po polsku, przez kobietę) też trwało. W sumie pół godziny miałam na wyobrażanie sobie, co to ja jeszcze w tej sypialni zrobię. Kiedy w końcu podeszłam do miłej pani w dziale obsługi, pani raczyła sapnąć ze zgrozą: ale pani nie opłaciła zamówienia! No faktycznie, nie opłaciła. Cofnęło mnie do kasy, zapłaciłam i z powrotem do działu obsługi klienta. Z nadzieją, że tym razem to będzie siup i już. Nadzieja okazała się złudna. Pani po wpisaniu czegoś na listę i podpisaniu przeze mnie jakiegoś dokumentu kazała iść precz. A dywan? zapytałam. Jaki dywan? - pani się zdziwiła. No, ten... - i pokazałam. Pani oczywiście zapisała dywan na liście, sztuki się zgadzały, ale o nim zapomniała. Doszłyśmy do porozumienia, pani się uśmiechnęła mówiąc: przepraszam, ja dzisiaj pierwszy dzień na tym stanowisku. Nie szkodzi - odpowiedziałam - ja dzisiaj pierwszy raz u pani z dywanem. Rozstałyśmy się w zgodzie absolutnej. W torbie miałam pierdoły, ale postanowiłam kupić sobie jeszcze ciucha, skoro byłam w pobliżu takiej ilości sklepów pod jednym dachem. No i nabyłam. Cudnego karakuła nabyłam! Z obrzydliwym, puchatym kołnierzem, który natychmiast w domu odczepiłam. I poszłam na pocztę. W karakule na grzbiecie oczywiście. Na poczcie pani stojąca obok puknęła mnie w ramię i szepnęła: pani ma nieoderwaną metkę... No żesz... Tak się skupiłam na kołnierzu, że przegapiłam metkę. Co prawda ona, ta metka, była złośliwie przyczepiona pod rękawem, ale mogłam się dokładnie obejrzeć przed wyjściem, a nie karakuł na grzbiet i w pieriod. Rozochocona doskonałymi w swoim przekonaniu zakupami postanowiłam pojechać nabyć jeszcze półkę na buty, która niesłychanie mi się zdała potrzebna. Pojechałam tramwajem, z zadowoleniem przyglądając się swemu odbiciu w szybie. Pięknie się prezentowałam w odmetkowanym karakule, po prostu pięknie. Półki nie nabyłam, bo nie było. Nabyłam za to cudnej urody latarenkę. W arabskie maziaje. Kosztowała mnie całe 25 złotych! Postanowiłam zrobić z niej kinkiety do sypialni. Podobne, w sklepie z kolonialnym meblami, widziałam za prawie 200 złotych. Skoro nabyłam taką cudną latarenkę, postanowiłam nabyć do niej ozdóbki, cekinki, koraliczki itp. Żeby bardziej ją zarabizować, zmarokańczyć nawet. Pognało mnie do Empiku zatem. Nabyłam cekinki, koraliczki i sznureczki. Ale nie dałam rady wyjść z Empiku bez książki, tym bardziej, że kusiło 30 % obniżką na "niektóre tytuły". Niektóre tytuły nie wzbudziły mojego zainteresowania, ale wzbudziła je nowa część sagi o kuzynkach Pilipiuka i środkowy Miłoszewski, czyli Uwikłanie. Pan przy kasie namówił mnie jeszcze na czerwone pralinki Lindta. Długo namawiać nie musiał. Po przyjściu do domu zdjęłam z siebie z żalem karakuła, zasiadłam w fotelu bujanym z nowym Pilipiukiem i... przespałam co najmniej godzinę. W sumie to może powinnam gdzieś jeszcze wyjść, żeby tego karakuła móc założyć...
Informuję, że przy produkcji karakuła, ani w trakcie jego użytkowania, nie zostało pozbawione życia żadne zwierzątko. Karakuł jest wełniany, tylko tak jakoś karakułowo nastroszony. Słowem, śliczny ci on jest.
Właśnie kończę 4-ty tom cyklu o kuzynkach Kruszewskich. Jak trzy poprzednie... CUDO. Już żałuję, że tak szybko pochłonąłem (zostało mi raptem kilkanaście procent - będac nowoczesnym Gallusem Domusem zainwestowałem w elektroniczną wersję, i wiem, że nie cieszą się owe wynalazki Twą sympatią :) )
OdpowiedzUsuńCum Debita Reverentia
K.D. (vel cała masa innych mian, z których największą - czego przyczyn nie rozumiem - sympatią darzę Georg Inia :) )
Ten nowy Pilipiuk to była właśnie czwarta część kuzynek - w wersji papierowej. Świetna, jak poprzednie, jednakże brakowało mi księżniczki Moniki. Polubiłam tę wampirzycę.
OdpowiedzUsuńwidac ze lato napiwkami owocowalo ,bo rozszastala sie lekka raczka na calosc bufetowa.Zdecydowanie w lepszym nastroju jestes,choc nie do konca przy dobrej pamieci,co przy Twojej kobiecosci takie roztargnienie tylko zaleta sie staje i dodaje uroku do i tak juz niezwykle barwnej postaci .
OdpowiedzUsuńUroku to mi karakuł dodaje, jako że uroczy on jest ).
OdpowiedzUsuńPolemizowałbym. Moim bowiem zdaniem to nie karakułowe wdzianko dodaje uroku Tobie, lecz właśnie samo zyskuje dzięki temu, że odziałaś się w nie :)
OdpowiedzUsuńI proszę nie traktować tych słów jako komplement, to tylko moja skromna opinia.
Z należnym szacunkiem
K.D. et cetera, et cetera