niedziela, 26 kwietnia 2015

Wyprawa paleontologiczna

 Janek jest zafascynowany dinozaurami. Zbieramy wspólnie serię d'Agostini z ich figurkami ucząc się z załączonych książeczek o poszczególnych przedstawicielach gatunku. Niedawno przyznał mi się, że chciałby zostać paleontologiem. To mi podsunęło pomysł zorganizowania wyprawy paleontologicznej. Wyruszyliśmy w sobotnie popołudnie. Niestety, nie przygotowaliśmy się sprzętowo, musieliśmy wykorzystać to, co udało nam się wygrzebać w domu: stara drewnianą łyżkę i młoteczek. Dla rasowego paleontologa nie ma rzeczy niemożliwych, jak widać, bo Janek z zapałem dłubał łyżką, nie przejmując się zupełnie nieprofesjonalnymi narzędziami.
 Postanowiliśmy zacząć od najbliższej okolicy, czyli niewielkiego palcu zabaw w pobliżu domu. Szukaliśmy znaków mogących świadczyć o obecności dinozaurów, a więc pochylonych drzew, śladów łap, zagłębień pod korzeniami. Przy okazji rozpoznawaliśmy gatunki drzew, krzewów. Znaleźliśmy nawet miejsce, gdzie mrówkolew polował na swoje ofiary (piaszczyste małe stożki piasku z dziurką w środku) i mrowisko w spróchniałym pniu. Z jednego z drzew spadały dziwne żółte cosie, ni to kwiaty, ni liście. Postanowiliśmy sprawdzić w domu, jakie to mogło być drzewo.
 Kiedy już obeszliśmy cały placyk, Janek dostrzegł dużą stertę ubitej mocno ziemi. Szybko zaczęliśmy dłubać. Dość nieprofesjonalnie, co prawda. Odkryliśmy dziwny kamień, który mógł być kością jakiegoś dinozaura, ale nie udało się go nam posiadanymi narzędziami wykopać. Postanowiliśmy wrócić tam następnym razem, a skamieniałość przykryliśmy dokładnie ziemią, żeby nikt nas nie ubiegł.



W następnej górze piachu wreszcie coś znaleźliśmy! Jaja dinozaurów! Całe mnóstwo! Znaleźliśmy jajo velociraptora (to najmniejsze), tyranozaura, brontozaura (największe) i kilku innych, ale nie wszystkie potrafiliśmy rozpoznać. Zabraliśmy je do domu, żeby poszukać w książkach informacji.
Tak się zaszukaliśmy, że przeoczyliśmy porę kolacji... Kładąc się spać Janek stwierdził, że następnym razem lepiej się przygotujemy. Musimy, babciu, mieć narzędzia! 
Janek spokojnie zasnął, a dla mnie atrakcje się nie skończyły, jak się okazało. Dzieciaki wróciły około 24, jak zwykle zięć mnie odprowadzał. Tak obficie się nam dyskutowało po drodze, że zaproponował pójście na piwo i kebab. Mocno był zawiedziony, że ani piwa, ani kebabu mi nie lzia. Obiecał, że nadrobimy, jak wyzdrowieję.

wtorek, 21 kwietnia 2015

Carpe diem

Obficie ostatnio korzystam z życia, a właściwie głównie jego uroków. W niedzielę obejrzałam spektakl w Teatrze Żydowskim - Dybuka w reżyserii Mai Kleczewskiej. Bardzo oszczędna scenografia, banalna opowieść ludowa. Trochę przeszkadzał mi natłok dźwięków, oprócz bowiem słów dobiegających ze sceny słyszałam podkład w słuchawkach. Przytłaczało. Z racji daty (rocznica wybuchu powstania w getcie warszawskim), a także umiejętnego wplecenia w opowieść wątków Holocaustu, przeżyłam ten spektakl nieco głębiej, niż się spodziewałam. W teatrze sporo ludzi miało przypięte papierowe żonkile, które od jakiegoś czasu stały się symbolem współpamięci z powstańcami getta, a i sąsiedztwo miejsc bezpośrednio związanych z gettem zrobiło na mnie wrażenie. Poczułam współpamięć, również dzięki doskonałej grze aktorskiej. W sumie - czułam, jakbym przebywała w jakimś innym czasie i przestrzeni.
W poniedziałek całkiem odmienne doświadczenie. Koncert angolskiego artysty Bonga. Spodziewałam się ludowej muzyki afrykańskiej, nie sprawdziłam bowiem kogo idę słuchać. Wyszło jakoś trochę latynoamerykańsko. Energetycznie, tanecznie i pobudzająco. Młodzież tańczyła, muzycy bawili się swoją grą. No, może poza jednym smętnym harmonista, który grał statycznie i na ćwierć gwizdka. Kiedy okazało się, że to jedyny wśród muzyków Portugalczyk, przestałam się dziwić. Sam Bonga, mający ponad 70 lat kipiał energią. Śpiewał grając na jakimś ludowym instrumencie angolskim i na bongach. Nie sambę grał, co podkreślał wielokrotnie. On grał sembę! Cokolwiek grał, robił to świetnie, rozpoczynając tegoroczną AfryKamerę.

 

sobota, 11 kwietnia 2015

Narcy

Narcyz uważał się za młodzieńca urodziwego. Tak urodziwego, że wzroku od siebie oderwać nie mógł. Wpatrywał się w swoje odbicie podziwiając klasyczną linię nosa i wysokie czoło. Wyższe niż zazwyczaj u innych młodzieńców, albowiem testosteronem aż kipiał, co łysiną się objawiać zaczęło. Dodawała mu ona tylko uroku, choć wydawać się by mogło, że już nic bardziej uroczego istnieć nie może. Podziwiał swą sylwetkę strzelistą, mocarne uda i łydki, godne dłuta Fidiasza. Nawet tyłek swój podziwiał, gdyż zgrabny on był od ćwiczeń cielesnych przeróżnych. Ale co tam zewnętrze! O wnętrzu swoim Narcyz mógł w nieskończoność. Bo to przecież on taki szlachetny, taki prawy, taki mądry, a niedoceniany i nieszanowany wystarczająco. Gdybyż mu kłód pod strzelistą postać nie rzucali nienawistni zazdrośnicy, to on by... ho ho! On przecież potencjał posiada, niezwyczajny, nie każdemu dany. Jemu dano, ale nie uprzedzono, że inni zazdroszcząc owego potencjału kłodami, kamieniami i cierniami rzucać będą, jak świeżymi bułeczkami. Patrząc tak z uwielbieniem w swe oblicze sczezł był całkiem i w kwiat się zamienił. Niepozorny, nietrwały i nieciekawy narcyz, jakich wiele w ogrodach pod płotami rośnie. Ale wciąż ambitnie kwiatem się zwący.

Nad sadzawką oprawną w modre rozmaryny
klęczałem, zapatrzony w moją twarz młodzieńczą
by się w niej doszukać przyczyny,
czemu mnie nie kochają i za co mnie męczą?

/M.Pawlikowska-Jasnorzewska/

 Płeć przypadkowa, wszelkie podobieństwo do postaci rzeczywistych, tudzież zdarzeń również przypadkowe. Nie ponoszę żadnej odpowiedzialności w odnajdywaniu siebie przez kogokolwiek w opisanej wyżej postaci. Żadne ze mnie nożyce, a i stołu pod ręką nie mam.


czwartek, 2 kwietnia 2015

Nie uczelnia filozofem czyni

Stanowczo nie powinnam robić przedświątecznych zakupów, stanowczo. Zakupy te bowiem powodują stanie w kolejkach, a długa bezczynność wywołuje u mnie wzmożone myślenie w dziwnych kierunkach. Oto dzisiaj, stojąc w kolejce po jajka od szczęśliwych kur, przypomniałam sobie przeczytaną niedawno wypowiedź redaktora Terlikowskiego (zawód wyuczony: filozof - sic!) o raku szyjki macicy, któremu można, według redaktora, zapobiegać żyjąc w przykładnej, monogamicznej rodzinie katolickiej, czyli mieć jednego partnera seksualnego. Za raka szyjki macicy odpowiedzialny jest bowiem wirus HPV, czyli wirus brodawczaka ludzkiego. Nie pamiętam, czy wspomniał o pozycjach prokreacyjnych, które są bezpieczne, ale mnie przypomniał się z kolei Michael Douglas, który jakiś czas temu ogłosił, że nabawił się raka krtani bodajże, uprawiając seks oralny. No to się porobiło. Seksu oralnego uprawiać się nie powinno, bo sporo osób jest nosicielami HPV, a prezerwatywy na dziób jeszcze nie wynaleziono. Z tego samego powodu odpada seks analny, choć tu już przed HPV prezerwatywa uchroni. Nie uchroni jednakże przed dyskomfortem partnerki będącej w posiadaniu hemoroidów nabytych podczas porodu, a jest to zjawiskiem dość częstym (zarówno porody, jak i hemoroidy). Pozostaje nudny, przewidywalny seks waginalny, na dodatek z jednym partnerem/partnerką. Niestety, seks waginalny może być równie niebezpieczny albowiem zdarza się czasem vagina dentata, co może partnerowi znacznie unieprzyjemnić prokreację. Czyli, jakby nie patrzeć dupa z tyłu. Pozostaje wstrzemięźliwość seksualna, czego Wam i sobie nie życzę.

środa, 1 kwietnia 2015

Podróż z Kornacką

Poniedziałkowy powrót z pracy był ciekawym doświadczeniem. I długim. Podejrzewałam już podpalenie kolejnego mostu, bo nawet tramwaje stały w korku. W jednym z nich ja. Czasu zatem miałam nadspodziewanie dużo na przemyślenia, bowiem tym razem nie zabrałam ze sobą książki. Ta, którą czytam jest zbyt duża i ciężka (Jagiellonowie M.Duczmal). No to sobie myślałam. Ostatnie dni były dziwne, dysonans poznawczy miałam ogromny. Przez te osobiste wątki wymemłane już chyba z każdej strony przebijała się Kornacka, złośliwie komentując widok za oknem. Otóż w ciasnych rzędach samochodów na Poniatowskim co trzecia, czwarta rejestracja inna, niż warszawska. Znaczy słoiki te korki warszawskie robią, Przyjeżdżają skądś tam i robią! A u siebie niech robią, dranie jedne! A w ogóle to w każdym prawie samochodzie jedzie jedna osoba li tylko. Paniska jakie! Myślałby kto! Przez to jeżdżenie po pańsku most zakorkowany, o drogach dojazdowych nie wspominając. Mało tego, że cenne miejsce na drogach zajmuje taki jeden człowieczek w dużej maszynie, to jeszcze ile to spalin się do atmosfery warszawskiej uwalnia! A okropna ta atmosfera podobno, zanieczyszczona mocno. Jedyne pocieszenie, że w Krakowie mają gorzej. Z Krakowa daleko do Warszawy, to pewnie u siebie zatruwają. I dobrze im tak! 
Wypyszczyła się Kornacka, wypyszczyła, rejestrując jeszcze tylko głośny dzwonek, jakim motorniczy przeganiał z torów jakiegoś spalinotwórczego słoika z przejazdu i ... ufff. Wreszcie w domu. Kocie mruczące powitanie ostatecznie wygoniło Kornacką z jej słoikami, spalinami i głupimi myślami.