wtorek, 21 kwietnia 2015

Carpe diem

Obficie ostatnio korzystam z życia, a właściwie głównie jego uroków. W niedzielę obejrzałam spektakl w Teatrze Żydowskim - Dybuka w reżyserii Mai Kleczewskiej. Bardzo oszczędna scenografia, banalna opowieść ludowa. Trochę przeszkadzał mi natłok dźwięków, oprócz bowiem słów dobiegających ze sceny słyszałam podkład w słuchawkach. Przytłaczało. Z racji daty (rocznica wybuchu powstania w getcie warszawskim), a także umiejętnego wplecenia w opowieść wątków Holocaustu, przeżyłam ten spektakl nieco głębiej, niż się spodziewałam. W teatrze sporo ludzi miało przypięte papierowe żonkile, które od jakiegoś czasu stały się symbolem współpamięci z powstańcami getta, a i sąsiedztwo miejsc bezpośrednio związanych z gettem zrobiło na mnie wrażenie. Poczułam współpamięć, również dzięki doskonałej grze aktorskiej. W sumie - czułam, jakbym przebywała w jakimś innym czasie i przestrzeni.
W poniedziałek całkiem odmienne doświadczenie. Koncert angolskiego artysty Bonga. Spodziewałam się ludowej muzyki afrykańskiej, nie sprawdziłam bowiem kogo idę słuchać. Wyszło jakoś trochę latynoamerykańsko. Energetycznie, tanecznie i pobudzająco. Młodzież tańczyła, muzycy bawili się swoją grą. No, może poza jednym smętnym harmonista, który grał statycznie i na ćwierć gwizdka. Kiedy okazało się, że to jedyny wśród muzyków Portugalczyk, przestałam się dziwić. Sam Bonga, mający ponad 70 lat kipiał energią. Śpiewał grając na jakimś ludowym instrumencie angolskim i na bongach. Nie sambę grał, co podkreślał wielokrotnie. On grał sembę! Cokolwiek grał, robił to świetnie, rozpoczynając tegoroczną AfryKamerę.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz