czwartek, 30 czerwca 2016

Czeskie usta

Wzruszyłam się, mocno. Zostałam obdarowana bowiem kwiatami przez Senegalczyka, z którym jakiś czas współpracowałam. Został przeniesiony służbowo w inne miejsce, nawet nie zdążył się osobiście pożegnać. Toteż pożegnał się post factum. Znajomego, który tu pozostał poprosił o kupienie bukietu róż (jak nie lubię róż, tak te pokochałam od pierwszego spojrzenia) i słodyczy na osłodę. Z dedykacją właśnie dla mnie. Senegalczyk co prawda oznaki sympatii wykazywał, głównie klepiąc mnie po ramieniu przy okazji spotkań osobistych, z tekstem: God bless you. W jego ustach to brzmiało, z ust innych pewnie bym nie przyjęła do wiadomości. Żeby było jasne, nasza wzajemna sympatia była sympatią człowieka do człowieka, porozumieniem dusz. Nie została zaburzona żadnymi męsko-damskimi fidrygałkami. Trwała sobie ta sympatia do jego wyjazdu i, jak się okazało, trwa nadal. Poprosiłam znajomego o przekazanie, że jeśli ów Senegalczyk kiedykolwiek wróci do Polski, oprowadzanie po ciekawych miejscach krajowych ma u mnie gratis. I jak niewierząca jestem, jego God niech go też bless w każdym momencie. Opowiadałam koledze pracowemu tę historię, albowiem byłam mocno poruszona. Niecodziennie się wszak zdarza, żeby ktoś, z kim współpracujemy o nas w taki sposób pamiętał. Kolega pracowy raczył był wyrazić zdziwienie, że pałam do Senegalczyka. Nie z powodu jego odmienności kulturowej, skądże. Z powodu chęci mojej, wyrażanej od czasu jakiegoś, zadzierzgnięcia więzów małżeńskich z Czechem. Bardzo bowiem chciałabym w Czechach zamieszkać. Z prostego powodu: tradycje silne husyckie tam przetrwały i nikt krzyży na ścianach publicznych nie wiesza. Jeśli ktoś religię jakąś wyznaje, to raczej w zaciszu, jak być powinno. Ponieważ tak widzę Czechy, niezbędnym stało się zadzierzgnięcie z Czechem właśnie. Poza tym, jak wspomniałam, sympatia do Senegalczyka nie miała nic wspólnego z zadzierzgiwaniem. Rozpuściłam wici w sprawie Czecha gdzie tylko mogłam. Zastanawiam się nawet nad umieszczeniem na jakimś, czeskim rzecz jasna, portalu randkowym ogłoszenia. Np: Poznam Czecha w celu wyłącznie matrymonialnym. Oferuję opiekę 23 godziny na dobę (godzinę muszę mieć na ochłonięcie), gotować będę, prać również. Gotowa jestem nawet wózek inwalidzki pchać, byle z czeskim pasażerem. Oczekuję w zamian przyjęcia pod czeski dach, utrzymywania do czasu usamodzielnienia się, czyli do poznania języka wystarczająco do podjęcia jakiejś pracy. Językowo mi łatwo było zawsze, długo to nie potrwa. A i czeski to nie chiński. Koledzy pracowi sugerowali, żeby ów Czech nie miał dzieci, bo mogą po jego zejściu o spadek w postaci czeskiego dachu się upomnieć, ale po namyśle stwierdzam, że dzieci nie będą przeszkodą. Jak już będę pracować, to sobie sama coś wynajdę do zamieszkania, a dzieciom Czecha, co czeskie oddam. Jako że żadnych portali czeskich nie znam, pozostaje mi nucić słowami Kaczmarka: Czech żeby jaki, wcale nie piękny, bandyta, oszust, pijak, złodziej, wszystko jedno jaki zły, by się skończyły dziewczęce męki niechby katował, niechby i bił, niechby ją porwał całą zemdlałą, niechby przycisnął do czeskich ust...

wtorek, 28 czerwca 2016

Ku pokrzepieniu

Kobieta zakochana ślepnie, głuchnie i idiocieje do wypęku. Śmiem twierdzić, że każda. A jeśli myśląc o mężczyźnie nie ślepnie, nie głuchnie i nie idiocieje to znaczy, że zakochana nie jest. Zakochana ignoruje podszepty, a nawet krzyki intuicji, podświadomości i czego tam jeszcze. Kilkakrotnie i mnie się to zdarzyło. Zidiocenie spowodowane zakochaniem znaczy. Postanowiłam kilka przypadków ku przestrodze opisac. Kolejność tych przypadków jest losowa, chronologii się nie trzymam.
 
Przypadek pierwszy: gadało nam się z panem A rewelacyjnie. Wspólne wartości nam kwitły jak kąkol we zbożu. Pełne zrozumienie, przegadane godziny, podziw dla deklarowanej uczciwości i bezkompromisowości w impoderabiliach. Ten podziw z mojej strony dla pana kwitł, pan podziwu nie deklarował. Zainteresowanie natomiast obfite, a nawet zadowolenie, że te imponderabilia takie wspólne. Wspólnota omawiana była głównie przy kawach i niewielkiej ilości piwa, bez alkoholowych szaleństw. Pierwszy wspólny wyjazd, w wiekszym gronie. Jakieś knajpy przy okazji zwiedzania Poznania, dyskoteka nawet. Pan A nie żałował sobie alkoholu. W którejś z knajp zatopiłam się w ciekawej dyskusji z jednym ze znajomych. Dyskusja pochłonęła mnie całkowicie, nie zwracałam uwagi na pana A, zresztą bawił sie chyba nieźle. Pojawił się nagle koło nas i wybełkotał zagraniając mnie ramieniem: moja kobieta będzie tańczyc tylko ze mną! Nieco mnie przytkało, tym bardziej, że etap znajomości był jakby środkowy: już nie wstępny, ale jeszcze nie aż tak zażyły, żeby sobie prawa własności rościć. I co ja, ciężka idiotka, pomyślałam zamiast zwiewać, gdzie pieprz rośnie? Ano pomyślałam, że to urocze, że on tak mnie zawłaszcza! Że niby, jak zazdrosny, to kocha. Całkowicie zignorowałam fakt, że zawłaszczał po alkoholu, że agresją buchał na kilometry. Niestety, już wtedy byłam lekko zakochana. Zaćmiona zignorowałam sygnał. Kiedy zaczęłam takich sygnałów więcej dostrzegać, było już za późno. Na szczęście po kilku latach udało się mi z tego wyplątać.
 
Przypadek drugi: etap znajomości z panem B. już zażyły, wspólne wakacje na jachcie. Oprócz nas jeszcze dwóch kolegów, pana B głównie, nie moich. Sceneria bajkowa: jeziora mazurskie, tatarak pachnie, łabądki majestatycznie pływają, kormorany wzlatują nad taflami, za rufą miejscowe piwo Perła się chłodzi. Bajka! Budzę się wczesnym rankiem, siusiu mi się chce mocno. Szum fal i kołysanie jachtu wzmaga nacisk na pęcherz. Wypełzam z kabiny. Rozglądam się nerwowo, bo wokół jedynie woda. Panowie trzej ryby sobie łowią na środku Śniardw, psiakrew! No to grzecznie zgłaszam potrzebę i czekam na reakcję. Zero reakcji. Ponawiam nieco mniej łagodnym tonem. W odpowiedzi rechot pana B: idź za foka. To był naprawdę rechot! Taki pogardliwy, poniżający wręcz. Jeden z pozostałych panów dodał, że może do wody sobie wskoczę, bo przecież flauta, jak cholera. Pana B zignorowałam, wskoczyłam do wody. Nic z tego. Albo mi się zablokowało z wściekłości, albo z przyzwoitości, żeby do takiego pięknego jeziora nie sikać. Wymusiłam na panach dowiosłowanie do wysepki. Ulga z powodu załatwienia potrzeby była tak wielka, że nie przeanalizowałam zdarzenia. Dopiero wieczorem mnie naszło na analizy. Ale wieczór był tak romantyczny, z ogniskiem, z gitara, z gwiadami i w ogóle, że zignorowałam zdarzenie. A wiać należało z tych jezior choćby na skrzydłach kormoranów.
 
Przypadek trzeci: z panem C znajomość nie wyszła poza etap wstępny, opatrzność ucchroniła albo co. Jednakże kilka lekkich otumanień się zdarzyło. Mieliśmy się spotkać we wtorek wieczorem, pan C zadzwonił, że w środę się spotkamy, bo jakieś zebranie w spóldzielni mieszkaniowej mu wypadło. Nie byłam szczególnie nastawiona na wtorek, zreszta zebranie rzecz poważna. Przyjęłam do wiadomości i wykonania. We środę jedziemy sobie z panem C do jakiegoś miejsca przeznaczenia i pan C opowiada (a opowiadac to on umiał, oj, umiał!) o dniu poprzednim, czyli wtorku, kiedy to mieliśmy sie spotkać, ale miał zebranie. Przeleciał kurcgalopkiem po godzinach pracy, popołudnie opisuje i mówi, że przepiękny zachód słońca z przyjaciółmi oglądał gdzieś tam. Zastrzygłam oczami, pan C się lekko wstrzymał z opowiadaniem, ale zaraz szybko ruszył dalej. Odwróciłam wzrok nie chcąc peszyć pana w kłamstwach. Dodam, że było to nasze ostatnie spotkanie. Mimo lekkiego zadurzenia intuicja mi wrzeszczała w ucho: zwiewaj, póki czas. To i zwiałam.
 
Przypadek czwarty: znajomość z panem D była jednocześnie zażyła i wstępna. Nie będę tłumaczyć dlaczego, tak było i już. Jednakże zakochana byłam, co było widać i slychać. Pan D mnie wizytował dnia pewnego. Wiedziałam, że przywiązuje dużą wagę do porządku w mieszkaniach cudzych, bo niejednokrotnie komentował brak parządku u kogoś lub też ogólne zaniedbanie kobiet spotykanych. Swoją drogą, że też te uwagi mnie nie zastanowiły już na wstępie, to ja się dziwię. Ale widać już wtedy byłam zidiociała. Wracając do ad remu - pan łaskaw był nie opieprzyć za balagan (słowo daję, że sprzątam regularnie!), jednakże pozwolił sobie po wizycie skomentować, że kurz na lodówce zauważył, czyli jednak nie posprzatałam dokładnie. A ja, znów kretynka ciężka, miast obsobaczyć pana, głupio się zaczęłam tłumaczyć, że zapracowana ostatnio byłam!
 
Przypadek piąty: pan E był nie tylko zażyły, zadomowiony był wprost. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że kręci permanentnie. Wielokrotnie przecież deklarował wstręt do cudzych krętactw, wręcz sie nimi brzydził komentując one. I oto zaczął uczęszczać na brydża, raz w tygodniu, w gronie znajomych pracowych. Nie miałam nic przeciwko, wręcz cieszyłam się, że jakieś grono znajomych sobie znalazł, bo samotny koleżeńsko był do tego czasu. Brydże były regularne, jednakże żadne inne zmiany nie następowały. Sielanka kwitła nieprzerwanie. Do czasu kiedy przez roztragnienie zwyczajne odebrałam jego telefon. Był w domu, telefon leżał na stole w kuchni, a ja w tej samej kuchni coś pichciłam. Odruchowo odebrałam, jak zadzwoniło. I usłyszałam: cześć kochanie. Zbaraniałam, zażądałam wyjaśnień. Zażyłość poszła w cholerę, panu kazałam się wynieść, co dość skwapliwie uczynił.
 
Przypadek szósty: pan F komentując niefortunne odkrycie przez prawowitą partnerkę przebywania w innym miejscu, niż partnerka miała pewne prawo podejrzewać, że przebywa rzekł był, że zaliczył wpadkę. Jasna cholera! Zero wyrzutów sumienia wobec partnerki, zero zażenowania wobec mnie, tylko zwyczajne zaliczenie wpadki. Na ówczesnym etapie byłam tak zidiociała, że do mnie nie docierało, co tak naprawdę zaprezentował ów pan. A powinno mnie strzelić, jak piorunem. Strzeliło co prawda, ale z opóźnieniem. Te i inne "wpadki" pana F doprowadziły w końcu do znacznie chłodniejszego spojrzenia na sytuację. Zidiocenie minęło, z oporami i czkawką, ale minęło bezpowrotnie.
 
Jak widać zidiocieć można przy każdym i na dowolny temat. Można ufać bezgranicznie, można ignorować sygnały, można wręcz tłumaczyć czyjeś zachowanie zupełnie opacznie. Do czasu jednakże. Kiedy rozkoszny stan zakochania mija, kobiecie otwierają się oczy, przetykają uszy i otwiera dziób. I to otwieranie dzioba podoba mi się najbardziej. Można sobie poużywać, co niniejszym uczyniłam. Ku pokrzepieniu serc zresztą.