Kobieta zakochana ślepnie, głuchnie i idiocieje do wypęku. Śmiem twierdzić, że każda. A jeśli myśląc o mężczyźnie nie ślepnie, nie głuchnie i nie idiocieje to znaczy, że zakochana nie jest. Zakochana ignoruje podszepty, a nawet krzyki intuicji, podświadomości i czego tam jeszcze. Kilkakrotnie i mnie się to zdarzyło. Zidiocenie spowodowane zakochaniem znaczy. Postanowiłam kilka przypadków ku przestrodze opisac. Kolejność tych przypadków jest losowa, chronologii się nie trzymam.
Przypadek pierwszy: gadało nam się z panem A rewelacyjnie. Wspólne wartości nam kwitły jak kąkol we zbożu. Pełne zrozumienie, przegadane godziny, podziw dla deklarowanej uczciwości i bezkompromisowości w impoderabiliach. Ten podziw z mojej strony dla pana kwitł, pan podziwu nie deklarował. Zainteresowanie natomiast obfite, a nawet zadowolenie, że te imponderabilia takie wspólne. Wspólnota omawiana była głównie przy kawach i niewielkiej ilości piwa, bez alkoholowych szaleństw. Pierwszy wspólny wyjazd, w wiekszym gronie. Jakieś knajpy przy okazji zwiedzania Poznania, dyskoteka nawet. Pan A nie żałował sobie alkoholu. W którejś z knajp zatopiłam się w ciekawej dyskusji z jednym ze znajomych. Dyskusja pochłonęła mnie całkowicie, nie zwracałam uwagi na pana A, zresztą bawił sie chyba nieźle. Pojawił się nagle koło nas i wybełkotał zagraniając mnie ramieniem: moja kobieta będzie tańczyc tylko ze mną! Nieco mnie przytkało, tym bardziej, że etap znajomości był jakby środkowy: już nie wstępny, ale jeszcze nie aż tak zażyły, żeby sobie prawa własności rościć. I co ja, ciężka idiotka, pomyślałam zamiast zwiewać, gdzie pieprz rośnie? Ano pomyślałam, że to urocze, że on tak mnie zawłaszcza! Że niby, jak zazdrosny, to kocha. Całkowicie zignorowałam fakt, że zawłaszczał po alkoholu, że agresją buchał na kilometry. Niestety, już wtedy byłam lekko zakochana. Zaćmiona zignorowałam sygnał. Kiedy zaczęłam takich sygnałów więcej dostrzegać, było już za późno. Na szczęście po kilku latach udało się mi z tego wyplątać.
Przypadek drugi: etap znajomości z panem B. już zażyły, wspólne wakacje na jachcie. Oprócz nas jeszcze dwóch kolegów, pana B głównie, nie moich. Sceneria bajkowa: jeziora mazurskie, tatarak pachnie, łabądki majestatycznie pływają, kormorany wzlatują nad taflami, za rufą miejscowe piwo Perła się chłodzi. Bajka! Budzę się wczesnym rankiem, siusiu mi się chce mocno. Szum fal i kołysanie jachtu wzmaga nacisk na pęcherz. Wypełzam z kabiny. Rozglądam się nerwowo, bo wokół jedynie woda. Panowie trzej ryby sobie łowią na środku Śniardw, psiakrew! No to grzecznie zgłaszam potrzebę i czekam na reakcję. Zero reakcji. Ponawiam nieco mniej łagodnym tonem. W odpowiedzi rechot pana B: idź za foka. To był naprawdę rechot! Taki pogardliwy, poniżający wręcz. Jeden z pozostałych panów dodał, że może do wody sobie wskoczę, bo przecież flauta, jak cholera. Pana B zignorowałam, wskoczyłam do wody. Nic z tego. Albo mi się zablokowało z wściekłości, albo z przyzwoitości, żeby do takiego pięknego jeziora nie sikać. Wymusiłam na panach dowiosłowanie do wysepki. Ulga z powodu załatwienia potrzeby była tak wielka, że nie przeanalizowałam zdarzenia. Dopiero wieczorem mnie naszło na analizy. Ale wieczór był tak romantyczny, z ogniskiem, z gitara, z gwiadami i w ogóle, że zignorowałam zdarzenie. A wiać należało z tych jezior choćby na skrzydłach kormoranów.
Przypadek trzeci: z panem C znajomość nie wyszła poza etap wstępny, opatrzność ucchroniła albo co. Jednakże kilka lekkich otumanień się zdarzyło. Mieliśmy się spotkać we wtorek wieczorem, pan C zadzwonił, że w środę się spotkamy, bo jakieś zebranie w spóldzielni mieszkaniowej mu wypadło. Nie byłam szczególnie nastawiona na wtorek, zreszta zebranie rzecz poważna. Przyjęłam do wiadomości i wykonania. We środę jedziemy sobie z panem C do jakiegoś miejsca przeznaczenia i pan C opowiada (a opowiadac to on umiał, oj, umiał!) o dniu poprzednim, czyli wtorku, kiedy to mieliśmy sie spotkać, ale miał zebranie. Przeleciał kurcgalopkiem po godzinach pracy, popołudnie opisuje i mówi, że przepiękny zachód słońca z przyjaciółmi oglądał gdzieś tam. Zastrzygłam oczami, pan C się lekko wstrzymał z opowiadaniem, ale zaraz szybko ruszył dalej. Odwróciłam wzrok nie chcąc peszyć pana w kłamstwach. Dodam, że było to nasze ostatnie spotkanie. Mimo lekkiego zadurzenia intuicja mi wrzeszczała w ucho: zwiewaj, póki czas. To i zwiałam.
Przypadek czwarty: znajomość z panem D była jednocześnie zażyła i wstępna. Nie będę tłumaczyć dlaczego, tak było i już. Jednakże zakochana byłam, co było widać i slychać. Pan D mnie wizytował dnia pewnego. Wiedziałam, że przywiązuje dużą wagę do porządku w mieszkaniach cudzych, bo niejednokrotnie komentował brak parządku u kogoś lub też ogólne zaniedbanie kobiet spotykanych. Swoją drogą, że też te uwagi mnie nie zastanowiły już na wstępie, to ja się dziwię. Ale widać już wtedy byłam zidiociała. Wracając do ad remu - pan łaskaw był nie opieprzyć za balagan (słowo daję, że sprzątam regularnie!), jednakże pozwolił sobie po wizycie skomentować, że kurz na lodówce zauważył, czyli jednak nie posprzatałam dokładnie. A ja, znów kretynka ciężka, miast obsobaczyć pana, głupio się zaczęłam tłumaczyć, że zapracowana ostatnio byłam!
Przypadek piąty: pan E był nie tylko zażyły, zadomowiony był wprost. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że kręci permanentnie. Wielokrotnie przecież deklarował wstręt do cudzych krętactw, wręcz sie nimi brzydził komentując one. I oto zaczął uczęszczać na brydża, raz w tygodniu, w gronie znajomych pracowych. Nie miałam nic przeciwko, wręcz cieszyłam się, że jakieś grono znajomych sobie znalazł, bo samotny koleżeńsko był do tego czasu. Brydże były regularne, jednakże żadne inne zmiany nie następowały. Sielanka kwitła nieprzerwanie. Do czasu kiedy przez roztragnienie zwyczajne odebrałam jego telefon. Był w domu, telefon leżał na stole w kuchni, a ja w tej samej kuchni coś pichciłam. Odruchowo odebrałam, jak zadzwoniło. I usłyszałam: cześć kochanie. Zbaraniałam, zażądałam wyjaśnień. Zażyłość poszła w cholerę, panu kazałam się wynieść, co dość skwapliwie uczynił.
Przypadek szósty: pan F komentując niefortunne odkrycie przez prawowitą partnerkę przebywania w innym miejscu, niż partnerka miała pewne prawo podejrzewać, że przebywa rzekł był, że zaliczył wpadkę. Jasna cholera! Zero wyrzutów sumienia wobec partnerki, zero zażenowania wobec mnie, tylko zwyczajne zaliczenie wpadki. Na ówczesnym etapie byłam tak zidiociała, że do mnie nie docierało, co tak naprawdę zaprezentował ów pan. A powinno mnie strzelić, jak piorunem. Strzeliło co prawda, ale z opóźnieniem. Te i inne "wpadki" pana F doprowadziły w końcu do znacznie chłodniejszego spojrzenia na sytuację. Zidiocenie minęło, z oporami i czkawką, ale minęło bezpowrotnie.
Jak widać zidiocieć można przy każdym i na dowolny temat. Można ufać bezgranicznie, można ignorować sygnały, można wręcz tłumaczyć czyjeś zachowanie zupełnie opacznie. Do czasu jednakże. Kiedy rozkoszny stan zakochania mija, kobiecie otwierają się oczy, przetykają uszy i otwiera dziób. I to otwieranie dzioba podoba mi się najbardziej. Można sobie poużywać, co niniejszym uczyniłam. Ku pokrzepieniu serc zresztą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz