środa, 31 lipca 2013

Molestowanie nieletnich

Dorastałam w czasach, kiedy gazety nie pisały o pedofilii, molestowaniu i innych podobnych świństwach. Podobno wtedy takie zjawiska nie występowały. A ja wciąż, po tak wielu latach, pamiętam to, co spotkało mnie, kilkuletnią i kilkunastoletnią. 
Przypadek pierwszy: odwiedzałam z mamą krawcową, która mieszkała w jakiejś starej kamienicy na trzecim chyba piętrze. Szłyśmy po schodach, za nami jakiś pan. Pan chciał nas chyba wyminąć na tych schodach, ale mama uderzyła go torebką i szybko pobiegła ze mną na górę. Kiedy mnie pytano, czy coś widziałam odpowiadałam, że chyba koszula panu ze spodni wyszła, bo miał tam coś jasnego. Dziś wiem, że pan się zwyczajnie obnażał, nie wiem w jakim celu.
Przypadek drugi: w domu, w którym mieszkałam na dole mieścił się zakład fryzjerski. Tuż obok bramy. Codziennie przechodziłam tamtędy idąc do szkoły. Pan fryzjer był łysy i miał jakieś ciemne brodawki na twarzy. Dziś powiedziałabym, że przypominał mi jakiegoś polskiego aktora, taki łysy Emil Karewicz, nie pamiętam nazwiska. Tylko całkiem łysy, ta łysina błyszcząca i brodawki. Pan fryzjer miał w zwyczaju stać w drzwiach zakładu i obleśnie patrzeć. Wtedy nie wiedziałam, że to było obleśne spojrzenie. Wiem, że czułam strach, którego nikt z dorosłych nie rozumiał.
Przypadek trzeci: wracałam ze spaceru z psem. Za mną do klatki wszedł jakiś mężczyzna. Spytał mnie, czy wiem, gdzie ktoś tam mieszka. Nie wiedziałam oczywiście. Zaczął ze mną rozmowę o psach, że  on ma pieska i że można te pieski zapoznać, żeby były małe pieseczki. Nie podobała mi się ta rozmowa, ale że byłam już wtedy grzeczna, przeprosiłam, że nie mogę rozmawiać,  że się spieszę. Wtedy pan chyba krzyknął albo bardzo dosadnie zapytał: nigdy nie widziałaś, jak się rodzice p...? Słowa nie znałam, ale czułam, że to coś strasznego.
Przypadek czwarty: pan kioskarz, znany mi od dziecka, a miałam już wtedy kilkanaście lat, bo zaczynałam się rozwijać.  Rosły mi piersi, czego się bardzo wstydziłam. Kupowałam u pana kioskarza zawsze papierosy dla mamy i Żagle dla siebie - przychodziło niewiele egzemplarzy i on mi zostawiał pod ladą, po znajomości. Któregoś dnia poprosił, żebym weszła do środka, bo nie chce, żeby inni widzieli, że sprzedaje spod lady. Weszłam, bo przecież to był dobrze mi znany od wielu lat kioskarz. Wtedy powiedział coś o moich piersiach i wyciągnął rękę, żeby ich dotknąć. Uciekłam i nigdy więcej nie kupowałam w tym kiosku.

Pewnie cztery przypadki na kilkanaście lat życia dziecka to niewiele. I wcale nie były to takie straszne przypadki. Mogłam przecież zostać zgwałcona. Zostawiło to jednak w mojej pamięci jakiś ślad, skoro po tylu latach to pamiętam, jakby zdarzyło się wczoraj. Mówiłam o tym dorosłym, nikt mnie nie ostrzegał, nie próbował powiedzieć, jak się zachowywać w takich sytuacjach. A ja czułam się za każdym razem brudna i nienawidziłam własnego ciała, brzydziłam się siebie. W trzech ostatnich przypadkach, oczywiście. W tym pierwszym byłam za mała, żeby sobie z czegokolwiek zdawać sprawę. Teraz już nikt mnie nie molestuje spojrzeniami, ale wciąż noszę spodnie lub długie spódnice, nie maluję się, nie noszę zbyt kolorowych ubrań. Może to właśnie dlatego? Wtedy nikt mi nie wytłumaczył, że to nie moja wina, że to ci mężczyźni byli wstrętni i nie wolno im było robić takich rzeczy. Nie wolno im było wkraczać w świat dziecka ze swoimi brudnymi myślami i czynami.
Dlatego, kiedy słyszę lub czytam, że wychowanie seksualne jest w szkołach niepotrzebne, to mnie trzęsie. Jest potrzebne, żeby choćby uświadomić dziewczynkom i chłopcom, co się z nimi dzieje, kiedy dojrzewają i jak sobie radzić z przypadkami molestowania. Jest potrzebne, żeby uświadomić chłopcom, że kobieta nie jest przedmiotem do zaspakajania ich potrzeb. Że nie jest jedynie depozytariuszką cennego męskiego nasienia. Że to nie ubiór prowokuje gwałty. Że ma pełne prawo żądać od dorosłych pomocy, kiedy ktoś narusza dziecięcą intymność choćby słowem.
Wzburzyłam się.



wtorek, 23 lipca 2013

*



Nienaganna dykcja i wygląd. Charyzma i wdzięk. Po prostu Jasio Kaczmarek.

Ostatnią płytę wyjął spod igły
Gibki disc-jokey, skończył się krzyk
A do stolika, tej brzydkiej Kryśki
Znów się niestety nie dosiadł nikt

Trzeba zapłacić za colę, kawę
I iść do domu samotnie spać
Trzy paczki caro spaliła prawie
Więc w gardle sucho i straszny kac

Nie zatańczyła znów ni kawałka
Choć przecież tańczyć umie, że hej
Więc w jej dziewczęcym sercu coś załka
O mój niewdzięczny losie ty, hej
No, a przyczyna jakżesz banalna
I Kryśka o tym dokładnie wie
Że, no niestety nie jest zbyt ładna
Lecz za to zgrabna też jakby nie

Przyjdzie do domu, spojrzy w lusterko
I tak się skrzywi jak ranny ryś
A potem książka, łóżeczko
I pół na jawie, pół we śnie myśl

Chłop żeby jaki, wcale nie piękny
Bandyta, oszust, pijak, złodziej, wszystko jedno jaki zły
By się skończyły- - -y dziewczęce męki- - -i
Niechby katował, niechby i bił

Niechby ją porwał całą zemdlałą
Niechby przycisnął do grubych ust I tam ją wywiózł gdzie chłopy mają
Nieeuropejski zupełnie gust

Ech, przeżyć wreszcie ten piękny wieczór
Kiedy się zjawia bajkowy czort I jej wyznaje w swoim narzeczu
Do you mój darling wsiadaj do ford

To są historie porno-brutalne
Co krew ścinają i jeżą włos
Piszą je Kryśki- - -i miłe zaradne, gospodarne
Którym urody poskąpił los.

Jako że urody los mi poskąpił, napiszę historię porno-brutalną, ot co.

niedziela, 21 lipca 2013

Zawartość warszawiaka w warszawianinie

Żaden warszawiak od pokoleń nie powie o sobie, że jest warszawianinem. Tak mówią o sobie tylko słoiki. Słoiki, czyli ludność napływowa charakteryzująca się brzękiem słoików w walizkach, gdy wracają w niedzielne popołudnie ze wsi i miasteczek do miasta dającego im możliwość pracy. Nie każdy jednakże słoik jest taki sam. Dzielą się oni na weki (zasiedziali wieloletnio) i twisty (świeżo przybyli). To ci ostatni podobno są zmorą stolicy, jak wieść stołeczna głosi. Podatków w Warszawie nie płacą, rozjeżdżają jej ulice samochodami rejestrowanymi "u siebie", nie rekompensując owego rozjeżdżania opłatami drogowymi uiszczanymi w Warszawie. Parkingi zapychają, a prawdziwi warszawiacy miejsca wolnego do parkowania znaleźć nie mogą. Wystarczy przejść od jednej przecznicy do drugiej w mojej okolicy - ponad połowa to rejestracje o egzotycznych numerach: LUB, KNS, LZA, NSZ itd. To słoiki zapychają drogi wyjazdowe ze stolicy w piątki po południu lub walą walizkami po nogach pasażerów komunikacji miejskiej w piątkowe poranki. 
Jak to zwykle neofici, słoiki chcą być bardziej warszawskie od warszawiaków. Chcą korzystać z uroków i udogodnień związanych z miastem, ale nie dając w zamian. W końcu są gośćmi, a gościom się należy. Są jak stonka, wszędzie ich pełno. Nie dziwi więc fakt, że konkurs na neon-symbol warszawski wybrano słoiki, w końcu jest ich tak dużo, że przegłosowali ludność rdzenną. 
Kilka lat temu kolega opowiadał mi historię, która zdarzyła się w Zakopanem. Do jego znajomego, ortopedy w zakopiańskim szpitalu, zgłosił się jakiś narciarski połamaniec i od wejścia zajęczał: jestem z warszawy. Ortopeda ze stoickim spokojem spytał: a co poza tym panu dolega? Ten, któremu dolegało, to na pewno był słoik! Żaden warszawiak nie przedstawiałby się w taki sposób, przecież, że on z Warszawy, to widać, słychać i czuć! 
Jako dziecko jeździłam na kolonie w różne strony Polski i zwykle cicho siedziałam nie uwypuklając miejsca zamieszkania, nigdy warszawiacy nie cieszyli się dobrą opinią, a ja nie chciałam być od pierwszego kopa stygmatyzowana. Dorosłą już będąc, pracowałam jako wychowawca na kolonii dla dzieci ze Śląska, przez przypadek. I na zakończenie turnusu dostałam od nich jakąś książkę na pamiątkę z tekstem: pani z Warszawy, ale fajna pani jest. No i jak tu się przyznawać, że się jest z Warszawy? Teraz tym bardziej, bo jeszcze za słoika wezmą, albo co. Ciężkie życie ma rdzenny warszawiak, oj ciężkie.Sąsiedzi - słoiki, koledzy w pracy - słoiki, moja przyjaciółka - słoiczka (co prawda wek, ale zawsze). 
Gdzie są warszawiacy, te orły, sokoły stołeczne? Wynieśli się w większości do miejscowości podmiejskich: Piaseczna, Józefosławia, Komorowa, Podkowy Leśnej itd. Tam jest teraz wielki świat.

sobota, 20 lipca 2013

Sfilcowany moher

Ostatnio dokonuję odkryć ułatwiających mi życie w dużej mierze. I kompletnie nie rozumiem, jak mogłam inaczej. Tak też było ze zwykłą drylownicą do wiśni. Przez lata drylowałam wiśnie ręcznie, bo tak przecież robiła moja babcia, nie dowierzając maszynom. Męczyłam się, paprałam wszystko wokół łącznie ze sobą, ręce domywałam potem dwa dni. Dzisiaj stałam się posiadaczką dużej ilości wiśni i zaczęłam się bać. Pozycja wertykalna sprawia mi nieco trudności, sprzątanie też, zaczęłam więc kombinować. Przy okazji spożywczych zakupów w pobliskim sklepie wpadła mi w oko drylownica do wiśni. Nabyłam z obawą, czy dam radę obsłużyć. Dałam. I aż miałam ochotę zakrzyknąć "Eureka!", jak taki jeden starożytny. Siedziałam sobie na krześle, wrzucałam wiśnie do pojemniczka i prztykałam rączką. Prztykanie 5 kg wiśni zajęło mi pół godziny! Pomyślałam sobie o sobie odpowiednie wyrazy napełniając gorącą konfiturą słoiki, oj pomyślałam. Jakby policzyć dokładnie, ile czasu zmarnowałam ręcznie drylując, to pewnie parę miesięcy by się zebrało. Ile ja mogłam w tym czasie książek przeczytać? Nie dość, że stara ze mnie Kornacka, to jeszcze wsteczna i zacofana, jak sfilcowany moher. Za chwilę przyjdzie czas na śliwki, może znajdę jakiś sposób, żeby nie wydłubywać pestek ręcyma. A temu, co drylownicę wymyślił, niech bogi po wsze czasy sprzyjają.

czwartek, 18 lipca 2013

Babskie truchło

I wezwał Pan babę przed oblicze swoje boskie bez rezultatu żadnego - baba nie przyszła, nie przypełzła, nie przybiegła. Zasępił się Pan był, bo niezbędna Panu baba, bo użalić się na los Pański nie było komu, a i rykiem Pana nikt poza babą się przejmować nie raczył. I rozpoczął Pan był przeszukiwanie ogrodu swego w celu odnalezienia owego Pańskiego narzędzia do wysłuchania. Zajrzał Pan za wszystkie krzaki, każde źdźbło trawy poruszył, aż znalazł. Leżała baba bez czci i ducha pod krzakiem gorejącym, tym obwieszonym owocami nadziei na lepsze jutro. Leżała i ani rączką, ani nóżką babską nie ruszała, o babskich ust koralach nie wspominając. Podszedł Pan był ostrożnie i stopą pańską trącił z lekka nieruchomość babską. Reakcji brakło. Trącił raz jeszcze, większą moc stopie pańskiej nadając. Coś w babie zajęczało i zawyło, trzeszczenie jakieś się słyszeć dało i baba podniosła swe oczy pytające na Pana. Już miał Pan nad babą się użalić i przygarnąć babskie truchło do boskiej piersi, ale nie, nie będzie Pan babie okazywał przecież. Ryknął zatem, jak miał w zwyczaju pańskim: czego tu babo tak bezproduktywnie leżysz, jak nieużytek jakiś? Wstawaj i do roboty! Zabulgotała babskość w babie i jęła się podnosić. Podpierając się ręcyma na kolana babskie zdołała paść. I znów litość Pańska poczęła była w Panu rosnąć, jak dług publiczny, ale strzymał Pan i znów ryknął zachęcająco: no, dalej! Wstawaj!  Zebrała się baba w sobie, napięła, nadęła i wstała na trzęsących się kolanach. I gwizdnęła Pana była w ucho, aż wizg po ogrodzie pańskim rozległ się okrutny. Po czym padła dech żałosny ustami babskimi oddawszy i zaległa pod krzewem nadziei bez ducha i przyszłości.

czwartek, 11 lipca 2013

Ulewamiś

Ulewa mi się wszystkimi możliwymi drogami na hipokryzję i relatywizm moralny. Spać po nocach nie mogę, w dzień nosi mnie, jak po pustym sklepie mięsnym z lat osiemdziesiątych. Ciśnienie mi skacze, żołądek się buntuje. A jak rzucę okiem w stronę współczynnika Giniego, robi się jeszcze gorzej. Niby wiem, że takie tempora, że wszystko się zmienia, bo na tym polega ewolucja, niby wiem. Jednak czemuś telepie. 
Czytam wywody świętszych od papieża hierarchów naszych i czkawki dostaję. Swoją drogą nowy papież budzi mój podziw, o ile prawdą jest, co głosi i co zamierza. Jedzie po przepychu biskupim, jak po łysej kobyle i chwała mu za to, choć nie sądzę, żeby to coś zmieniło. Raczej jego zmienią. 
Patrzę na rodzimych przedsiębiorczych krezusów, co to patriotycznie majątki lokują w innych krajach i wymądrzają się, gdzie Polska powinna inwestować. Niedawno kolega w pracy mnie uświadomił, skąd taka popularność międzynarodowych korporacji: otóż w różnych krajach różnie wygląda rok rozliczeniowy. Jeśli zatem działa się w wielu, można środki przerzucać dowolnie (a kreatywny księgowy potrafi), nieodmiennie wykazując zysk niewielki lub jego brak. A ja, naiwna, myślałam, że tu o ułatwienia dla ludzi chodzi.
Gospodarka liberalna zaczyna przypominać rodzący się kapitalizm w epoce powstawania manufaktur. Wtedy jednakże jakiś Marks, jakiś Engels knuli po kawiarniach i pubach, jak zabrać najbogatszym na korzyść biednych. Teraz chyba już nikt nie knuje, bo nikogo z biedniejszych na kawiarnie nie stać. Co prawda rodzi się w szarej masie frustracja i powstają ruchy oburzonych, ale bez powodzenia protestują. Po jakimś czasie z oburzonych stają się odurzonymi (gazem łzawiącym rozpylanym przez legalnie, demokratycznie wybraną władzę najczęściej) i dają spokój. Zysk nade wszystko. Kto nie przynosi zysku nie ma prawa godnie żyć w świecie pełnym demokratycznych frazesów, hipokryzji i zdziczenia człowieczeństwa. 
Nasz kraj równa do najlepszych. Niedawno przeczytałam, że mamy 117 ministrów i ich zastępców, dzięki czemu jesteśmy na pierwszym miejscu w Europie pod względem ilości ministrów. A takie Niemcy mając 80 mln ludności, mają ministrów połowę mniej. Co prawda głośno rząd nasz krzyczy, że należy "odchudzić" administrację. Zapewne powołując do tego celu kolejnego ministra wraz z jego dworem, który zwolni urzędników zwykłych, by miejsce dla wyższej kadry kierowniczej zrobić.
 Nie mają pracy młodzi, nie mają pracy starsi, a urzędy pracy powinny być sprywatyzowane, by stały się efektywne. Biurokracja (czyli wdrażanie unijnych procedur) kwitnie, jak kąkol w zdrowym łanie społeczeństwa. Przesadziłam z tym zdrowym, służba zdrowia, ta już w większości sprywatyzowana, też niewydolna, zatem społeczeństwo mało zdrowe. Tym bardziej różne kąkole się plenią. 
Kościół ogłosił wyniki spisu powszechnego biorących udział w niedzielnych mszach - aż 40% katolików uczestniczy. Jeśli przyjąć, że 95% społeczeństwa to katolicy, to wynik zaiste imponujący. Pozostałe 5% uciska wierzących i kłody im pod nogi rzuca. Dlatego też ojciec toruński nie zaprzestanie marszów w obronie, choć koncesję na multiplex dostał. Ale obrotny jest, powód znajdzie, bo on maszerować lubi i już. Taki jeden ex minister, co pod garniturem sutannę nosi, krzyczy wielkim głosem, że OFE rząd chce nam zabrać. Rząd? A czyż on nie był częścią tego rządu jeszcze niedawno? Nie przypominam sobie, by na OFE pyszczył, skupiał się na obronie polskich zarodków przed zakusami niemieckimi podśpiewując pod nosem: zarodków naszych Niemiec nie będzie nam germanił. Teraz, startując w wyborach na szefa jedynej słusznej partii, krzyczy święto...bliwym głosem.
Dobrze, że lato i w razie czego napchawszy się szczawiem można się położyć na dowolnie wybranym boku pod palmą. Najlepiej pod tą na Rondzie de Gaulle'a. 
Osobiście to mnie się chce na Pitcairn, natychmiast. Stara jestem, tam molestują tylko nieletnie, to mnie nie ruszą.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Nie przepadam

Na ławce w parku siedzi mała, śliczna dziewczynka i metodycznie rwie na strzępy pluszowego misia. Przechodzący opodal pan pyta z troską w głosie:
- Dziewczynko, nie lubisz zwierzątek?
Dziewczynka odpowiada spod ślicznego dziewczęcego łba patrząc zawzięcie:
- Ja i za ludźmi nie przepadam...
Jeden z moich ulubionych dowcipów.  Przypomniał mi się po przeczytaniu na jakimś blogu tekstu o wrednych, starszych ludziach domagających się ustąpienia miejsca w tramwaju, czy autobusie. W sposób bezczelny się domagających przy pomocy podwórkowej łaciny. Autorka, sądząc z deklaracji młoda osoba, jest oburzona, jak można się domagać czegokolwiek w taki brzydki sposób i pyta, zapewne retorycznie, skąd się tacy złośliwi, bezczelni staruszkowie biorą. Otóż wyrastają ze złośliwych, bezczelnych młodych osób, nieprawdaż? Już starożytni mawiali, że czym skorupka za młodu itd. Inna blogerka pisze o tabunach starych ludzi okupujących krzesła w poczekalniach do lekarzy. Podobno dlatego, że nie mają co z czasem robić. Posiedzi taki staruszek w kolejce, zabierze miejsce należne młodemu po to tylko, żeby sobie godzinę z lekarzem pogadać o starych Polakach. Zapewne na nic taki staruszek nie choruje, do lekarza tupta w ramach rozrywki li tylko i jedynie. Jeszcze ktoś inny żali się, że stada starych ludzi w godzinach szczytu podróżują komunikacją miejską, jakby nie mogli poczekać, aż młodsi dojadą, gdzie potrzebują. A najlepiej to niech staruszkowie siedzą w domu, bo po co mają się szwendać publicznie. Starość jest taka nieestetyczna.
Ulewa mi się, jak klasycznej starej Kornackiej, jak złośliwej, bezczelnej staruszce, w dodatku okupującej miejsca w poczekalniach do lekarza nagminnie. Li tylko i jedynie dla przyjemności, rzecz jasna. Bo ja za ludźmi nie przepadam...

środa, 3 lipca 2013

Za karę

Kolejny pobyt w szpitalu za mną. Znów bez diagnozy, na wyniki biopsji trzeba czekać około czterech tygodni. Niemniej jednak był to pobyt wysoce rozrywkowy. W sali było nas cztery, chyba nas dobierali specjalnie. Dwie starsze panie, w tym jedna Sabinka, i dwie nieco młodsze, czyli Grażynka i ja. Sabinka dostarczała rozrywki nieustannie. Z wyglądu bardzo nobliwa pani, ale jej opowieści rozbawiłyby każdego. Upodobała sobie opowieści damsko-męskie. Jeden z jej tekstów brzmiał mniej więcej tak: no zalecał się do mnie, jakbym była nastolatką, kwiaty przynosił i perfumą woniał; mnie tam nie zależało, ale on się napraszał, a to siatkę poniesie, a to rączkę cmoknie, taki galant (tu jedna z pań się wtrąciła - może chciał czegoś więcej, niż obiadu posmakować?); a pewnie, że chciał, a ja co mu będę bronić? chce się pobawić, to i niech się bawi, co mnie zależy, dajmy na to. Sabinka miała lat 77 i uroczą mordkę. Zabawiała nas opowieściami całymi dniami, w nocy czasem spała. 
Wczoraj wieczorem czekałyśmy na kolację, porządnie głodne, bo każda z nas miała jakieś badania wykluczające jedzenie w ciągu dnia. Czekamy, czekamy i nic, choć słyszałyśmy łoskot szpitalnego wózka rozwożącego jedzenie. Już po 19 Grażynka poszła dowiedzieć się, kiedy będzie kolacja. Kolacja już była - usłyszała. Nasz pokój, jako jedyny, nie dostąpił. Ktoś o nas zwyczajnie zapomniał, choć jestem przekonana, że to za karę. Dość niepokornymi pacjentkami byłyśmy bowiem, wciąż się domagałyśmy wyjaśnień, co nam robią i po co. Co prawda Sabinka twierdzi, że przyjrzawszy się nam bliżej wzięli nas na przymusową kurację odchudzającą, ale ja sądzę, że to była jednak kara za pyszczenie.  No nie umiem o tej starszej, nobliwej pani powiedzieć inaczej, jak Sabinka, nie umiem. Była cudna, jak zresztą i pozostałe panie - współspaczki. Jutro je odwiedzę, bowiem przez dwa dni jeszcze będę jeździć na odczyt testów alergicznych. Z przyjemnością je odwiedzę.