środa, 31 grudnia 2014

G jak gdyby...

Gdyby kolejne 365 lub 8 736 godzin lub 524 160 minut lub 31449600 sekund 2015 roku okazało się gorsze, niż te w 2014 proponuję skrócić drania przy samych piętach. Dosiego!

poniedziałek, 29 grudnia 2014

F jak fenestracja

... czyli dupa w oknie. 
Wyraz "dupa" jest skrzętnie pomijany w słownikach, poza Słownikiem Języka polskiego, który podaje znaczenie - wulg. pośladki, tyłek. Nawet w moim ulubionym Słowniku Etymologiczno-historycznym nie było takiego hasła. O kant dupy potłuc słowniki zatem.
Pochodzenie słowa nieznane, choć podejrzewa się o to rosyjskiego biologa Wołowa, stąd często można spotkać określenie "dupa Wołowa". Najbardziej znaną dupą jest oczywiście dupa Maryni, niektórzy w kółko mogą o niej gadać. Znaczy, Marynia to niezła dupa! Dupy można też używać w celach .wzbogacenia przekazywanych uczuć, np można dupę komuś skopać (uczucia negatywne), ale można też dupę komuś lizać (uczucia pozytywne?). Dawanie dupy to już całkiem inna historia: można dupy dawać w celach zarobkowych albo wartościujących, ale też gdy się jej daje nieprzemyślanie, ponosi się porażkę, w obu przypadkach głównie towarzyską. Po dupie można też dostać, niekoniecznie w wieku mocno młodzieńczym. Pomijając społeczne ruchy sadomasochistyczne, dostawanie po dupie do przyjemności nie należy, czasem jest dość bolesne. W wiekach poprzednich radowano się co prawda (głównie po klasztorach) flagellacją, ale to przypadek błędów i wypaczeń wieków poprzednich. Dzisiejsze, zdrowe społeczeństwo ma w dupie takie przyjemnościowe konotacje. Aczkolwiek, patrząc na to od dupy strony, taka młoda, zdrowa dupa wystawiona na widok publiczny (w czym celują dzisiejsze gwiazdki i gwiazdeczki) może posiadać pewną wartość estetyczną dla koneserów. Taka udupiona gwiazdeczka tym samym staje się wrzodem na dupie dla kół zbliżonych do moherowych. 
Pochodzenie:
Od XV w., ale już w XIV w. pojawiło się jako nazwa osobowa Dupka; ogsłow. (por. czes. doupa ‘zagłębienie, jama, dół, nora’, słoweń. dúpa ‘zagłębienie w ziemi, dół, jama, nora, jaskinia’, bułg. dúpka ‘otwór, dziura; dół, jama; nora, barłóg zwierzęcia’) < psłow. *dupa (*dupъ) ‘wgłębienie, zagłębienie naturalne w ziemi, skale, drzewie, w jakimś przedmiocie, w ciele (ludzkim)’, ‘celowo zrobione zagłębienie w ziemi, drzewie’; podstawą pie. *dheu-p- ‘głęboki, wydrążony’; dzisiejsze znaczenie rozwinęło się z ‘wgłębienie, otwór’, prawdopodobnie jako eufemizm zastępujący dawniejsze (i dzisiejsze gwarowe) rzyć ‘tyłek, pośladki’ (< psłow. *ritь). /ściąga.pl/

Inne źródła internetowe:
 rzeczownik, rodzaj żeński
(1.1) wulg. pośladki lub odbyt
(1.2) pot., wulg. niezaradna osoba, oferma
(1.3) wulg. (potencjalna) partnerka seksualna
(1.4) wulg. dziewczyna (tylko w zestawieniach: fajna, niezła, itd., ale także stara dupa - stare babsko)
(1.5) wulg., pot. wykrzyknienie świadczące o porażce, przegranej

odmiana: lp dup|a, ~y, ~ie, ~ę, ~ą, ~ie, ~o; lm ~y, ~, ~om, ~y, ~ami, ~ach, ~y

synonimy: (1.1) pupa, tyłek, rzyć; cztery litery; siedzenie (1.2) safanduła, niedojda, niedorajda, gapa; (1.3) laska, cizia
antonimy: (1.3) pasztet, smok, kaszalot
wyrazy pokrewne: (1.1, 1.3) zdrobn. dupcia, dupeczka, dupka; czas. dupczyć/wydupczyć, podupczyć; (1.1) zgrub. dupsko; (1) przym. dupiasty, dupny, dupowaty, z dupy; (1.2) rzecz. dupek, dupoliz
związki frazeologiczne: być do dupy! (do niczego); (1.1) pocałować kogoś w dupę, mieć coś w dupie, wsadzić sobie coś w dupę, dawać dupy, zawracać komuś dupę, ch*uj ci/mu/jej/wam/im w dupę; (1.2) dupa wołowa, rozmawiać o dupie Maryny, chronić czyjąś dupę, zabrać się do czegoś od dupy strony, trzymać się czyjejś dupy
etymologia: od starosłowiańskiego dupło (zagłębienie, dziura, dziupla).
Słowo to wywodzi się prawdopodobnie od starosłowiańskiego słowa dupło, oznaczającego dziurę, rysę, zagłębienie (porównaj dziupla). Jak podaje Aleksander Brückner, w XIII wieku określenie dupna mogiła oznaczało pusty grób. Z czasem słowa tego zaczęto używać w znaczeniu podanym wyżej.

w zaprzyjaźnionych językach:
angielski: ass US, bryt., butt
bułgarski: (1.1) гъз m, задник
duński: (1.1) røv
francuski: (1.1) cul
łaciński: (1.1) culus
macedoński: (1.1) газ
niemiecki: (1.1) Arsch
portugalski: (1.1) bunda
rosyjski: (1.1) жопа
czeski - prdel
fiński - perse
hebrajski -    התחת
litewski - asilas
rumuński - cur
suahili - punda
tadżycki - Модаҳар
urdu - پچھواڑے
węgierski - segg

Ciekawsze związki frazeologiczne:
Ciemno, jak w dupie u Murzyna - biorąc pod uwagę dzisiejszą poprawność polityczną powinno się mówić: ciemno, jak w dupie u afroamerykanina, znaczy bardzo ciemno.
Dupa blada - przeciwieństwo powyższego, znaczy do dupy jest.
Leżeć do góry dupą - jak jest do dupy, to się leży i nic nie robi, bo i po co.
Mieszkać tam, gdzie psy dupami szczekają - j.w.
 Nie mieć czasu się w dupę podrapać - to przeciwieństwo powyższego, znaczy mieszkać tam, gdzie psy szczekają pyskami i mieć co robić.
Pijany w cztery dupy - jak wróci do domu, to go żona udupi.
Wyżej sra, niż dupę ma - megaloman z biegunką?
Wziąć dupę w troki - uciekać!
Zawracać komuś dupę - jak ktoś zawraca, to wziąć dupę w troki.

I wreszcie klasyk: prawda jest jak dupa, każdy ma swoją. Generalnie rozważania powyższe dupy nie urywają, ale ileż miałam zabawy!


niedziela, 28 grudnia 2014

E jak Eklezjasta

W młodości jakoś łatwiej podejmować decyzje. Ona wszak nad poziomy wylata i hurtowo łby hydrom urywa. Im dalej w lata, tym gorzej. A to się człowiek do psa lub kota przywiąże, a to do materii... I głupio porzucić, co się ukochało na rzecz niewiadomego. Natomiast na starość... Pół biedy, jeśli jest się wierzącym - do świątyni jakiejś się pójdzie, duchowny powie, co i jak być powinno. Zewnątrzsterowalni też źle nie mają, popatrzą na otoczenie i już wiedzą, co robić. A odmieńce się męczyć muszą między karpediemem a marnością nad marnościami. Szczęścia poszukiwać tu czy tam? Po Sokratejsku włócząc się po bazarze życia wzdychać, że jakże szczęśliwie bez tylu rzeczy można się obyć? Czy przeciwnie, podsiębiernie żyć? Z Księgą Koheleta, czy z Schopenhaurem za pan brat? Filozofować do wypęku, czy real politics stosować? Lepiej w kominku rozpalę i pozwolę kotom zamruczeć mnie po kokardy.

środa, 24 grudnia 2014

D jak dobrze mi

Lubię tę chwilę. Milknie gwar, naczynia myją się w zmywarce, świeża, świąteczna pościel przygotowana, nowa książka czeka... Rozpalę ogień w kominku, usiądę w fotelu i poczytam przy muzyce. Koty mi zamruczą... I niech wieje za oknem, niech leje. Mnie jest dobrze, jest dobrze mi. 
I niech wszystkim będzie dobrze. Cokolwiek to dla nich oznacza.

piątek, 19 grudnia 2014

C jak czysta polszczyzna...

Szkolenie trwało dwa dni. Nazwę szkolenia podano po angielsku: Enterprise Project Management. Nazwa firmy prowadzącej też jakaś taka niesłowiańska. Prowadzący jednakże powitał w moim języku ojczystym, pozostali uczestnicy też zrozumieli, zatem hurra! nasi tu są! Już jednak po kilku pierwszych minutach okazało się, że owszem, nasz ten prowadzący, ale mówił jakoś dziwnie. Alokowaniami, kustomizowaniami, labelkami i tym podobnymi sypał jak z rękawa. W którymś momencie użył słowa "etykietka", ale szybko się poprawił - label. Potem mieliśmy short break na lunch, a potem znów to samo. Drugiego dnia byłam już rozbawiona. Nie reagowałam na workflow i follow-up, nawet charty mnie nie ruszyły. I pomyśleć, że tyle się człowiek natrudził językowo, żeby nam wytłumaczyć! Z angielskiego się musiał przygotować, zamiast z meritum. Po meritum galopował bowiem, jak mustang po prerii. Otrzymując dyplom poczułam się więc podwójnie dowartościowana: w Enterprise Project Management i w angielszczyźnie. Tylko, psiakrew, po co? No jak to po co? Po learningu poszłam na spacering, a tak tylko bym zwyczajnie spacerowała! Podwójna korzyść, cbdo.

niedziela, 14 grudnia 2014

Kominek - ostateczne starcie

 Wykończyłam drania. Do poprawki jakieś niedoróbki zostały, typu bejcowanie niedokładności, pociągnięcie lakierem matowym i inne drobiazgi. Miałam problem z przerwą pod górną półką, konieczną ze względu na wentylację. Na allegro kupiłam jakiś indyjski karnisz, który przycięłam do właściwych rozmiarów. Odcięte boki wykorzystałam na dole, do przysłonięcia wsporników. Ktoś mi zadał pytanie, ile mnie to kosztowało i czy było warto. Policzyłam mniej więcej, bo nie cena była dla mnie najważniejsza - wyszło około 700 zł, razem z karniszem (z czego 350 zł to cena kominka). I warto było zrobić to własnymi rękoma. Nawet jeśli nie wygląda to sklepowo i designersko. Mam jednak ogromną satysfakcję. Kiedy siadam w fotelu przy kominku, widzę najdrobniejsze szczegóły, których niedoskonałości się oczywiście czepiam, ale ogólnie satysfakcja jest ogromna. Praca  z drewnem tak mi się spodobała, że planuję zrobienie biurka i szafki na czasopisma. Zastanawiałam się też nad dywanem - zostało mi sporo odpadów drewnianych, mogłabym zrobić ramę do tkania. Zaplanowałam co prawda zrobienie dywanu na szydełku, ale tkany byłby chyba ciekawszy. Córka zadała mi pytanie: co ty jeszcze wymyślisz? Ano na najbliższy weekend mam zaplanowane robienie ozdób świątecznych z wnukami, potem szlifowanie i olejowanie blatu kuchennego. A potem już tylko za garnkotłuka świątecznego będę robić. Gwoździem ma być kaczka z nadzieniem z masy kasztanowej.


piątek, 12 grudnia 2014

B jak broda

Podobno dziecięciem będąc przejawiałam niejakie upodobanie do brodaczy. Nie pamiętam tego okresu, ale swoje fascynacje młodzieńcze już tak. Męska twarz okolona obfitym zarostem od zawsze wydawała mi się cieplejsza, przyjaźniejsza. Toteż za takimi się oglądałam. Skłonności odziedziczyły moje obie córki. Starsza dawała temu wyraz nad wyraz wyraźnie przełażąc na kolana brodaczy w autobusach. Skłonności im pozostały: obaj moi zięciowie mają brody. I to nie takie rachityczne czy kozie bródki, ale regularny, porządny zarost, bez udziwnień. Ale do rzeczy... Wiele kobiet nie lubi bród u mężczyzn twierdząc, że w takiej brodzie resztki jedzenia, że łaskocze nieprzyjemnie, że niechlujnie wygląda. E tam. Niechlujny pan będzie wyglądał niechlujnie z brodą, czy bez. A broda... ileż daje możliwości! Można się w nią wtulić, gdy zimno. Można w niej nawet hodować słowiki. Filozofem ona nie czyni, ale przynajmniej wrażenie robi. 

A to już brodowe mistrzostwo: broda choinkowa. Początkowo beard baubles powstały na potrzeby kartki świątecznej. W krótkim czasie stały się absolutnym przebojem tegorocznego okresu przedświątecznego. I słusznie. Niestety, nie mogę ich nabyć moim zięciom - do nas jeszcze nie dotarły. A ręczę, że ozdobieni beard baubles wyglądaliby świetnie. Jak pan obok.






O ile mężczyzn z brodą i dowcipów z brodą bywa w bród, o tyle kobiet z brodą ujawnia się znacznie mniej. Nawet jeśli któraś z pań posiada zalążki, stara się je ukryć i depiluje dokładnie. Poza może Conchitą Wurst, bo choćby Anna Grodzka prezentuje dokładnie wygolone oblicze. Ale to całkiem inna historia. 
Indianie podobno swojego zarostu pozbywali się wyskubując pojedyncze włoski. Bolesne to było zapewne. I po co im to było? A taki na przykład Winnetou... o ile ciekawiej wyglądałby z brodą. Poza tym broda grzejąc dolne części twarzoczaszki męskiej powoduje pewne wychłodzenie części górnej, co może sprzyjać sprawniejszemu procesowi pracy umysłowej. W końcu komputery też trzeba chłodzić, żeby się nie przegrzały. A taki przegrzany komputer to niewinna rzecz przy panu z przegrzanymi zwojami mózgowymi. Reasumując: barba philosophum facit, jednak.

czwartek, 11 grudnia 2014

A jak anioły

Pierwszego anioła dostałam od koleżanek z jakiejś okazji. Z komentarzem: ty na niego patrz i anielskości charakteru nabieraj. Patrzę od kilku lat i nic! Muszą to być zaburzenia widzenia albo jakaś wada genetyczna... Od tego pierwszego anioła się zaczęło. Popłynęły do mnie szeroką strugą, albowiem córki uznały, że jeden to za mało. Dostawałam je od nich przy każdej okazji. Drewniane, ceramiczne, szklane, metalowe, woskowe. Kilka z nich cenię sobie bardziej, niż inne. Mianowicie tego zrobionego z masy solnej przez młodszą córkę, wyszperanego gdzieś przez starszą aniołka z mydła i szklanego, którego dostałam na 50-te urodziny. Mam też szatanioła, całkiem diabelskiego kolesia z czerwonymi, pierzastymi skrzydłami. I białoruskiego golasa, któremu wnuczka zgubiła gdzieś skrzydła. Przywoziłam je sobie z podróży, mam więc aniołka ormiańskiego, kilka białoruskich i rosyjskiego. Niestety, obfitość aniołów nie wpłynęła łagodząco na mój charakter. Ostatnio nawet zauważyłam pewien regres w anielskości, wredna całkiem szatańsko się robię. Minął co prawda okres wielkiej smuty, ale pewien cynizm pozostał. I nie wierzę już w anioły. Toteż koleżanki obdarowują mnie żabami. Że niby taka zaklęta księżniczka ze mnie... Akurat.

wtorek, 9 grudnia 2014

Tik tak

Od dłuższego już czasu kupuję świetny chleb w piekarni Putka przy Rondzie Wiatraczna. Chleb jest czymś między pumperniklem, a razowcem, smakuje rewelacyjnie. Zapewne nie chciałoby mi się nadkładać drogi, gdy wracam z pracy, gdyby nie wyjątkowo miła obsługa tego sklepu. Panie pamiętają stałych klientów, zawsze są uśmiechnięte i entuzjastycznie polecają wyroby piekarni. Lubię tam zaglądać. Wczoraj, jako stały klient, dostałam kalendarz firmowy piekarni, z autografem pani zza lady (tak sobie zażyczyłam). Odpakowałam w domu i zadumałam się nad tym, co było w pudełku. Kalendarz pokazujący jednocześnie cztery miesiące! Nie zwykły trójdzielny, jak w biurach, ale czwórdzielny. I to z zegarem. Przeleciało mi przez myśl jakieś memento mori, ale szybko się go pozbyłam. Jednakże, cóż to może oznaczać? Jeśli bowiem ustawię bieżący miesiąc na początku, będę żyła li tylko i jedynie przyszłością. Jeśli na końcu - przeszłością. Złotego środka nie da się zastosować, bo nijak w czterech częściach nie znajdę jednej środkowej. I ten tykający zegar na górze...  Całkiem jak bomba zegarowa. Chyba wydarzenia ostatnich tygodni tak katastroficznie mnie nastrajają. Ach mój miły Augustynie, wszystko minie, minie, minie...

niedziela, 7 grudnia 2014

Takie tam

Ostatnimi czasy coraz bardziej drażni mnie głupota. Ta nachalna, wciskająca się wszędzie, gdzie jej się nie powstrzymuje. Bezmyślność, która nie jest bezmyślnością, a myślnością w jedną stronę: ja, moje, dla mnie. Niby egoizm jest zdrowy, podobno świadczy o dobrze rozwiniętym instynkcie samozachowawczym, ale mnie to drażni i już. Drażni mnie powszechne mylenie asertywności z chamstwem. Drażni mnie zagarnianie dla siebie wszystkiego, co na drzewo nie ucieka. Drażni mnie poczucie bezkarności zachowań psychopatycznych w pracy, na ulicy, wszędzie. Ale najbardziej drażni mnie, jak zwykle zresztą, zakłamanie i manipulacja. Relatywizm moralny też mnie drażni. Taka rozdrażniona jestem. Wolno mi!

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Inwazja

I poczuła się była baba codziennością znużona i do ogrodu pańskiego podreptała oczy swe napaść pięknem, a uszy nasycić dźwiękami miłymi. Potrajkotać jej się, babie durnej, z ptaszętami niebieskimi zachciało. Poglądy babskie wymienić na ptaszęce. Życzliwych rad wysłuchać i babskimi współgadaczy obdarzyć. I wlazła była do ogrodu pańskiego chęci swe na obliczu babskim prezentując bez trwogi. Wlazła i trwoga sama na babskie oblicze wpełzła natychmiast. Ogród pański całkiem nie do poznania był bowiem. Zewsząd wyłaziły krasnale ogrodowe wykrzywiając w babską stronę obrzydliwe pyski. I zielonkawą śliną kapiąc skrzeczały o babskiej głupocie. Owa zielonkawa ślina kapiąc pod nogi babskie z dziwnym sykiem wypalała dziury w cudnym poszyciu ogrodu pańskiego, a kilka cuchnących kropel babskie szpilki od Blahnika zafajdało i ze szczętem zniszczyło. Złapała się baba za głowę! Jak się ona teraz pokaże w towarzystwie? No jak? I negocjować baba durna zaczęła: że ona tu na chwilę, że tylko pogada po babsku i zaraz sobie pójdzie, że nic złego nie chciała... Krasnale szczerząc drwiąco pyski otaczały ją coraz bardziej i już zaczęły spódnicę babską szarpać z zamiarem jej splugawienia... Tupnęła bosą stopą babską, huknęła groźnie, by paskudztwa wystraszyć. A gdzie tam! Głos babski odbijał się od krasnalowych pysków, jak echo od krzyża na Giewoncie. Zebrała więc baba była resztki szpilek, spódnicę podkasała i zwiała, gdzie pieprz i wanilia rośnie.

sobota, 22 listopada 2014

Jak budował się kominek...

Pierwsze odpalenie, tylko na podeście
Pierwsza przymiarka góry, chybiona
Trochę lepiej

Tu już rozmiar właściwy


Efekt końcowy, przed bejcowaniem


Największy problem sprawiało mi rżnięcie desek - brak siły chyba. A rżnęłam wielokrotnie, ponieważ źle wyliczyłam wysokość boków. O ile sosnowe deski nie opierały się zbytnio, o tyle więcej opierały się wsporniki (chyba świerkowe).
Przestrzeń na górze będzie zapełniona frezowanym cokołem, ale to później, bo muszę poszukać odpowiedniego. Całość czeka na zabejcowanie i mosiężne ozdoby - takie, jak w starych kufrach. Jestem z siebie trochę dumna. Zięć co prawda proponował pomoc, ale chciałam sama. Chyba nawet czuł się trochę urażony, bo stwierdził, że do następnego układania paneli podłogowych ręki zięciowej nie przyłoży. Chwilowo kończę z robotami stolarskimi.Teraz muszę udziergać dywanik i wymyślić coś nad kominek. Lustro? Indyjski batik w ciemnych ramach? Jeszcze nie wiem.


 Tak wygląda po pierwszym bejcowaniu. Zabejcowa,ć trzeba jeszcze raz, bo różne gatunki drewna (co przeszkadzało przy rżnięciu) różnie przyjmują bejcę. Nic to.

piątek, 21 listopada 2014

Faceci

Kupowanie materiałów potrzebnych do obudowy kominka z moim zięciem odbyło się bez większych problemów. Poza tym, że wymusiłam na panu przecięcie elementów drewnianych w 10 minut zamiast pół godziny. Wystarczyło powiedzieć Jaśkowi: zrób smutną minkę i podejść z nim do pana od cięcia. Zięć miał czekać za regałem. Jak przewidywałam, pan się wzruszył i kurcgalopkiem pociął, co trzeba. Zięć stwierdził, że wykorzysta mój sposób i będzie teraz w sklepach brał na litość. Przy wyjściu ze sklepu zięć spotkał kolegę z dawnych czasów, któremu mówił, że jest ożeniony kiedy podchodziłam z Jaśkiem (zamarudziliśmy bowiem przy pluszowych żyrafach). Uspokoiłam kolegę, że to nie ze mną się mój zięć ożenił. Kolega okazał się gentlemanem najwyższej klasy, bo skłonił głowę i wyrzekł był: a szkoda. Pokochałam smarkacza od pierwszego kopa. Jak widać, nic ciekawego się nie wydarzyło. Niestety, część elementów musiałam dokupić sama, zmieniłam bowiem nieco koncepcję. Pojechałam do najbliższego sklepu wyliczywszy uprzednio dokładnie co potrzebuję, jakie, ile i jak ucięte. Przygotowałam kartkę z rysunkiem poglądowym... i oczywiście jej nie wzięłam. Trudno. Pan w sklepie, młodzieniec w typie Colina Farella, potraktował mnie bardzo uprzejmie, pytając: w czym mogę pomóc. Wytłumaczyłam, że chcę deskę 15 na 4. Chyba nie zrozumiał, powtórzyłam zatem pomagając sobie rękoma. Pokręcił głową: takich nie ma. Musiałam uściślić, że mówię do niego w centymetrach, dopiero wtedy zaczął szukać wzrokiem odpowiedniej deski. Nie znalazł. Poprosiłam, żeby pokazał mi, które to według niego długość, które szerokość. Pokazał, nawet bez protestu. Musiałam znów zmienić koncepcję widząc, co pan ma do zaoferowania. Wybrałam, co trzeba i zażyczyłam sobie, żeby mi to pociąć. Teraz? - spytał z widocznym obrzydzeniem. Teraz - powiedziałam stanowczo. Chciał mi pociąć moje deski na długość 15 cm! Słowo daję! Zgrzytnęłam w duchu zębami i uściśliłam, że ma pociąć na długość 90 cm, sztuki dwie. Dodatkowo poproszę o balaski, grube, o długości 20 cm. Chyba już miał mnie dość, bo pociął bez marudzenia, gratis, z jakichś odpadów. Z deskami udałam się do zaprzyjaźnionego sklepu po haczyki i takie metalowe coś, do łączenia elementów drewnianych. Oczywiście nie wiem, jak to się nazywa, ale pan w sklepie do mnie już przyzwyczajony i kazał pokazać palcem. Pokazałam i zażyczyłam sobie jeszcze haczyków. Dostałam, co trzeba. Niestety, kominek musi od ściany odstawać, więc trzeba haczykom przedłużyć szyje. Poprosiłam o tulejkę, sądząc, że dobrze robię. Pan, jak zwykle, zaczął wykład, a ponieważ nieco ciążyły mi zakupione deski, powiedziałam panu, żeby wymyślił coś. Cokolwiek, byle szybko. Pan mi poradził, żeby na szyjkę haczykom założyć kawałki korpusu długopisów. Pan jest genialny! - powiedziałam szczerze. Pan aż pokraśniał i spytał: może to pani powtórzyć? Pewnie, że mogłam, a co mi tam. Niech pani poczeka - dodał. Zawołał jakieś "kochanie, pozwól" w głąb sklepu i wyłoniła się sympatyczna pani, która zawsze znacznie szybciej od pana rozumie, co do niej mówię. Kompletnie nie sprawiało jej problemu zrozumienie, że krawężnikami nazywam listwy przypodłogowe. Panu sprawiało. Ale.... pani się wyłoniła, pan poprosił: niech pani teraz powtórzy. Powtórzyłam z całym przekonaniem. Pokraśniały pan aż poklepał panią po pleckach: a widzisz, widzisz.... a ty mnie nie doceniasz! Uśmiechnęłyśmy się z panią do siebie porozumiewawczo. Faceci!

poniedziałek, 17 listopada 2014

Prawie wywiad z wampirem

Od zawsze noszę kilka srebrnych bransoletek, czasem łańcuszek lub kolczyki, też srebrne. Lubię bowiem  srebro. Wampiry podobno protiwpołożnie - jest dla nich zabójcze. Teoretycznie srebro powinno w takim wampirze zrobić śmiertelną, dla wampira rzecz jasna, dziurkę. Dotknięty srebrnym czymś wampir powinien zrobić urocze "pufff" i sczeznąć, wykitować, rozwiać się w niebycie, przenieść się do Krainy Wampirzych Wiecznych Łowów bezpowrotnie. Otóż guzik, jak wynika z mojego doświadczenia. Dotknięty mną wampir nie sczezł był, a kwitł bujnie. A ze mnie wysysał, mlaskając lubieżnie zresztą. Włożyłam zatem do kieszeni kilka główek czosnku, w rękę wzięłam osinowy kołek i ... postraszyłam drania. Poszedł sobie tuczyć się na czyjejś innej krwi. A moja zbłękitniała ze strachu.

niedziela, 19 października 2014

Krótkobieżna podróż sentymentalna

Podczas niedawnej wizyty w Universamie zauważyłam, że zwijają się znane od lat stoiska: z zabawkami i z odzieżą męską. To chyba oznacza, że jednak Universam zniknie, jak Supersam z Placu Unii i Sezam z Marszałkowskiej. Szkoda.Powstał w 1977 roku, byłam już wtedy w liceum. Otworzyli go latem, kiedy byłam na obozie. Dostałam wtedy list od koleżanki z informacją, że właśnie tam jest świetne dla nas miejsce - kawiarnia na górze Universamu. Miała idealne warunki do siedzenia i gadania. Stoliki były zamknięte z trzech stron, co pozwalało na pozorne odseparowanie się od innych. Dziś kawiarni już tam nie ma, nie ma nawet wejścia na górę. Jak dziś wygląda Universam widać na zdjęciu. Kiedyś było to jedno z nowocześniejszych centrów handlowych. W sklepie samoobsługowym na dole można było kupić czasem Delicje i coca colę.
Fontanna przed Universamem jest dziś zaniedbana, straszy odpadającymi płytkami i śmieciami. Kiedyś kąpały się w niej okoliczne dzieciaki. Od dawna już nie była uruchamiana. Teraz przesiadują na pobliskich ławkach miejscowi menele.
Sentymentalna wizyta w Universamie sprowokowała mnie do uwiecznienia innych miejsc z dzieciństwa i wczesnej młodości, w końcu nie wiadomo, ile jeszcze przetrwają.



Rurki z Ronda Wiatraczna. Już o nich pisałam. Wciąż istnieją, smak się nie zmienił. Zawsze przechodząc obok czułam ciepło w duszy. Odmalowana elewacja, w środku też jakoś inaczej... Pani bez uśmiechu podająca rurkę, niby taką samą, jak przed laty, ale lada już nie jest tak wysoko i nie pachnie odświętnością.



Budynek, w którym mieszkałam przez kilkanaście lat dzieciństwa i wczesnej młodości. Okna na pierwszym piętrze, te z wybitą szybą. Przez lufcik wylałam kiedyś wodę na ulicę oblewając świeżą koafiurę jakiejś pani właśnie wychodzącej od fryzjera (zakład fryzjerski wciąż tam jest, choć nie pracuje w nim już fryzjer, którego panicznie się bałam, ten podobny do aktora Augusta Kowalczyka). Udałam, że nie ma mnie w domu i oberwał kolega z mojej klasy mieszkający na ostatnim piętrze. Nikt nie chciał uwierzyć, że nic nie zrobił, bo kawał był z niego łobuziaka. Ja byłam ta dobrze ułożona, więc nikomu nie przyszło do głowy mnie obwiniać. Do dziś mi za to wstyd. 
Mój pokój, wydzielony z części dużej kuchni, był właśnie tam, gdzie widać lufcik. Miałam jakieś paskudne zielone zasłonki, zielony tapczan, biurko, szafki na książki i szafę wnękową, na której drzwiach wypisywałam ważne dla mnie sentencje. Jedną z nich było motto z Wiwisekcji White'a, fragment wiersza Rimbaud: Wyniesiony ponad innych ludzi staje się ciężko chorym, Wielkim
Przestępcą i Wielkim Potępieńcem, a także Najwyższym Mędrcem.
Dosięga bowiem Nieznanego. Jakże ja chciałam wtedy tego Nieznanego dotknąć! Nawet kosztem bycia potępieńcem. 
 
 
 
Przez wiele lat ta ściana ze śladem po pocisku (po prawej) była dla mnie pierwszą rzeczą, którą widziałam po przebudzeniu. Piekarnia na Rondzie Wiatraczna, której ścianę widziałam codziennie, to dawna piekarnia Reicherta. Powstała około 1918 roku, podobno chciano ją wyburzyć. Pamiętam zapach świeżego chleba, który sprzedawano w małym sklepiku, dziś już oczywiście nieczynnym. 
Zamierzałam jeszcze odwiedzić ulicę Paca i kino Sokół, a raczej pewnie miejsce po kinie. Szkołę, do której chodziłam, liceum kino 1 Maja, w którym teraz jest Marcpol. Innym razem, wystarczająco zajęły mnie wspomnienia. Wracałam do domu myśląc o dawnym, które materialnie przemija pozostając tylko w pamięci. Poczułam się, jak Matuzalem. Tym bardziej, że jestem świeżo po lekturze Zapomnianych słów M. Budzińskiej. Jakie znowu zapomniane? Wciąż niektórych używam przecież... Oj, Kornacka, Kornacka...


środa, 8 października 2014

A to wydra...

Koleżanka przyszła do pracy mocno wzburzona. Otóż w jej letniskowym domku zagnieździła się kuna. Fakt sam w sobie niegroźny, jednakże kuna jest: 1. drapieżna 2. pod ochroną. Wyżarła owa kuna jakieś coś w samochodzie koleżanki, ponadto hałasuje po nocach, rozrzuca kosteczki pożartych przez siebie zwierzątek - generalnie drań z niej jest. Natychmiast więc po powrocie z letniska koleżanka rozpoczęła poszukiwania sposobu na pozbycie się kuny. Łatwe to nie jest, bo zwierz pod ochroną, a i złapać go trudno. Ktoś ze znajomych polecił jej odchody tygrysa, jako odstraszacz. Podobno tylko tego kuny się boją i unikają miejsc tygrysim łajnem oznaczonych. Zadzwoniła więc do Zoo w celu nabycia porcji łajna. Kolejka na trzy lata! Albo kuny rozprzestrzeniły się nadmiernie, albo tygrysów w Zoo zbyt mało. Pozostaje do kuny się przyzwyczaić, albowiem jeśli czegoś nie można się pozbyć należy to polubić.

Przy kuniej okazji: wydrze wydrzę* wydrze** wydrze*** futro wydrze****.

* dziecko wydry
** wyszarpie, wyrwie
*** rzeczonej wydrze, czyli matce własnej
**** kubraczek futrzany

wtorek, 7 października 2014

Moje małe szczęścia

Moja ulubiona pora roku. Nic nie może się równać z zapachem liści szuranych w parku. Toteż szuram nimi zawzięcie. Uczę wnuki szurania, nie jest to bowiem taka prosta sprawa, jakby się wydawało. Można szurać zamaszyście, wzbijając liście w powietrze, można lekko je przesuwać... tyle tylko, by poczuć ich zapach, zapach zakurzonego słońca. Można wreszcie całkiem się w nich zatracić padając na jakąś wielką ich stertę. To lubię najbardziej, takie zanurzenie po kokardy. Wnukom łatwiej, bo małe, ja muszę szukać większych stert, ale radzimy sobie. Czekam teraz na pierwszy śnieg, na koronkową lekkość jego pierwszej warstwy, kruchą i nietrwałą. Wtedy z ulgą zamknę za sobą drzwi domu, okokonię się w muzykę, książkę i będę grzać stopy przy kominku. A tam, na zewnątrz, niech szaleje baba-zima. Niech wieje, śnieży i duje. Dzięki moim ulubionym zięciom mam zrobioną nową podłogę, kominek zrobię za tydzień. Jeszcze tylko uplotę na szydełku kilka dywaników modlitewnych i ... po ortodromie.
Tymczasem, ponieważ udało mi się zdobyć zdjęcia ikonostasu w Riazaniu, cieszę nimi oko i ducha.


 Zdjęcia nie są najlepszej jakości, ale tylko takie udało się koleżance zrobić, nielegalnie zresztą. Częściowo tylko oddają rzeczywistość.

sobota, 20 września 2014

Bal u Pandory

Przyśnił mi się osobisty bal u Wolanda. Nie wiedzieć czemu byłam posiadaczką dużej powierzchni mieszkalnej, jednopoziomowej. Nie umiem tego nazwać domem, bo było w jakiś sposób nieskończone, nie poukładane po mojemu, ulegające ciągłym zmianom. Na kogoś czekałam, nie wiem na kogo. We śnie chyba też nie wiedziałam. Ale pojawiali się ludzie. Ludzie, z którymi zetknęłam się podczas swojego życia. Nie wiem, jaki był klucz pojawiania się postaci, bo pojawiła się zarówno moja była teściowa, jak i rodzice jednego z moich byłych uczniów. Dom rozrastał się w miarę przybywania gości, pojawiło się piętro i spory ogród z basenem. A ja wciąż wstawiałam wodę na herbatę i odbierałam nagany z ust mojej teściowej, że jak zwykle nie jestem przygotowana na przyjęcie gości i mogę poczęstować tylko herbatą. Przy okazji wstawiania wody robiłam jakieś porządki, przemeblowania, przekomponowania przestrzeni. Ktoś chyba zamówił catering, bo pojawili się panowie w białych ubrankach wnoszący jakieś smakowicie pachnące pojemniki. Nie udało mi się nawet dowiedzieć z czym. Zajęta byłam oglądaniem, kto jeszcze przybywa. Jedna z koleżanek pouczała mnie, że tak nie można (mając na myśli chyba mój niewielki zapał do pełnienia roli gospodyni), że powinnam się ogarnąć. Próbowałam jej odpowiedzieć, że ogarniam się, tylko z racji flegmatycznej natury, raczej powoli. W tym czasie dom nieco opustoszał, zostali jacyś najwytrwalsi, którzy zasiedli przy ogromnym stole czekając na herbatę. Zaniosłam filiżanki i dzbanek z herbatą, po czym radośnie ich poinformowałam, że teraz sobie zrobimy wieczór poezji. W końcu ludzie zniknęli, a ja chodziłam wkoło domu zamykając jakąś niezliczoną ilość drzwi na klucz. Obudziłam się zmęczona, bo ostatnią zapamiętaną przeze mnie czynnością było udawanie czarownicy - podskakiwałam z rozwianą obszerną szatą i stroszyłam włosy. Komu podskakiwałam i stroszyłam?
Podejrzewam, że sen jest skutkiem czytania Szczelin istnienia Jolanty Brach-Czainy. Zafascynowało mnie otwarcie egzystencjalne wymagające zbudowania przestrzeni wewnętrznej, by uformować ją w mięsisty lej skierowany ku zewnętrznemu światu. Czuję się w związku z tym, jak puszka Pandory. Diabli wiedzą, co się ze mnie urodzi.

wtorek, 16 września 2014

Przyszła baba do lekarza

Odkąd ze śpiewem na ustach wkroczyłam w wiek klimakteryjny czepiają się mnie różne dermatologiczne przypadki. A to podudzia mi zakwitną wysypką, jak kwieciem majowym, a to policzki niezdrowym rumieńcem spłoną... Co chwila drapię się w jakimś innym miejscu albo znajduję kolejną niespodziankę dermatologiczną. Tym razem przytrafiła mi się niespodzianka wyjątkowo swędząca, jątrząca i obustronna, toteż kurcgalopkiem do dermatologa się udałam. Prywatnie się udałam, bo w mojej zaprzyjaźnionej przychodni dermatologicznej zaproponowano mi termin w listopadzie, a swędzi i boli mnie teraz. Przyszłam wcześniej, pana doktora jeszcze nie było. Po kilku minutach wszedł staruszeczek, a właściwie wpełzł, bo ledwo się ruszał. U lekarza rzecz normalna, pewnie pacjent, pomyślałam. Pani recepcjonistka na widok staruszeczka z radością mnie poinformowała, że właśnie pan doktor przyszedł i mam się do gabinetu udać. Udałam się, psiakrewka. Staruszeczek, na oko w górnym rejestrze osiemdziesiątki przyjął kwitek na 100 zł i spytał - co pani dolega?  Zaczęłam opowiadać, ale widząc brak oznak zrozumienia - pokazałam. Pan doktor bluzkę zdjąć kazał, obejrzał, po czym długopisem machnął mi krzyżyk na skórze. A teraz chwilę poczekamy - wyszemrał. O! Tak myślałem - ucieszył się po kilku minutach - Pani ma nadwrażliwą skórę. Piekło i szatani! Ja cała wrażliwa jestem, chciałam zakrzyknąć staruszeczkowi, ale się dzielnie powstrzymałam. Dziadziuś zaszemrał, że po myciu mam przecierać skórę wodą mineralną i kisielkiem z maki ziemniaczanej okładać. I maść mi zapisze, z antybiotykiem. Nie miałam sumienia zaprotestować, że moja skóra nie toleruje antybiotyków, że po nich mi gorzej. Przy wpisywaniu w recepcie adresu spytał, jak długo mieszkam w miejscu, w którym mieszkam. Nieopacznie powiedziałam, że od urodzenia. A może wobec tego szkołę na ulicy M. Znam? Zamiast ugryźć się w język, zgodnie z prawda odpowiedziałam, że do niej chodziłam. Ależ się dziadziuś ucieszył! Z wyraźnym zadowoleniem poinformował, że pierwszym dyrektorem owej szkoły był niejaki pan Skąpski. Nie pamiętam takiego - rzekłam . Ha ha! nic dziwnego, pani za dziecko jest, żeby pamiętać - uśmiał się rachitycznie. Na wspomnieniach dziadziusiowych upłynęło nam około pół godziny. Oględziny dermatologiczne trwały może 10 minut. Uboższa o 100 zł wyszłam z gabinetu. Masz swoje upodobanie do staruszków, Kornacko jedna - powiedziałam do siebie w myślach złośliwie.

niedziela, 14 września 2014

Jesiennieje

W środku nocy obudził mnie płacz, mój własny. Najwyraźniej łkałam, jak przedwojenna kuchta na Trędowatej. Nie pamiętam tylko, z jakiego powodu. Przypomnę sobie zapewne następnej nocy. Wyszłam na balkon, żeby porozkoszować się rześkim, jesiennym powietrzem. Nie porozkoszowałam się, bo gorąco, ale jesiennie się zamyśliłam. Jestem stanowczo jesienna, aczkolwiek do kształtów i uroku pani poniżej bardzo mi daleko. Melancholię jesienną jednakże posiadam w ilościach wystarczających na pozostałe pory roku. Tudzież nieco jesiennych przetworów w słoikach.


środa, 20 sierpnia 2014

Taxi anioł

Spuchnięta po wyrwaniu zęba szczęka pulsowała tępym bólem, do domu postanowiłam więc wrócić taksówką. Taksówkarz, miły starszy pan dłuższą chwilę mi się przyglądał, po czym spytał: czy Pani ze mną nie jechała kiedyś z placu Unii? Bardzo możliwe - odpowiedziałam półdziobem. A nie zostawiła pani u mnie rękawiczek? - dodał. Jasne, że zostawiłam! Moje ukochane, zamszowe rękawiczki! Te, które kupiłam ponownie po zgubieniu poprzednich, po czym prawie natychmiast zostawiłam w taksówce. Ale to było półtora roku temu! Okazało się, że pan fakt zgubienia zapamiętał, jakimś cudem mnie zapamiętał, rękawiczki zachował i wziąwszy ode mnie numer telefonu obiecał zwrócić. Z wrażenia zapomniałam o bolącej szczęce, świat zrobił się przyjaźniejszy i mniej skomplikowany. Zwyzywałam pana taksówkarza od aniołów i poleciałam do domu oczekiwać transportu paneli podłogowych. Wniósł je dzielnie na moje czwarte piętro sympatyczny pan, nawet niewiele zażądał za dodatkowy wysiłek wniesienia. Mogłam już spokojnie pobiec do dentysty sprawdzić powód bólu - mój dentysta powitał mnie uroczo, uroczo pogrzebał w szczęce i oznajmił radośnie, że mam suchodół, zębodół suchy, oczodół jakiś. Pogrzebał, włożył coś i... przestało boleć. Zmiana opatrunku za dwa dni, ale już nie boli. Uwielbiam anioły!

niedziela, 3 sierpnia 2014

Kto szuka, ten błądzi

Uparłam się, żeby znaleźć sobór Pokrowski w Izmaiłowie i słusznie. Jest wyjątkowy.  
W początkach XVII w. car Aleksy Michajłowicz postanowił zbudować na dawnych terenach łowieckich Romanowych wzorcową gospodarkę. Sprowadził wiele rzadkich zwierząt, zasadził m.in. bawełnę, melony, arbuzy i winorośl. Wykorzystując rzeki Izmaiłowka i Piekorka i stawiając młyny wodne kazał wybudować około 20 stawów i napełnić je rybami. W 1660 r. na sztucznie zbudowanej wyspie Srebrnej na stawie Sieriebriano-Winogradowym powstała posiadłość carska. W tejże posiadłości wychowywał się później Piotr I, wnuk Aleksego. Oprócz zabudowań mieszkalnych w 1679 roku wybudowano Sobór Pokrowski. Niestety, w czasie wojny ojczyźnianej z Napoleonem w 1812 r. sobór został zniszczony. Odbudowano go w 1840 r. dobudowano trzy skrzydła mające być schroniskami dla weteranów 1812 r. Wtedy też powstała ozdobna brama wejściowa, niestety obecnie w remoncie. Tyle historia.


Pięć kopuł, nad wejściem kokosznik. Bardzo dalekowschodnie zdobnictwo elewacji. Wnętrze nie zrobiło na mnie wrażenia, zewnętrze tak. Mimo dodanych skrzydeł wyglądających dość współcześnie, tchnie duchem jakimś. Wyobraziłam sobie, że w budowie musiał wziąć udział jakiś architekt, inżynier, majster pochodzenia arabskiego. I przypomniał mi się dziedziniec widzianego dawno temu budynku w Jaffie. Podobne zdobienia, takie misterne koronki i kolorowe majoliki arabskie.
Odetchnęłam z ulgą. Nie wyjechałabym spokojnie z Moskwy nie zobaczywszy Soboru Pokrowskiego.

sobota, 2 sierpnia 2014

Gloria victoris

Obchody kolejnej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego obserwowałam z daleka. Widziałam zatem tylko to, co ukazało się w wiadomościach. Nihil novi. Od kilku lat narasta tendencja obchodzenia tej rocznicy w skali ogólnopolskiej, nie tylko warszawskiej. Wiadomości o Powstaniu dominują w mediach lokalnych, ale i cała Polska świętuje, jak niegdyś cały naród budował swoją stolicę. Nie wiem, czy tak być powinno. Cześć, chwała i pamięć się powstańcom należy niewątpliwie, ale czy dla mieszkańca jakiegoś podlaskiego Wasilkowa  ma to oddawanie hołdu poległym w dalekiej Warszawie jakiś sens poza możliwością zamanifestowania owego współcześnie pojmowanego patriotyzmu? Patriotyzm ten jest krzykliwy, jarmarczny wręcz. Palenie pochodni, oflagowanie wszystkiego, co się rusza, powstańcze pieśni śpiewane przez miejscową młodzież. Młodzież, która często nie ma pojęcia, gdzie znajdował się Pałacyk Michla, gdzie była Żytnia. Może więc to jedynie okazja do zamanifestowania... tylko czego? A może to jakaś identyfikacja z polskością, ale czy wystarczająco szeroko pojmowaną? Czy tylko identyfikacja z Polską dla prawdziwych Polaków, gdzie nie ma miejsca dla muzułmanina, Cygana, lewaka, o żydzie nie wspominając? Mocno elitarny patriotyzm.
A w Warszawie? A w Warszawie, już tradycyjnie niestety, gwizdy i buczenia na Powązkach, ostentacyjne obchodzenie rocznicy osobno przez niektóre partie. Jakby zapomnieli, że w Powstaniu walczyły oddziały wszelkiej proweniencji politycznej. Że ginęli ludzie i prawicy, i lewicy, i niezdecydowani. Śmierć pod bombami nie pytała o przynależność partyjną. Szafy nie grały tylko endekom, a pod gruzami piwnic nie ginęli tylko AL-owcy. Kolejna rocznica wykorzystywana jest do partyjnych gierek. Tylko zamiast plakatu AK - zaplute karły reakcji widać transparenty Smoleńsk pomścimy.

niedziela, 27 lipca 2014

Parkour

Chodźmy popatrzeć, jak ludzie tańczą - zachęcała koleżanka. Nie planowałam żadnych atrakcji weekendowych, zatem czemu nie? Ludzie tańczą w Parku Sokolniki, jak się okazało. Park ma powierzchnię około 60 hektarów (cokolwiek to znaczy) i był kiedyś miejscem polowań z sokołami, stąd nazwa. Jest wielki, choć chyba nie tak jak Izmaiłowski. Centralne miejsce parku to oczywiście plac z fontanną, od placu odchodzi kilka alejek. Jedna z nich prowadzi do estrady z miejscem dla orkiestry i miejsca, gdzie "ludzie tańczą". Stoi tam fortepian z napisem: zagraj na mnie. Każdy, kto umie lub chce może podejść i grać, o ile w tym czasie nie gra orkiestra. Tym razem grała, wiele par (we wszelkich możliwych konfiguracjach: kobieta-mężczyzna, kobieta-kobieta, mężczyzna-mężczyzna) tańczyło. Usiadłyśmy na ławce, by popatrzeć. 
To dość niecodzienny widok, przynajmniej dla mnie, tańce ot tak, jako spędzanie wolnego czasu na świeżym powietrzu. Umiejętności taneczne różne, od prawie profesjonalnych do takich, którym nawet muzyka w tańcu nie przeszkadzała. Ale wszyscy się bawili! Widać było, że mają z tego mnóstwo radości. Nawet mnie jeden z panów chciał porwać do tańca! Udałam, że kompletnie nie rozumiem po rosyjsku. Znacznie większą radość sprawiało mi obserwowanie, niż uczestniczenie. Poszłyśmy coś zjeść. Chińszczyzna za 350 rubli wydała nam się stanowczo za droga, szaszłyki na ugliach za 400 też. W końcu znalazłyśmy: szaszłyk z indiejki 190 rubli, stać nas, kupujemy. Przy kasie szok! Żadna z nas nie doczytała, że owszem, 190 rubli, ale za 10 dag! No to zapłaciłyśmy około 500, bo beztrosko wzięłam sobie jeszcze grillowanego bakłażana. Za gapiostwo się płaci, ale i uśmiałyśmy się, co przecież bezcenne. Kiedy wróciłyśmy w okolice tańcujące, zabawa wciąż trwała. Tym razem jednak stanęłyśmy z boku, by jeszcze chwilę poobserwować. I znowu! Jakiś pan wyraźnie na nas kiwał zapraszająco. Na wszelki wypadek uciekłyśmy w stronę, skąd dochodziły zaproszenia do wzięcia udziału w święcie jakiejś firmy, Liza chyba. W małym namiocie odbywało się spotkanie z autorami różnych książek. Trafiłyśmy na autora książek o seksualności dzieci i młodzieży, który tłumaczył rodzicom zawiłości masturbacji młodzieńców. Koleżanka nie była zainteresowana i pociągnęła mnie w stronę innych namiocików. A tam: makijaże, fryzury, porady kosmetyczne, taniec fitness, promocja soku "Dobryj" itp. Wróciłam do namiotu z książkami. Tym razem starsza nieco pani, o ciepłych oczach opowiadała o swoim pisarstwie. Okazała się ponoć dość poczytną autorką romansów detektywistycznych. Z przyjemnością jej słuchałam. Dostałyśmy książki z dedykacją.  

Ruszyłyśmy dalej. Po lewej wspinaczkowy tor przeszkód, świetna zabawa dla dzieci i dorosłych, w głębi rosarium z 7 tysiącami krzewów, kwitnących całe lato do późnej jesieni.
Wychodząc z parku zamyśliłam się. W Polsce nie ma chyba tradycji spędzania wolnego czasu w parkach. Co prawda żaden ze znanych mi parków nie jest tak duży, stąd może brak infrastruktury podobnej tym moskiewskim. Ale to chyba i kwestia kulturowa. O ile pamiętam, tańce na Mariensztacie nie przyjęły się do końca.


Czas nie goni, zaliczamy następny park, dla równowagi nieco mniejszy - Park Gorkiego, czyli Centralny Park Kultury i Rozrywki. Jedno z najbardziej hipsterskich miejsc w Moskwie podobno. Rzeczywiście wystrój parku całkiem inny. Nawet obowiązkowa fontanna obudowana drewnianymi podestami w stylu skandynawskim. Modne knajpki z modnym fusion food. I całkiem inna publiczność, bardzo dużo młodzieży w najmodniejszych ubrankach przechadzającej się nonszalancko po nadbrzeżnym bulwarze lub uprawiającej hipsterskie sporty: rolki, rowery miejskie z odlotowym dizajnem i takie krótkie hulajnogi na dwóch kołach, z silniczkiem - nie pamiętam nazwy tego ustrojstwa. Signum temporis, jak sądzę. Zmiana warty i środków lokomocji.
Tuż przy wyjściu zabawni chłopcy w zabawnym show.




Wróciłam zmęczona po kokardy, ale pełna wrażeń i refleksji. Wracając wciąż widziałam w myślach wirujące w dość silnym wietrze kulki styropianu z rozprutego fotela w Parku Sokolniki. Fascynujący widok.  Swingujący styropian.
A żegnał mnie Piotr I!





wtorek, 22 lipca 2014

Ballada lapidarna

Powtarzam sobie Lapidarium Kapuścińskiego. Zupełnie niespodziewanie przyszło skojarzenie z Balladą o trzęsących się portkach Gałczyńskiego. 
Najpierw Kapuściński: Zasadniczym celem systemów autorytarnych jest zatrzymanie czasu (ponieważ bieg czasu niesie zmiany).
I Gałczyński:

Posłuchajcie, o dziatki,
bardzo ślicznej balladki:

Był sobie pewien pan,
na twarzy kwaśny i wklęsły,
miał portek z piętnaście par
(a może szesnaście)
i wszystkie mu się trzęsły:

włoży szare: jak w febrze;
włoży granatowe: też;
od ślubu: jeszcze lepsze!
marengo: wzdłuż i wszerz.

Krótko mówiąc, w którekolwiek portki
kończyny dolne wtykał,
to trzęsły mu się one
jak nie przymierzając osika.

w ten sposób, przez trzęsienie,
pan żywot miał bardzo lichy,
bo wszędzie, gdzie wszedł, zdziwienie,
a potem śmichy i chichy.

W końcu babcia czy ciocia,
już nie pamiętam kto,
powiedziała do tego pana:
"Chłopcze, ty uschniesz, bo

nad portek sprawą przedziwną
wylałeś trzy morza łez,
a znowu nie jest tak zimno,
więc spróbuj chodzić bez.

Toć są materiały urocze.
Toć są, kochanie. Toć.
Ty kup sobie jakiś szlafroczek
i w tym szlafroczku chodź;

lub od razu na zadek
kup sobie spódnic troszkę,
a na wszelki wypadek
parasolkę. I broszkę;

też innych rzeczy mnóstwo,
kociackie ochędóstwo,

rzęsy z drutu, najlony -
i już będziesz urządzony,
a wąsy sobie wyskub.
I tak wyglądasz jak biskup".

Kupił pan sobie szlafroczek,
chodził w szlafroczku roczek,
ale tylko w ciemności,
bo i szlafrok trząsł mu się cości;

a portki schowane w kredensie
też się nie zrzekły tych trzęsień;
trzęsło się całe mieszkanko,
kanapy i futryny,
bo to był dom melancho i bardzo cyko ryjny.

Tutaj się kończy ballada
o portkach się trzęsących,
z ballady morał gada,
morał następujący.

GDY WIEJE WIATR HISTORII,
LUDZIOM JAK PIĘKNYM PTAKOM
ROSNĄ SKRZYDŁA, NATOMIAST
TRZĘSĄ SIĘ PORTKI PĘTAKOM.

A jeśli komuś trzęsą się skrzydła? Wyrosły, bo potencjalnie on, człowiek ten, jest w duszy piękny i ludzki. Ale...  tak by się nam serce śmiało do ogromnych, wielkich rzeczy, a tu pospolitość skrzeczy, a tu pospolitość tłoczy, włazi w usta, uszy, oczy; duch się w każdym poniewiera i chciałby się wydrzeć, skoczyć, ręce po pas w krwi ubroczyć, ramię rozpostrzeć szeroko, wielkie skrzydła porozwijać, lecieć, a nie dać się mijać; a tu pospolitość niska włazi w usta, ucho, oko... (to już Wyspiański). Poniewieram się po klasyce, jak widać. Chyba tszczyca mnie dopadła głęboka. Czas wracać do domu.

niedziela, 20 lipca 2014

Ta ostatnia niedziela...

Upalna niedziela nie zapowiadała się atrakcyjnie  koleżanka chciała pojechać ponownie na Izmaiłowski Rynok, żeby dokupić jakiś prezent. Postanowiłam namówić ją na spędzenie reszty dnia w Parku Izmaiłowskim. Bardzo chciałam zobaczyć sobór Opieki Matki Boskiej, poprzednio się nie udało. Koleżanka nie miała nic przeciwko, więc po dokonaniu zakupów poszłyśmy do parku. Tuż przy wejściu zagadnęła nas jakaś babinka o nieco kaukaskich rysach twarzy.
- Diewuszki (uwielbiam, kiedy tak do mnie tu mówią!), nie znajecie, gdie Tatary sobirajutsa?
Nieco mnie pytaniem zaskoczyła, ale zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że nie mam pojęcia. Babinka nie poprzestała na pytaniu, pociągnęła konwersację dalej: bo znajetie, mnie muż nużen. Tu nie wytrzymałam, feministyczna krew we mnie zagrała i powiedziałam babince: zacziem wam muż nużen? Eta tolka probliemy. Babinka nie dawała za wygraną. Powiedziała, że ma prawie 80 lat i jej grustna. A tak chłopa w domu będzie miała i będzie jej weselej. Grzecznie się pożegnałam i poszłyśmy dalej. W poszukiwaniu soboru, rzecz jasna. Usłyszałam zza drzew jakiś bluesik, poleciałam w stronę bluesika kurcgalopkiem.

B
Bluesik właśnie wybrzmiał do końca i na scenie pojawił się typ latynoski z gitarą. Zaczął od Besame mucho. Tuż pod sceną kołysał się w rytm muzyki jakiś dziadulek. Nieco sennie się kołysał. Kiedy zabrzmiał kubański son, ruchy dziadulka stały się gorętsze. W końcu wywijał całkiem energicznie. Dołączyły do niego dwie pary, publiczność klaskała, nuciła, kołysała się... Zabawa w stylu folk. Kubańczyk zszedł ze sceny, prowadzący ogłosił techniczeskij piereryw, toteż poszłyśmy dalej, szukać soboru oczywiście. 

 



Po drodze minęłyśmy Apollina Izmaiłowskiego - opalony na równy brąz, 
wystawiony do słońca całą powierzchnią (poza skrawkiem ciała przykrytym jaskrawymi slipami) słuchał Kubańczyka. Obok, na niewielkim jeziorze, łódki, gondole, rowery wodne i co tylko pływa. I mnóstwo ludzi. Wciąż jednak nie widać soboru.





Gdzieś z prawej usłyszałam If I were a rich man. Okazało się, że to kameralna orkiestra. Wokół sporo ludzi, głównie starszych oraz rodziny z małymi dziećmi. Orkiestra grała "zajawki", czyli zamówienia publiczności. Był Strauss, Gershwin, Glenn Miller. I były sylfidy, Gracje, baleriny! Tak się wczuwały w muzykę, że ho ho! Z boku tańczyły jeszcze dwie pary, damskie pary. Po chwili do sylfid dołączyła jeszcze jedna. Nikt, absolutnie nikt się nie śmiał, nie pukał w czoło! Panie otrzymały gromkie brawa.

Orkiestra skończyła grać, zatem my w drogę do soboru. Po kilku minutach zobaczyłyśmy koniec parku, a soboru ani śladu. Wracamy już nieco zmęczone. Postanowiłyśmy usiąść na ławce w pobliżu niewielkiej knajpki z niezła wokalistką. I oczywiście tańczącymi w kółku kobietami. Dołączył do nich jeden mężczyzna, mocno już chyba zmęczony upałem, bo nieco chwiejnie się poruszał. Obok nas na ławce przysiadły dwie babinki. Jedna z nich podśpiewywała pod nosem i podrygiwała rytmicznie. W końcu nie wytrzymała i powiedziała do koleżanki- babinki: mnie choczetsia pokaczatsia. I poszła! Weszła w kółko tańczących pań i dała czadu! Ruszała się lepiej, niż młodsze panie. Tańczyły nawet jej dłonie. Po kilku tańcach przykolebała się do ławki i przyjęła mrukliwą dezaprobatę koleżanki. My biłyśmy jej brawo z szerokimi uśmiechami. To ją ośmieliło do pogadania. Spytała skąd jesteśmy, ano z Polski. To czy wobec tego znamy angielski. Ano znamy. I... dziób miałam chyba otwarty ze zdziwienia cały czas. Otóż pani, piękną angielszczyzną, opowiedziała o swoim kilkuletnim pobycie w Anglii, o uczeniu języka angielskiego Rosjan i rosyjskiego cudzoziemców. Kobieta około 80 na pewno, a życia i koloru było w niej tyle, że obdzieliłaby kilka takich, jak ja. Cudowna kobieta, rozmowa z nią zarówno po rosyjsku, jak i po angielsku była czystą przyjemnością i okazała się znacznie ciekawsza, niż sobór. Już przy wyjściu z parku uliczny grajek chrypiał Wysockim. Przejeżdżał ze zgrzytem tramwaj, aż rozejrzałam się nerwowo, czy w pobliżu nie czai się Bułhakowska Annuszka z butelką oleju.
Reasumując: byłam zaskoczona otwartością ludzi, ich radością i jej nieskrępowanym okazywaniem. Czystością parku i jego infrastrukturą - wszystko dla ludzi: od lunaparku do Gershwina. Niewątpliwie to był jeden z najciekawszych moskiewskich dni.

piątek, 18 lipca 2014

Ad mortem defecatam

I przywlokła baba była dylemat przed oblicze Pańskie, uprzednio z najciemniejszego kąta ogrodu Pańskiego go wyciągnąwszy. I tak stanął dylemat przed obliczem Pańskim, a Pan przed dylematem stanął był, skonsternowany nieco. Albowiem pojęcia Pan nie miał był zielonego, w jakim celu baba dylemat przywlokła była Panu swemu pławiącemu się w omnipotencji i dobrobycie. A baba dłonią swą stwardniałą od prac domowych uniosła spódnic swych obfitość łono bachororodne ukazując i zagrzmiała: wybieraj, Panie!  Ja albo bachor! I dylemat urósł był przed obliczem i rozumem Pańskim, jak baba wielkanocna przed pieczeniem. Bo i baba kusi, i posiadanie bachora nęci. Zadumał się Pan głęboko, jak tylko Pan potrafi  i z dylematem w krzaki ogrodu Pańskiego się udał był na naradę. Wyszedłszy z krzaków obliczem Pańskim zajaśniał i zagrzmiał władczo, acz z pobłażliwością pewną, w samogłoskach jeno widoczną: dylemat won! A ty babo, będziesz dalej Pana swego czcić i wielbić, łonem swoim prokreacyjnie mu służyć, a bachorki w owym łonie się gnieżdżące z woli Pana, produktem ubocznym miłości Pańskiej uznasz i rodzić będziesz, aż się będzie kurzyło! A żeby do głowy babskiej ci nie przyszło wolę Pańską zmieniać i brak omnipotencji Panu swemu zarzucać, oddziały interwencyjne w klauzulę sumienia uzbrojone na świat wyślę, by woli mej broniły ad mortem defecatam! Babskiego ad mortem defecatam! I wypuściwszy zacietrzewiony oddech z płuc boskich, oddalił się Pan był do zajęć swoich pańskich.

środa, 16 lipca 2014

wtorek, 15 lipca 2014

sobota, 12 lipca 2014

Izmaiłowo

 Izmaiłowo to dzielnica Moskwy z przeróżnymi atrakcjami. Po pierwsze z dużym bazarem (tutaj nazywa się to wernisaż), na którym aż kipi od pamiątek: od babuszek po czapki z jenota. Kramy, kramy, kramy... Wielojęzyczny tłum, zachwalanie towaru w różnych językach... Oczywiście, jak zwykle w takich miejscach poczułam się zagubiona. Zmysły wróciły po wypiciu szklaneczki kwasu. Nabyłam, co miałam nabyć i ruszyłam na Izmaiłowski Kreml - wybudowany od zera kompleks rekreacyjny - miejscowy Disneyland. Cukierkowy po kokardy.

Kilka drewnianych domów i drewniana cerkiew, muzeum wódki i chyba Pałac Ślubów, bo od młodych par aż się roiło.
Po lewej: tak podobno wyglądały domy bojarów. A po prawej cerkiew.








 Młode pary przybywały takimi oto pojazdami. Srebrny był tak dłuuuuugi, że nie mieścił się chyba na żadnym zakręcie. Obok stało kilka równie długich i białych.




Nogi wchodziły mi tam, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę, ale uparłam się dotrzeć jeszcze do parku Izmaiłowo. Park jest jednym z największych w Europie - 12 km2 powierzchni. Powstał na dawnych terenach łowieckich Romanowych. W Izmaiłowie car Aleksy eksperymentował z roślinami, posadził m.in. drzewa morwowe i bawełnę, dzieciństwo spędził tutaj Piotr I. Uroczy park, choć przy wejściu wesołe miasteczko krzyczało karuzelami i strzelnicą, a pod kawiarnianymi parasolami leciało jakieś popowate szaleństwo. Im głębiej jednak, tym spokojniej i bardziej parkowo. Czysta, szumiąca zieleń i mnóstwo kwiatów. Z przyjemnością siedziałam na ławce, póki nie pogoniły mnie komary.

czwartek, 10 lipca 2014

List z M. do M.

Piszę do Ciebie z M. Jestem tu na chwilę. Kiedyś na chwilę się spotkaliśmy, pamiętasz M.? 
Zatrzymałam ten czas we wspomnieniach o ustach cierpkich od pierwszych pocałunków. O nierozpoznanych pierwszych uniesieniach. O niespełnieniu, a przecież spełnieniu najgłębszym. Trzymaliśmy się za ręce wierząc, że mamy siebie na wieczność. Byliśmy tak mocno, młodzieńczo zadufani. Bo przecież była miłość w nas. Ta pierwsza, pamiętasz M.?
Lubiłam Twój zapach, zapach tataraku nad jeziorem. Lubiłam Twój dotyk, niecierpliwy i niepewny. Twoje ciepło i troskę. Lubiłam sny o Tobie. Wszystko w Tobie lubiłam, pamiętasz M.?
Niedawno patrzyliśmy oboje na kobietę w czerwonej bluzce myjącą okno. Może właśnie po to znów się spotkaliśmy po prawie czterdziestu latach, by spojrzeć na kobietę w czerwonej bluzce myjącą okno...

środa, 9 lipca 2014

Nowodiewiczyj Monastyr





Tym razem bardziej udana (mam nadzieję) panorama - sobór Matki Bożej Smoleńskiej, część kompleksu Nowodiewiczyj. Niżej niektóre z detali wystroju.









Najbardziej zachwyciła mnie posadzka, przypominała puzzle moich wnuków i wielkiego żółwia dźwigającego na swojej skorupie dawny świat. A gdy sobie uświadomiłam ile wieków temu stąpali po niej ludzie, dostałam gęsiej skórki.


W Pałacu Jewdokii Łopuchinej, pierwszej żony Piotra I niewiele się zachowało z dawnego wystroju: sklepienia, część podłóg i piec. Russkaja piecz z miejscem do spania dla starców i chorych. Jewdokia Łopuchina spędziła tu ostatnie lata życia, po powrocie z wygnania w klasztorze w Suzdalu.

Tak wygląda pałac z zewnątrz, dość niepozornie, jak na żonę cara, choćby w niełasce.









Przed kolejną cerkiwą, Uspieńską, panowało jakieś zamieszanie. Kiedy podeszłam bliżej okazało się, że wizytę tam składał naczelny patriarcha Rosji, Cyryl I. Nie udało mi się zrobić dobrego zdjęcia. Tłum ludzi, ochrona, dostojnicy prawosławni przesłaniali widok.

To ten w białej czapeczce z krzyżem, zasłonięty przez pana w garniturze.














 Wejście na teren Nowodiewiczego przez cekiew Bramną Pokrowską.

A to pchający się w oczy po wyjściu z Nowodiewiczego krajobrazik nowej Moskwy. Przerażające.







Tuż obok Monastyru znajduje się Nowodiwiczie Kładbiszcze, od 1542 r. miejsce pochówku znanych Rosjan. Nie chciałam zakłócać spokoju zmarłym robieniem zdjęć. Nie oparłam się tylko jednemu, dość niezwykłemu nagrobkowi.

To nagrobek Jurija Nikulina, rosyjskiego aktora komediowego. Poza tym wrażenie, choć negatywne, zrobił na mnie nagrobek Borysa Jelcyna. Marmurowy potworek mający w zamyśle symbolizować flagę rosyjską. Mnie przypominał rozpuszczone lody. Brr...
Cmentarz pełen był turystów różnych narodowości strzelających sobie fotki z nagrobkami sławnych zmarłych w tle. Gdyby nie roześmiani turyści, byłoby urokliwie.




niedziela, 6 lipca 2014

Włodzimierz nad Klaźmą

To była nerwowa podróż. Zmienił się kierowca i zamiast andante jechaliśmy prestissimo. Średnio mi się to podobało. Do Włodzimierza jednakże 170 km... Mimo iż szybko, jechaliśmy strasznie długo, tuż przed Włodzimierzem remontuje się most nad rzeczką szerokości podwarszawskiego Świdra. W związku z czym 5 km drogi dwupasmowej zamieniło się w jednopasmówkę (ostatnie 20 km trwało godzinę). Warto było się przemęczyć, bo Włodzimierz jest uroczy. Okres świetności miasta to XII-XIII wiek za panowania księcia Jurija Dołgorukiego i jego syna Andrieja Bogolubskiego. Jedno z miast Złotego Pierścienia Rosji, założone przez Włodzimierza Monachomacha. Teraz to dość spokojne miasteczko bez imperialnego zadęcia. Ma atmosferę, mimo obowiązkowego Lenina na cokole i równie obowiązkowego pomnika bohaterów wojny ojczyźnianej. 
Atmosfera zaczęła mi się od kota.Siedział przy wieży widokowej lekceważąc sobie całkowicie tłumy turystów chcących obejrzeć panoramę miasta. Miał uroczą mordkę z ujmującym leniwym pyszczkiem, takim bardzo kocim. Wprawił mnie w dobry nastrój od pierwszego spojrzenia. Ruszyłam wąską uliczką w dół, do Chramu św. Jerzego.




 









Chram św. Jerzego Zwycięzcy. Niepozorny, nieśmiały i milczący. Nie krzyczał świetlistymi kopułami, nie zachęcał, żeby do niego zajrzeć. Odrestaurowany w niewielkim stopniu, właściwie tylko pomalowany na biało. W środku współcześnie.





Na pierwszy rzut oka niepozorna brzydota. Nie wiem, co mnie w nim urzekło. Może odrapane ściany, nierówności posadzki? Tchnęło z niego coś ulotnego, jakieś spokojna godność. Jakby mówił: trwam. Od pani sprzedającej chramne pamiątki dostałam małą ikonkę św. Jerzego. Rozikoni mi się w domu. I dobrze.




To już sobór Uspieński, największa atrakcja Włodzimierza ze względu na znajdujące się w soborze freski malowane przez Rublowa. Zakaz robienia zdjęć oczywiście, ale znalazłam w sieci fragment Sądu Ostatecznego. Niestety, zupełnie nie oddaje istoty - mrocznej groźby i łaski.



link
Właściwie bardziej, niż Sąd Ostateczny, czy postacie świętych, zainteresowały mnie kwiaty na suficie, rublowskie kwiaty. Trudno mi określić, jakie to kwiaty. Dość prymitywna kreska, ciemne, skłaniające się ku sobie, jak postacie świętych z fresku obok. Bardziej jednakże od tych postaci ludzkie. Piękne.









 

Przed soborem pomnik Rublowa, a z drugiej strony ulicy patrzący na sobór Lenin, jak żywy.









Żegnała nas Złota Brama - dawne wejście do grodu.





 Włodzimierz to jedno z piękniejszych miast, jakie widziałam w Rosji. Spokojne, klimatyczne, przyjazne. Nie czułam się w nim przytłoczona imperialnie w żaden sposób. Żal mi było tylko szybkiego powrotu, nie pojechaliśmy do Bogolubowa, gdzie jest jeden z najstarszych zabytków Rosji - cerkiew Opieki Matki Bożej (Покрова на Нерли). Nie pojechaliśmy w obawie współwycieczkowiczów o korki powrotne. Nie pojechaliśmy też do Suzdala ze skansenem drewnianej architektury rosyjskiej. Pomyślałam, że powinnam tu wrócić.

Zrobiła pierwsze w swoim życiu zdjęcie panoramiczne. Miał to być widok osiemnastowiecznych  Sukiennic włodzimierskich. Hm.