niedziela, 20 lipca 2014

Ta ostatnia niedziela...

Upalna niedziela nie zapowiadała się atrakcyjnie  koleżanka chciała pojechać ponownie na Izmaiłowski Rynok, żeby dokupić jakiś prezent. Postanowiłam namówić ją na spędzenie reszty dnia w Parku Izmaiłowskim. Bardzo chciałam zobaczyć sobór Opieki Matki Boskiej, poprzednio się nie udało. Koleżanka nie miała nic przeciwko, więc po dokonaniu zakupów poszłyśmy do parku. Tuż przy wejściu zagadnęła nas jakaś babinka o nieco kaukaskich rysach twarzy.
- Diewuszki (uwielbiam, kiedy tak do mnie tu mówią!), nie znajecie, gdie Tatary sobirajutsa?
Nieco mnie pytaniem zaskoczyła, ale zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że nie mam pojęcia. Babinka nie poprzestała na pytaniu, pociągnęła konwersację dalej: bo znajetie, mnie muż nużen. Tu nie wytrzymałam, feministyczna krew we mnie zagrała i powiedziałam babince: zacziem wam muż nużen? Eta tolka probliemy. Babinka nie dawała za wygraną. Powiedziała, że ma prawie 80 lat i jej grustna. A tak chłopa w domu będzie miała i będzie jej weselej. Grzecznie się pożegnałam i poszłyśmy dalej. W poszukiwaniu soboru, rzecz jasna. Usłyszałam zza drzew jakiś bluesik, poleciałam w stronę bluesika kurcgalopkiem.

B
Bluesik właśnie wybrzmiał do końca i na scenie pojawił się typ latynoski z gitarą. Zaczął od Besame mucho. Tuż pod sceną kołysał się w rytm muzyki jakiś dziadulek. Nieco sennie się kołysał. Kiedy zabrzmiał kubański son, ruchy dziadulka stały się gorętsze. W końcu wywijał całkiem energicznie. Dołączyły do niego dwie pary, publiczność klaskała, nuciła, kołysała się... Zabawa w stylu folk. Kubańczyk zszedł ze sceny, prowadzący ogłosił techniczeskij piereryw, toteż poszłyśmy dalej, szukać soboru oczywiście. 

 



Po drodze minęłyśmy Apollina Izmaiłowskiego - opalony na równy brąz, 
wystawiony do słońca całą powierzchnią (poza skrawkiem ciała przykrytym jaskrawymi slipami) słuchał Kubańczyka. Obok, na niewielkim jeziorze, łódki, gondole, rowery wodne i co tylko pływa. I mnóstwo ludzi. Wciąż jednak nie widać soboru.





Gdzieś z prawej usłyszałam If I were a rich man. Okazało się, że to kameralna orkiestra. Wokół sporo ludzi, głównie starszych oraz rodziny z małymi dziećmi. Orkiestra grała "zajawki", czyli zamówienia publiczności. Był Strauss, Gershwin, Glenn Miller. I były sylfidy, Gracje, baleriny! Tak się wczuwały w muzykę, że ho ho! Z boku tańczyły jeszcze dwie pary, damskie pary. Po chwili do sylfid dołączyła jeszcze jedna. Nikt, absolutnie nikt się nie śmiał, nie pukał w czoło! Panie otrzymały gromkie brawa.

Orkiestra skończyła grać, zatem my w drogę do soboru. Po kilku minutach zobaczyłyśmy koniec parku, a soboru ani śladu. Wracamy już nieco zmęczone. Postanowiłyśmy usiąść na ławce w pobliżu niewielkiej knajpki z niezła wokalistką. I oczywiście tańczącymi w kółku kobietami. Dołączył do nich jeden mężczyzna, mocno już chyba zmęczony upałem, bo nieco chwiejnie się poruszał. Obok nas na ławce przysiadły dwie babinki. Jedna z nich podśpiewywała pod nosem i podrygiwała rytmicznie. W końcu nie wytrzymała i powiedziała do koleżanki- babinki: mnie choczetsia pokaczatsia. I poszła! Weszła w kółko tańczących pań i dała czadu! Ruszała się lepiej, niż młodsze panie. Tańczyły nawet jej dłonie. Po kilku tańcach przykolebała się do ławki i przyjęła mrukliwą dezaprobatę koleżanki. My biłyśmy jej brawo z szerokimi uśmiechami. To ją ośmieliło do pogadania. Spytała skąd jesteśmy, ano z Polski. To czy wobec tego znamy angielski. Ano znamy. I... dziób miałam chyba otwarty ze zdziwienia cały czas. Otóż pani, piękną angielszczyzną, opowiedziała o swoim kilkuletnim pobycie w Anglii, o uczeniu języka angielskiego Rosjan i rosyjskiego cudzoziemców. Kobieta około 80 na pewno, a życia i koloru było w niej tyle, że obdzieliłaby kilka takich, jak ja. Cudowna kobieta, rozmowa z nią zarówno po rosyjsku, jak i po angielsku była czystą przyjemnością i okazała się znacznie ciekawsza, niż sobór. Już przy wyjściu z parku uliczny grajek chrypiał Wysockim. Przejeżdżał ze zgrzytem tramwaj, aż rozejrzałam się nerwowo, czy w pobliżu nie czai się Bułhakowska Annuszka z butelką oleju.
Reasumując: byłam zaskoczona otwartością ludzi, ich radością i jej nieskrępowanym okazywaniem. Czystością parku i jego infrastrukturą - wszystko dla ludzi: od lunaparku do Gershwina. Niewątpliwie to był jeden z najciekawszych moskiewskich dni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz