Szkolenie trwało dwa dni. Nazwę szkolenia podano po angielsku: Enterprise Project Management. Nazwa firmy prowadzącej też jakaś taka niesłowiańska. Prowadzący jednakże powitał w moim języku ojczystym, pozostali uczestnicy też zrozumieli, zatem hurra! nasi tu są! Już jednak po kilku pierwszych minutach okazało się, że owszem, nasz ten prowadzący, ale mówił jakoś dziwnie. Alokowaniami, kustomizowaniami, labelkami i tym podobnymi sypał jak z rękawa. W którymś momencie użył słowa "etykietka", ale szybko się poprawił - label. Potem mieliśmy short break na lunch, a potem znów to samo. Drugiego dnia byłam już rozbawiona. Nie reagowałam na workflow i follow-up, nawet charty mnie nie ruszyły. I pomyśleć, że tyle się człowiek natrudził językowo, żeby nam wytłumaczyć! Z angielskiego się musiał przygotować, zamiast z meritum. Po meritum galopował bowiem, jak mustang po prerii. Otrzymując dyplom poczułam się więc podwójnie dowartościowana: w Enterprise Project Management i w angielszczyźnie. Tylko, psiakrew, po co? No jak to po co? Po learningu poszłam na spacering, a tak tylko bym zwyczajnie spacerowała! Podwójna korzyść, cbdo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz