sobota, 20 lipca 2013

Sfilcowany moher

Ostatnio dokonuję odkryć ułatwiających mi życie w dużej mierze. I kompletnie nie rozumiem, jak mogłam inaczej. Tak też było ze zwykłą drylownicą do wiśni. Przez lata drylowałam wiśnie ręcznie, bo tak przecież robiła moja babcia, nie dowierzając maszynom. Męczyłam się, paprałam wszystko wokół łącznie ze sobą, ręce domywałam potem dwa dni. Dzisiaj stałam się posiadaczką dużej ilości wiśni i zaczęłam się bać. Pozycja wertykalna sprawia mi nieco trudności, sprzątanie też, zaczęłam więc kombinować. Przy okazji spożywczych zakupów w pobliskim sklepie wpadła mi w oko drylownica do wiśni. Nabyłam z obawą, czy dam radę obsłużyć. Dałam. I aż miałam ochotę zakrzyknąć "Eureka!", jak taki jeden starożytny. Siedziałam sobie na krześle, wrzucałam wiśnie do pojemniczka i prztykałam rączką. Prztykanie 5 kg wiśni zajęło mi pół godziny! Pomyślałam sobie o sobie odpowiednie wyrazy napełniając gorącą konfiturą słoiki, oj pomyślałam. Jakby policzyć dokładnie, ile czasu zmarnowałam ręcznie drylując, to pewnie parę miesięcy by się zebrało. Ile ja mogłam w tym czasie książek przeczytać? Nie dość, że stara ze mnie Kornacka, to jeszcze wsteczna i zacofana, jak sfilcowany moher. Za chwilę przyjdzie czas na śliwki, może znajdę jakiś sposób, żeby nie wydłubywać pestek ręcyma. A temu, co drylownicę wymyślił, niech bogi po wsze czasy sprzyjają.

1 komentarz: