Mam skłonność do ufania ludziom. Niby intuicję posiadam, niby doświadczenia mi nie brak, ale skłonność mam i koniec. I dobrze, bo to ułatwia. Nie startuję do ludzi z dzidą i tomahawkiem, tylko z kredytem. Tym większym, im większym afektem darzę człowieka. Przy czym afektem niekoniecznie musi być miłość czy przyjaźń od razu. Może być zarzewie, embrionik, iskra, co to z niej niezły pożar może się urodzić. W sprzyjających okolicznościach może się urodzić. Niemniej jednak dmucham na ciepłe. Dmuchanie nie przeszkadza w niczym. Oznacza wyciąganie wniosków z zaistniałego. I to jest ze wszech miar słuszne i potrzebne. Lekkie nadużycie mojego zaufania powoduje lekkie tąpnięcie, ale tragedii nie ma. Zresztą zazwyczaj daję sygnał, że się nadużyło. Czasem udaje się uratować tlące się zarzewie, czy co tam się tli. Trochę to trwa, ale jest możliwe. W końcu ludziom zdarza się pomylić się, nie pomyśleć, nie zareagować na czas. O ile nie pojawi się następne nadużycie, da się tę żabę zjeść, a z czasem nawet zapomnieć, jak smakowała. A czasem tylko jeden raz wystarczy, żeby zabrać co swoje i odpuścić. Póki jeszcze jest co zabierać.
Pożegnałam się ostatnio z kilkoma kredytobiorcami płci obojga. Bolesny to był dla mnie proces, ale pouczający nad wyraz. Bolesny, bo niektóre z tych relacji trwały wiele lat i były dla mnie z różnych względów ważne. Jestem uboższa o szacunek i przyjaźń im okazywaną. Ale przynajmniej nie połykam już żaby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz