piątek, 20 października 2017

Kornacka po napawaniu

Odrywanie się od zatęchłej codzienności podoba mi się nad wyraz. No to oderwałam się w Bieszczadach. Przypadkowo zamieszkaliśmy w hotelu sanockim znanym z powieści Haska - podobno bywał w nim Szwejk. Widok z okna robił dobrze w człowieku od pierwszego kopa. Dobrze robiły nawet kuranty z ratusza, choć zaczynały grać wcześnie rano. Ale grały subtelnie. Po drugiej stronie ulicy był Zaułek Dobrego Wojaka Szwejka, ślepy zaułek, którego końcówką okazał się miejscowy areszt śledczy. Niby drobiazg, a sytuacyjnie ucieszył. Szwejkowato w ogóle w tym Sanoku było, bo i figura Szwejka na ławce sprokurowana, i karczma CK niemal, no fajnie było. Najfajniej jednak było w sobotę, kiedy ruszyliśmy kolory oglądać. Ponapawać się, napaść wzrok i dusze. Napawliśmy i napaśliśmy. Było czym, co widać na obrazkach.

 Postanowiliśmy zrobić dużą pętlę bieszczadzką, czyli Ustrzyki Dolne albo Górne i raz dokoła. Dokładnie nie wiem, Leon kombinował. Ja robiłam tylko za oglądacza. Oczy bolały od kolorów, szczypało w duszę od powietrza, wolność w człowieku buzowała. Aż miałam ochotę wszystko rzucić i owce na halach wypasać.

Po drodze, chyba w Cisnej wzięliśmy, znaczy Leon wziął, autostopowiczkę. Miła pani, która pochodzić po górach przyjechała. Nie wiem, na ile znała Bieszczady, ale w którymś momencie zaczęła się niepokoić, czy my aby na pewno do Ustrzyk jedziemy. Wydawało jej się, że to jakoś w drugą stronę. Jej niepokój natchnął nas chyba jednocześnie do stwierdzenia, że my tak celowo bierzemy autostopowiczów, żeby utłuc i ciało w odludnym miejscu zakopać. Pani wspomniała o filmie, w którym jakaś para zapraszając na kolację przypadkowego gościa badała wnikliwie jego poglądy polityczne i w razie niezgodności eliminowała przeciwnika własnoręcznie, ciało zakopując w przydomowym ogródku jako nawóz pod pomidory. Nie wytrzymałam i spytałam, czy pani nam swoje poglądy polityczne raczyła była zaprezentować. Wiem, że to wredne było, mogła się w końcu dziewczyna przestraszyć. I diabli wiedzą, czy się nie przestraszyła, wysiadła kiedy tylko dojechaliśmy do Ustrzyk. Ciekawe, co sobie o nas pomyślała.
Powrót okazał się nad wyraz obfity w napawanie. Trafiliśmy na miejsce, w którym Wołosaty wpływa do Sanu i jest to miejsce tak urokliwe, że  chce się tam wracać natychmiast. Leon zauważył niedźwiedzią dziuplę, przy wejściu w głąb było ostrzeżenie, że na niedźwiedzie trzeba uważać.

Perełką okazał się telefon do misia - znaczy, jak się zrobi niebezpiecznie, wiem gdzie dzwonić. Do misia.
Wspominałam przy okazji tego pobytu swoje pobyty sanockie poprzednie. Jako dziecko jeździłam tu na wakacje, do cioci - znajomej mojej mamy. Codziennie wtedy pokonywałam trasę do skansenu, jak pamiętam przez wiszący most, którego już dzisiaj pewnie nie ma. Nie dane mi było sprawdzić, bo Leon stanowczo odmówił współpracy. Za to zupełnie przypadkowo przypomniałam sobie nazwę ulicy, przy której ciocia mieszkała.  Kilka minut po tym na tę właśnie ulicę trafiliśmy. Podobał mi się taki przypadek. 
Kornacka się ponapawała do wypęku. Czas zatrzymywał się w ciągu dnia. I metaforycznie, i dosłownie. Okazało się, że zegar, który wisiał w hotelowym pokoju chodzi tylko w nocy. Ba, pędzi nawet. Krótko było, za krótko - ale cudnie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz