Pech prześladował mnie od samego rana. Najpierw chłodnik... Zachciało mi się zjeść chłodnik, zrobiłam sobie i zabrałam do pracy w szczelnym pojemniczku. Bardzo szczelnym, żeby nic nie wyciekło po drodze. No i nie wyciekło. Ale otwierając pojemniczek ufafluniłam białą pracową bluzkę. Ostry róż na białym kłuł w oczy, musiałam się uprać. Po upraniu śmiało mogłam stanąć do eliminacji w konkursie na miss mokrego podkoszulka - na podium bym nie stanęła, ale w pierwszej setce bym się załapała na pewno. Chyłkiem przemknęłąm z łazienki do pokoju, żeby się wysuszyć. Wysuszywszy się poszłam do banku. W kolejce były tylko dwie osoby, dwie panie obsługujące, wyglądało, że załatwię sprawę lekko, łatwo i przyjemnie. Nic z tego. Jedna z pań po obsłużeniu klienta zamknęła okienko i warknęła: przerwa. Pan siedzący przy drugim okienku zakładał konto, a że był nieco przygłuchy pani musiała powtarzać pytania do niego kierowane po kilka razy. Z zaplanowanych kilkunastu minut poza biurem zrobiła się prawie godzina. Widziałam już w duszy szefa z biczem oczekującego mnie w drzwiach. Bicza nie było, ale mars na obliczu się pokazał, bo w czasie mojej nieobecności pojawiło się coś pilnego. Opanowałam pilne i kilka innych spraw i z ulgą wyszłam z biura. Wsiadłam do autobusu, nawet miejsce siedzące znalazłam. Po przejechaniu kilku przystanków autobus stanął, kierowca wysiadł wyłączywszy silnik i zamknąwszy drzwi. Bez słowa. Poszedł gdzieś na tył autobusu, zewnętrzny tył. Odpłynęłam myślami starając się opanować pot spływający mi po czole, bo oczywiście klimatyzacja przy wyłączonym silniku nie działała. Przychodziły mi do głowy bardzo czarne scenariusze: zamknął nas i będziemy zakładnikami, dopóki sejm nie uchwali dla kierowców zakazu pracy w piątki, będzie nas dokarmiał jak Baba Jaga Jasia i Małgosię, a potem spożyje bez mrugnięcia okiem. Mnie przemykały przez głowę różne scenariusze, a kierowca kilkakrotnie przemykał między kabiną kierowcy a zewnętrznym tyłem autobusu. Nadal bez słowa przemykał. W końcu ktoś odważnie spytał: panie kierowco, co się stało? Wykonał uspokajający gest dłonią i nadal milczał przemykając. Kolejna osoba ośmieliła się spytać: ale czy my pojedziemy dalej? W końcu, z widocznym wysiłkiem, kierowca mruknął: pięć minut. Nieco się uspokoiłam, w ciągu pięciu minut wiele to on nie zdziała. Ruszyliśmy, z kilkunastu ust wydobyło się westchnienie ulgi. Myślałam, że to już koniec przygód, w końcu miałam już tylko zamówić tort na jutro i kupić karmę kotom. Tort udało się zamówić, ale koci sklep zamknięty. Za podszeptem Kornackiej machnęłam ręką na karmę. Koty siedzą teraz i patrzą na mnie złym wzrokiem. Trzynastek dzisiaj, czy co?
Zdecydowanie popieram Twoje poszukiwania Czecha(a najlepiej jeszcze ze dwoch w zapasie) + ewentualne skierowanie wzroku przyszlosci na polnocne ziemie.Czym szybciej ,tym lepiej ,moze nawet nie zdarza Cie zaagitowac do ogladania najnowszego filmu Krauzego....
OdpowiedzUsuńhttp://wspomnienia-taksowkarza.blog.onet.pl/2016/09/
OdpowiedzUsuńpolecam ostatnie wpisy ))
Jeden Czech mi wystarczy )
OdpowiedzUsuń