Taką oto perełkę znalazłam porządkując domowe archiwum. Pisała to moja starsza córka w wieku chyba 9 lat (III klasa). Pojęcia nie mam, czy ktoś jej pomagał, czy napisała to sama. Nie wiem też, czy list został wysłany. Raczej nie, bo podwyżki żadnej nie dostałam. Jest też prawdopodobne, że prezydent pochyliwszy się nad moją niedolą polecił owej złej dyrektorce dać mi podwyżkę, a ona, bo to zła kobieta była, nie posłuchała. Z powodu niewielkich zarobków w szkole, a także zatęchłej w niej atmosfery, zdecydowałam się zmienić rodzaj wykonywanej pracy. O ile początkowo zdarzało mi się tego żałować, o tyle teraz jestem przekonana, że była to dobra decyzja. Nie wytrzymałabym zapewne bez protestów przeciwko dominacji katechetów na radach pedagogicznych - a już wtedy powoli zaczynało się to dziać. Nie zniosłabym wartościowania dzieci ze względu na wyznawaną religię. Miewałam w kolejnych klasach różne dzieci: świadków Jehowy, prawosławne i niewierzące. I jeszcze wtedy nikt z tego powodu im nie dokuczał. Wiem, że teraz jest inaczej. Moje wnuki idą w tym roku do szkoły i pojawił się problem: posyłać na religię, czy nie posyłać. Argumentem za posyłaniem jest "bo będą im dokuczać", jedynym argumentem. W sprawach dotyczących wnuków mam jedynie głos doradczy, więc nie ode mnie to zależy. Gdyby zależało - nie chodziłyby na religię. Moje córki chodziły z własnego wyboru, nie narzucałam, nie zabraniałam, kazałam wybierać. Nie prowadzałam jednakże do kościoła w każdą niedzielę, kiedy były starsze chodziły same, jeśli miały taką potrzebę. Na pytanie "czemu nie chodzisz do kościoła" prosiłam, żeby odpowiadały, że mama nie chodzi i ich tam nie zabiera. Były to początki religii w szkole, takie odpowiedzi jeszcze uchodziły bezkarnie. Sądzę, że dziś nie byłoby to możliwe. Nie mam i nigdy nie miałam nic przeciwko innym światopoglądom wyznawanym przez uczniów, znajomych, rodzinę. Nie znoszę jednakże narzucania mi światopoglądu przez kogokolwiek, wciskania mi na siłę Boga, Mahometa, Jehowy, Buddy - czegokolwiek. Tak samo drażni mnie obecność krzyża w przestrzeni publicznej, jak zakaz noszenia burkini na plażach francuskich. Moja koleżanka pracowa skomentowała następująco moje uwagi odnoście zakazu burkini: ja im się nie dziwię, przecież mogą pod tym ukrywać bomby". Wytłumaczyłam, że burkini przylega do ciała i raczej nie da się ukryć bomby. No, ale przecież ludzie są przerażeni po tych wszystkich zamachach - dalej broniła swojego zdania. Nie chciało mi się już z nią dyskutować, nie miało to sensu. Pozwoliłam sobie już kiedyś na dyskusję z nią a propos zdjęcia krzyża przez jakąś nauczycielkę, krzyża, który wisiał w pokoju nauczycielskim, a więc w przestrzeni publicznej. Koleżanka twierdziła, że nie ma w tym nic złego, przecież jeśli ktoś nie wierzy, to może nie patrzeć. Tak więc dyskusje z moją koleżanką pracową nie mają sensu. Nie tylko zresztą te na tematy religijne. Nasze światopoglądy są tak rozbieżne, że nie da się wypracować kompromisu. Jedynym rozwiązaniem jest milczenie na tematy drażliwe.
Daleko odeszłam od źle opłacanej pracy nauczyciela w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Chociaż... nauczyciele są raczej źle opłacani nadal, a dodatkowo zmuszani do uczestnictwa w obrzędach, z którymi nie zawsze się identyfikują. W sumie to dobrze, że nie dostałam tej podwyżki...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz