poniedziałek, 4 czerwca 2018

Fiordy nie jedzą z ręki

Rozpasanie całkowite trafiło mi się weekendowo. Naoglądałam się fiordów po kokardki. Nawdychałam, ponapawałam zielonością tych fiordów jak głupia. Aż bolały oczy i dusza. Żołądek też bolał, ale tylko trochę. Niepomiernie mniej, niż zwykle. Cudnie mi zrobił ten weekend w człowieku. A podróż powrotna to już zwyczajnie bajka. Przede wszystkim płynęłam promem! Prawdziwym, takim, co po wodzie pływa i kaczka się nie nazywa. Pan promiarz kręcił kołem, prom sobie płynął siłą woli i nurtu, a mnie się śmiało w człowieku. Zostałam dowieziona do dworca, skąd miałam wracać do domu. Bilet miałam, spokojnie czekałam na peronie. Sprawdziłam, który peron na wszelki wypadek. Stałam na właściwym. Zapowiedziano mój pociąg, no to sobie wsiadłam. Stał w końcu na peronie, z którego miał odjechać. Już po zamknięciu drzwi wydał mi się ten pociąg nieco dziwny. Miejsc numerowanych nie było, a ja przecież miałam wykupioną miejscówkę. Spytałam, który to wagon, jakoś dziwnie na mnie pytany młody człowiek spojrzał i w sumie coś bąknął. Rozejrzałam się uważniej dokoła. Następna stacja miała jakąś nieznaną mi nazwę i jakoś szybko pociąg do niej dojechał. Zaczęłam się nieco niepokoić, ale uznałam, że skoro aż cztery godziny ma trwać podróż, to jest możliwe, że się musi często zatrzymywać. Następne 5 minut i następna stacja już mnie mocniej zaniepokoiły. Poszukałam jakiejś tablicy informacyjnej. No żesz... Stacja docelowa Kraków Główny! Jaki Kraków? Przecież ja jechałam do Warszawy. Wpadłam w lekką panikę. W dodatku nie miałam przecież biletu. Znaczy nie dość, że gapa, to jeszcze jedzie na gapę. Przyszedł konduktor, kupiłam bilet i zbrojna już w wiedzę dokąd jadę spytałam, o której pociąg będzie w Krakowie. Pan poinformował i poszedł, a ja rzuciłam się do telefonu sprawdzać, o której mam najbliższy pociąg do Warszawy. Guzik, nie ma zasięgu. Krótkie chwile z zasięgiem nie pozwoliły na załadowanie się strony pkp, toteż odpuściłam. Z rezygnacją czekałam na ten Kraków. Kiedy wysiadłam z pociągu zobaczyłam na przeciwległym torze pociąg z napisem Warszawa Wschodnia. No pobiegłam, jak Szewińska niemal, mimo tkwiącej w gardle rezygnacji. Wsiadłam i natychmiast poszukałam konduktora. Trochę dziwnie na mnie spojrzał i poinformował, że jazda tym pociągiem sporo kosztuje. To w co ja wsiadłam? W Orient Express? Bąknęłam, że trudno, kazał mi biegiem zająć miejsce w Warsie, bo potem może nie być miejsc. Pokłusowałam kurcgalopkiem i czekałam, aż zjawi się konduktor. Zjawił się po jakichś 40 minutach, wysłuchał mojego tłumaczenia, że wsiadłam w zły pociąg. Okazałam bilet, ten na pociąg do Warszawy, ale nie zrobiło to na panu pożądanego wrażenia i kazał mi udać się do kierownika pociągu. Udałam się, a jakże. Powtórzyłam historię ze złym pociągiem i czekałam na wyrok. Usłyszałam, że mam dwie opcje: pierwsza to zakupienie biletu po cenie rzeczywistej - jak się okazało ponad 400 zł, bo z karą,  pieczątka na bilecie niewykorzystanym i szansa na częściowy zwrot kosztów tegoż biletu. Opcja druga to 150 zł  i jedziemy. Mimo mojej niechęci do liczb 150 zł wydało mi się jednak mniejszą sumą, niż 400, z rozkoszą zapłaciłam. Spytałam jeszcze tylko, czy aby na pewno nikt mnie z tego pociągu nie wyrzuci, bo biletu nie dostałam do ręki. Pan się uśmiał. Jak się okazało wsiadłam w pendolino, które zatrzymuje się dopiero w Warszawie. Przez okno nikt mnie wyrzucać nie chciał, spokojnie, komfortowo dojechałam do domu. Jakieś półtorej godziny wcześniej, niż gdybym wsiadła we właściwy pociąg. I w dodatku dostałam sok pomidorowy i jakąś sałatkę. Spokojnie mogłam myślami odjechać w widziane jeszcze niedawno fiordy. Odpłynęłam w nie obficie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz