Dawno mnie w pracy nie było, toteż z przyjemnością obserwuję nowości i starości. W czasie, gdy mnie nie było pracowa gwiazdeczka zadzierzgnęła więzi z nowym kolegą. Kolega został dokwaterowany do nas i okazało się to strzałem w dziesiątkę. Gwiazdusia wreszcie przestała się czepiać, albowiem wszystkie ręce skierowała na pokład kolegi. Z dzióbka każde słowo mu spija, grucha jako ta gołębica Strosmayera. Słowem mam niezły ubaw. Jedno jest w tym pozytywne - na mnie nie zwraca póki co uwagi. Wiem, że to chwilowe, wiem. Tym bardziej, że kolega z tych normalnych raczej i ku mnie czasem ciepłe słowo skieruje. Wczoraj słysząc mój kaszel zaproponował, że zrobi mi herbatę - i zrobił, bo nie miałam siły dyskutować. Gwiazdusia zaczęła się niespokojnie zachowywać i moc swą uwodzicielską całą podwoiła, potroiła i cokolwiek tam jeszcze mogła. Na mnie przestała zwracać uwagę. No i dzisiaj się walnęło. Dostarczyli mi do pracy zamówioną włóczkę, z której powstanie torba Navajo (ha!), ucieszyłam się kolorami po kokardki i skomentowałam, że nie mogę się już doczekać, kiedy w domu zasiądę do produkcji. Kolega skomplementował, żem niezwykła kobieta. Myśl rozwinął, ale cytować nie będę. Gwiazda raczyła podnieść tleniony łebek znad klawiatury i jak na niego spojrzała... Chłop się spalić powinien na popiół natychmiast. Potem spojrzała na mnie. Nie odmówiłam sobie uśmiechu w jej stronę, choć wiem, że to grozi poważnymi konsekwencjami. Dzisiaj był spokój, ale jak sobie w domu obmyśli zemstę, to się jutro nie pozbieram. Chyba muszę uzbroić Kornacką albo co. Niemniej, kiedy gwiazdusia wyszła - z niechęcią widoczną - uświadomiłam kolegę, że królowa jest tylko jedna i żeby pyszczydło zamknął, bo wióry polecą. Poradziłam kierowanie komplementów w stronę gwiazdusi li tylko i jedynie. Niby przyjął ze zrozumieniem, ale nie wzięłam pod uwagę, że kolega facetem jest i pamięć ma krótkotrwałą oraz wybiórczą. Kiedy więc pod koniec dnia wyskoczył do mnie z tekstem (sytuacyjnie, niemniej jednak wyskoczył), że napawam go optymizmem, straciłam wszelką nadzieję na poprawne z nim stosunki. Będę na niego musiała zacząć warczeć, bo inaczej gwiazdusia mnie zabije. Tego już koledze nie mówiłam, swój rozum ma. Będzie chciał, to zareaguje, nie będzie chciał - jego babci papiloty. Moje papiloty to teraz Navajo.W związku z nimi, papilotami znaczy, niechęć mnie ogarnęła do kucharzenia, poszłam sobie kupić coś na szybko. Trafiłam węchem do orientalnej knajpki, zamówiłam na wynos. Zapłaciłam, dostałam resztę i takie dziwne coś prostokątne, z numerkiem świecącym. Reszta nie świeciła. Usiadłam sobie w oczekiwaniu i sprawdzałam pocztę, bo czekam na zamówiony do Navajo arkusz zamszu. I jak mi to prostokątne nie zaświeci w oczy, jak nie zabrzęczy, jak nie zawibruje... Aż mnie podniosło ze stołeczka. No przestraszyłam się nad wyraz. Nie lubię gwałtownych wydarzeń. A już na pewno nie lubię świecących i brzęczących prostokątów! Okazało się, że to taki subtelny sposób na powiadomienie mnie, że zamówiony wynos jest gotowy do odbioru. Jakby zwyczajnie nie mogli ryknąć "leniwe proszę odbierać". No żesz... Za dużo wrażeń, jak na jeden dzień. Dobrze, że w perspektywie Navajo, odstresuję się nieco. Chyba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz