poniedziałek, 16 lipca 2018

Mroczny dotyk południa

Wczoraj rzuciłam wszystkie ręce na pokład. Miałam co prawda inne plany, ale pogoda mi je zweryfikowała. Toteż sprzątałam, pucowałam, dopieszczałam poremontowo. Prawie wszystko jest już na swoim miejscu. Brakuje półki pod jeden głośnik i kabelka do drugiego głośnika - za krótki jest teraz. Potrzebuję też wydrukować takie jedno coś w formacie 26 na 36 cm, bo tak mi akurat pasuje. Po usunięciu braków będzie koniec. Będę siedzieć w swoim bujanym fotelu i będę się bujać. Ad mortem defecatam się będę bujać. Kuchnia jest świetna moim zdaniem, dobrze się w niej teraz czuję. Stół zachęca do posiłków, choć organki wewnętrzne mi protestują. Próbuję pogodzić jedno z drugim siedząc przy palisandrowym odzyskanym stole, pod miedzianą lampą i myśląc o rzeczach mi miłych. Duszę karmię znaczy, a ona nie protestuje. Protiwpołożnie, duszne posiłki robią mi w człowieku wyjątkowo dobrze. Przez przedpokój już nie muszę przechodzić z zamkniętymi oczami, bo cieszy dotykiem południa. Najbardziej jednak cieszą mnie krawężniki, jako że zawsze miałam problem z ich ogarnięciem. Tym razem są porządnie umocowane, nic mi nie odpada, nie odkleja, nie narusza się. Co prawda podczas malowania stłukłam dwa obrazki, ale to nic. Kupię nowe ramki i będzie chicagowski blues na ścianach, jak dawniej. 
Wczoraj, jakoś tak południowo, lunęło za oknem i zrobiło się ciemno. Zapaliłam lampę nad stołem, kilka świec i poczułam, że jestem w swojej jaskini. I niech się wali za oknem, tu jestem bezpieczna. Robert Johnson dzielnie walczył dźwiękowo z uderzeniami deszczu o szybę, koty rozleniwione leżały na stole, a mnie się nie chciało nawet myśleć. Zepsułam się albo co.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz