Ostatni tydzień był jakiś dziwny. Potykałam się na prostej drodze niezliczoną ilość razy, gubiłam parasolki i inne przyrządy. Klucze nie chciały odnaleźć się w torebce. Nie słyszałam ważnych telefonów, tych zwyczajnych też zresztą nie. W pobliskim sklepie upuściłam na podłogę jogurt, duży jogurt. Rozpłaszczył się z wdziękiem i bryzgiem. Pan w kasie przyjął moje przeprosiny, ale pouczył: żeby takich wypadków uniknąć, należy brać koszyk. Łatwo powiedzieć... Kupując jogurt i mango li tylko nie sądziłam, że cokolwiek upuszczę. Za jogurt zapłaciłam oczywiście, po czym pan chcąc sprzątnąć poprosił mnie, żebym zapięła taśmę przed kasą w celu uchronienia klientów przed jogurtowym rozmazaniem. Widząc moje nieporadne próby (bo słowo daję, że próbowałam!) wyszedł zza kasy i sam zapiął, po czym wrócił do moich zakupów. Ale jak on na mnie przy tym spojrzał... Pokajałam się ponownie, żem gapa, pan wyrozumiale się uśmiechnął i pogratulował mi obywatelskiej postawy. Inni klienci podobno się tak nie zachowują, jak powiedział. Potwierdził to następnego dnia w pracy kolega, który usłyszawszy o moim sklepowym gapiostwie skomentował: trzeba było zrobić awanturę, że śliski był kubek, podłoga, cokolwiek. I zażądać odszkodowania, a co najmniej przeprosin. Sądziłam, że przygoda w sklepie wyczerpała do cna rozdziawę we mnie siedzącą. Nic bardziej mylnego. W piątek, rozmawiając w pracy z koleżanką o zamiarze zrobienia galaretki z kurczaka, uprzytomniłam sobie, że właśnie nie wyłączyłam gazu pod garnkiem z gotującym się kurczakiem! O jedenastej sobie uprzytomniłam, a gar na gazie od piątej... Pojechałam taksówką do domu, wyłączyłam i wróciłam do pracy. Postanowiłam nic już nie robić, żeby nie kusić losu. Szef był innego zdania, toteż musiałam napisać pismo, na które szef zareagował mruknięciem: hmmm... poprawimy w poniedziałek. Ogłosiłam rozwód z rzeczywistością i oddałam się zajęciu bezpiecznemu, czyli porządkowaniu dokumentów. A w sobotę powędrowałam do sklepu z własnym koszykiem, z daleka pokazując go zaprzyjaźnionemu już panu kasjerowi. Pan uśmiechnął się szeroko i uniósł kciuk w górę. Tym razem nic nie upuściłam, nie rozpłaszczyłam, nie zgubiłam. Mały zgrzyt w kasie przy liczeniu należności się nie liczy, wszyscy wiedzą, że jestem upośledzona matematycznie. Oby tylko matematycznie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz