wtorek, 24 listopada 2015

Zadomowione zło

Zło we mnie dziś wstąpiło. Nawet Kornacka stuliła uszy i milcząc przypatrywała się moim dzisiejszym poczynaniom. Otóż mam koleżankę, co to najmądrzejsza i najpiękniejsza jest. Perełki z ust jej korali sypią się co jakiś czas, co cyklicznie wprawia mnie w dobry lub zły humor. Dzisiaj wprawiło w zły. Zanosiło się na to od dawna, chyba od awantury, jaką urządziła mojemu pracowemu koledze z jakiegoś nieistotnego powodu. Awantura odbyła się przy osobach obcych. Hanka Bielicka niech się ze swoimi monologami schowa! Potem już poleciało. Komuś przez telefon tłumaczyła, że powinien dostarczyć dokumenty do określonego terminu, bo potem jej nie będzie, a przecież nikt inny tego nie zrobi. Ruszyło nas, tzn. mnie i koleżankę pokojową, lekko, ale jeszcze bez wzburzenia. Spytałam, czy chciała powiedzieć, że nikt za nią nic nie robi, kiedy jest nieobecna, czy też raczej miała na myśli to, że tylko ona może to zrobić, bo taką decyzję wymogła na szefie. Lekko się oburzyła, że niby to są jakieś insynuacje. Pewną pociechą w tym jest rozumienie i użycie przez nią we właściwym kontekście słowa "insynuacje". Z innymi słowami bowiem bywa różnie. Pozytywistyczne nastawienie do życia to według niej pozytywne nastawienie do życia, czasokresami rzuca na prawo i lewo, tudzież stwierdzeniami, że coś jest nieprofesjonalne. Ale do rzeczy. Jak wspomniałam, na burzę zbierało się od dawna. Dziś atmosfera była tak gęsta, że piłą by rżnąć trzeba, a i to bez gwarancji, że odpuści. Koleżanka rozmawiała przez telefon z klientem, którego już nie obsługuje. Przez rok bowiem walczyła, by ktoś tego klienta od niej przejął. Przejęłam z początkiem listopada, bez problemów. I otóż rozmawiając z klientem i szczebiocząc uroczo wyraziła się była, że już nie obsługuje klienta owego, że oczywiście zawsze będzie służyć radą, wsparciem, cholera wiem, czym jeszcze, ale klient został jej odebrany. Po czym z wdziękiem przekazała kontakt do mnie. Klient zadzwonił, sprawę załatwiłam. Popatrzyłyśmy z koleżanką pokojową na siebie wzrokiem zranionych saren, ale zmilczałyśmy. Poszłam nawet zapalić, żeby nie przyszło mi do głowy pysknąć, bo czułam, że gruczoł jadowy otwiera mi się, jak Brama Brandemburska przed Rosjanami. Odetchnęłam świeżym powietrzem, zapaliłam i wróciłam. Wtedy  przyszedł kolega pracowy zrobić coś przy moim komputerze. Mój bowiem komputer był jakiś czas temu ustawiony do zrobienia tego, co trzeba co jakiś czas robić. Żeby to móc robić został podłączony do drukarki atramentowej, jedynej w wydziale naszym, takiej do zadań specjalnych. Komputer, nie kolega. No i właśnie zadanie specjalne kolega był zmuszony wykonać. Zasiadłam sobie zatem w fotelu, jak panisko, przekazałam sprzęt w kolegi ręce uprzednio przełączywszy drukarkę atramentową na domyślną. Kolega wysłał do druku, co wysłać miał. I nic. Drukarka ani drgnęła. Koleżanka spytała, czy przełączyłam drukarkę. Spojrzałam na nią pytająco, prychnęła i na tym koniec dialogu. Zajęła się zamawianiem zastawy stołowej przez internet. Kolega sapnął i wysłał do druku jeszcze raz. Znowu nic. Drukarka ani drgnie. Koleżanka zniecierpliwiona syknęła: dajcie mi 5 minut, to wam to zrobię. Nikt nie miał ochoty, by cokolwiek robiła, choć sprawa była pilna. Naszym zdaniem znacznie pilniejsza, niż zastawa stołowa. Próbowaliśmy jeszcze dwa razy, coraz ciekawsze słowa międląc w dziobach. W końcu koleżankę poderwało z fotela i ryknęła: przecież pytałam, czy podłączyłas drukarkę! A ty spojrzałaś na mnie, jak na idiotkę! W sekundę pomyślałam dwie rzeczy: faktycznie pytała, muszę zacząć nosić ciemne okulary, by mi czytać z oczu nie mogła. Co się okazało? Kiedy nie było w pokoju ani mnie, ani drugiej koleżanki informatyk na prośbę koleżanki ryczącej przełączył fizycznie kabelek do jej komputera. Nikt z nas nie miał o tym pojęcia. A ona nie raczyła poinformować. Zdążyłam zimno wycedzić: nie podnoś głosu, przełączyłam kabelek fizycznie, po czym bez trudu wydrukowaliśmy, co mieliśmy wydrukować. Wyszłam ponownie zapalić, bo gruczoły jadowe zaczynały wymykać się spod kontroli, a nie będę słownictwa nadużywać, bo nie lubię. Kolega poszedł ze mną, pogadaliśmy o motylkach i kolorze świeżo otynkowanej pobliskiej kamienicy. Sądziłam, że wzburzenie mi przeszło, ale skąd! Wchodząc do pokoju czułam mrowienie języka, swędzenie prawicy i mgła mi w oczy wstąpiła. Grzecznie, korzystając z nieobecności koleżanki pokojowej (jak się okazało nieobecność była celowa), spytałam: a z tobą to co się dzieje? Bo zachowujesz się od dłuższego czasu tak irracjonalnie, że mam ochotę cię strzelić... Koleżance natychmiast łzy z ócz popłynęły niewinne i szlochając przeprosiła. Jeśli poczułam się urażona, to ona przeprasza, bo ma trudny okres, bo oczekuje na wyniki badań kogoś bliskiego i denerwuje się i w ogóle. Zło we mnie nieco spuściło z tonu, żal mi się jej zrobiło zwyczajnie. Przytuliłam i powiedziałam: idź już do domu, bo zrobię ci krzywdę. Urlop sobie weź, zwolnienie, cokolwiek. No nie może, biedna, bo idzie na szkolenie wszechpointa. O żesz... na jakie szkolenie idziesz? No, wszechpointa. Nie wytrzymałam i śmiechem trysnęłam jadowitym. SharePointa! Ale skoro nie wiesz, co to jest i jak się nazywa, to po cholerę idziesz na szkolenie? Po czym kazałam się jej pakować i wynosić. Wróciła koleżanka pokojowa, koleżanka rycząca wyszła. Koleżanka pokojowa przekazała, że po moim wyjściu na papierosa koleżanka rycząca ryknęła z całą mocą, że ona sobie nie życzy, że przecież mówiła, że potrzebuje 5 minut, a teraz wszystko jej zniknęło z ekranu i już nie wie, gdzie co jest. Litościwie nie skomentowałam, bo i nie było czego. Niemniej jednak złe we mnie wstąpione zatarło rączki z radością: a daj jej w dziób uróżowany, a trzaśnij po wymalowanych paluszkach, a przyłóż w biuścik falujący... Wiedząc już z doświadczenia, że takie zło może we mnie siedzieć i się zadomowić nawet, postanowiłam, że jutro przed pójściem do pracy wypiję melisę. Na wszelki wypadek. Dopiero w drodze do domu mnie olśniło. Domyśliłam się wreszcie za co oberwałam. Nie za drukarkę bynajmniej. Otóż wczoraj pozwoliłam sobie obu moim koleżankom opowiedzieć dowcip: Co to jest pokolenie przejściowe? To takie, co to do pracy fizycznej już się nie nadaje, a do pracy umysłowej jeszcze nie. Dla mnie świetnie ilustrujące awanse społeczne typu: nie matura, lecz chęć szczera. Opowiedziałam bez żadnych wskazań, ale koleżanka rycząca fuknęła dziwnie. Teraz dopiero zrozumiałam, że być może się poczuła. A ja za głupie dowcipy będę obrywać seryjnie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz