To, co widać to zaledwie niewielka część tłumu. Na skarpie siedział człowiek obok człowieka, niemal szpilki by się nie wetknęło. Na dole, przy samych fontannach - jak widać - łebek koło łebka. Ludzie, dzieci, psy, rowery i brak (przynajmniej na pierwszy rzut oka) Straży Miejskiej, służb medycznych, czegokolwiek. Poczułam się, jak w horrorze Kinga - jakaś mała apokalipsa i panika tłumu, który tratuje te dzieci, psy i rowery... Brrr...
Pokaz zaczynał się o 21.30, a już na 10 minut przed w głośnikach (świetne nagłośnienie!) rozległ się głos zapraszający do zajęcia miejsc na skarpie, bo niby lepiej widać. Gdzie? Jak? Toż szpilki się nie dało już wetknąć. Za plecami miałam dwoje dzieci kopiących mnie po nereczkach, obok migdalącą się parkę, a przede mną leżało i dyszało wielkie czarne psisko. W towarzystwie dość niefrasobliwych właścicieli, bo psisko bez kagańca dyszało. Wreszcie huknęło, błysnęło... i się zaczęło. Zobaczyłam na tle fontanny głównej obrazki panienek pływających w charakterze syren, jakieś mazaje i dziwna muzyka. Kiedy wreszcie panienki przestały się syrenić nastąpił pokaz właściwy. Huknęło Jarrem, błysnęło kolorami tęczy i prysnęło wodą. Wielowymiarowo prysnęło. Podobało mi się. Może nie byłam zafascynowana (jakaś zblazowana jestem, czy jak?), ale wrażenie oku miłe. Uchu mniej, bo głośny Jarre w takim otoczeniu, to nie jest dobry pomysł. Przyznam, że znacznie bardziej zafascynowali mnie ludzie. Widziałam cały dół, a sądzę, że i ludzie na skarpie zachowywali się podobnie. Prawie każdy robił zdjęcia, nagrywał. Kiedy zabrałam sprzed swych oczu własny telefon nagrywający, zobaczyłam mnóstwo ekranów, ekraników. Światełek świadczących o tym, że ktoś dokumentuje w jakiś sposób. Przyglądając się światełkom zauważyłam dziewuszkę w białej sukience siedzącą na ramionach ojca - trzy może cztery latka mającą. To, co to dziecko wyprawiało w rytm muzyki rozbawiło mnie niemal do łez. Podskakiwała, podrygiwała, potrząsała główką w niespodziewane strony - słowem muzyka działała na nią, jak diabli. Dłuższą chwilę na nią patrzyłam z ciekawości, ile wytrzyma ona albo ojciec. Dali radę oboje. Tymczasem ja byłam coraz bardziej przerażona tłumem, który zjednoczony ruchowo muzyką zaczął się poruszać niepokojąco. Przypominało to rój pszczół przed atakiem. Czułam się okropnie, z każdą minutą coraz gorzej. Katastroficzne scenariusze latały po mnie kurcgalopkiem. Rozmawiać się w tym huku nie dało, toteż nie mogłam liczyć na wsparcie córki. Chyba jednak zauważyła moje zaniepokojenie, bo zaproponowała, że wcześniej wyruszymy do domu. Że niby, jak ten tłum ruszy, możemy się nie dopchać do tramwaju. Z ulgą podniosłam tyłek z trawy. Okazało się, że w tym momencie zaczęły się dodatkowe atrakcje - lasery przecinające strumienie wody w tę i wewtę. Odeszłyśmy nieco i z daleka już się temu chwilę przyglądałyśmy. Znowu miałam głupie skojarzenia... Że niby te lasery zamieniają się raptem w broń i sru... po ludziach. Chyba się jednak nie nadaję na imprezy masowego rażenia.