Uwaga, będę się czepiać! Lubię
mianowicie ludzi ładnie mówiących i piszących. Sama co prawda popełniam grzech
nieużywania polskich znaków w piśmie, w sms-ach i komunikatorach. Wynika
to po trosze z lenistwa, w dużej jednak mierze z przyzwyczajenia. W
pracy i w domu używam angielskiej klawiatury, czasem rosyjskiej. Pisząc
spieszę się, żeby wyrazić znakiem pisanym myśl, toteż pomijam wszelkie
alty i shifty. Mea culpa. Mała ta culpa jednakże, jak sądzę. Zwracam
uwagę na sposób, w jaki ja piszę i w jaki piszą inni. Okazuję rozmówcy
szacunek dbając o czystość języka. Nie śmiecę i nie lubię, gdy śmiecą inni. I nie mam tu
na myśli regionalizmów, gwary. To mnie nie rusza. Rusza mnie natomiast
"nara", "siema", "poszłem", "se", cio" i tym podobne kwiatki. Niedawno odkryłam, że do niemal szewskiej pasji doprowadza mnie zwrot "ja rozumię, że....". Horribile dictu! Wszystkich
nie wymienię, choćby dlatego, że staram się ich nie zapamiętywać, albowiem niechlujstwo językowe rusza mnie z posad. Z tekstu Rysia Ochuckiego
"przyszłem wcześniej, gdyż nie miałem co robić" można się pośmiać
oglądając film. Jeśli natomiast tak się wyrazi mój rozmówca - dreszcze niespokojne mną targają.
To jednak są
wszystko małe pikusie wobec pandemii wulgaryzmów. Trafia mnie ciężka febra,
kiedy słyszę opinie, że wszak język żywy jest i skoro wulgaryzmy są
powszechnie używane, to należy je zaakceptować. Słowo "kobieta" w wieku
XVII oznaczało nierządnicę zwyczajną, dziś to po prostu określenie płci. Czy dlatego też dziś powinnam
zaakceptować rzucane, jak leci, k..y i inne takie? Bo może za lat
trzysta będzie to słowo neutralne? Póki co - nie jest. I zaje...ty też
nie jest słowem neutralnym. A jako perz się plewi, wśród osób uważanych
za publiczne również. Swoją drogą, jakiś nomen omen, czy co?
Innym argumentem "zaśmiecaczy" jest
możliwość rozładowywania napięcia poprzez słowa ponad dosadne (że niby, jak poprzeklinają to po pyskach się prać nie będą?). Z tego wniosek, że większość
naszej młodzieży, tudzież osób w wieku średnim i starszym, nieustannej
frustracji nie do opanowania musi podlegać. Ba... już dzieci w
przedszkolach większość brzydkich słów znają. W
latach dwudziestych - trzydziestych wulgaryzmów na ekranie kinowym nie
było wcale, w latach sześćdziesiątych na jeden film przypadało średni
1.6 przekleństwa. Dziś około setki! Przekleństwa są wszechobecne.
Młodzieńcy, tudzież nastolatki rzucający "mięsem" w rozmowie przez
komórkę nikogo już nawet nie dziwią. Nie mówiąc o tym, żeby uwagę im
zwrócić. Narazić się na stek błota pod swoim adresem? No po co? A i
oberwać fizycznie pewnie czasem by można. Takie sfrustrowane pokolenie.
A jeśli współczesny język giętki mówi
wszystko, co pomyśli współczesna głowa? O żesz....