Trafiła mnie wczoraj ciężka cholera. Spokojny ze mnie człowiek w zasadzie, mojej cierpliwości nadużywano długo. Otóż moja koleżanka pracowa, o czym już chyba pisałam, ma irytujący zwyczaj prowadzenia prywatnych rozmów telefonicznych w pokoju, który dzielimy we trzy. Kilkanaście razy dziennie zazwyczaj. Dźwięki, które wydaje podczas tych rozmów litościwie pominę. Czego by jednak nie wydawała, przeszkadza. Nie zliczę ile razy prosiłam, żartem zwracałam uwagę, tłumaczyłam.. Kilka dni temu poważnie poinformowałam, że to przeszkadza, że jest to niegrzeczne, że świadczy o zerowej kulturze osobistej. Dziewczę uroniło łezkę, albowiem wrażliwe jest bardzo, przyznało rację, obiecało poprawę.. Dodając, że przecież ona już się stara. To znaczy rozmawia, kiedy ja wychodzę. No żesz... Toż ja wychodziłam z pokoju czując się rozmowami skrępowana... Ale nic to. Pomyślałam, że skoro własny błąd widzi, usłyszała moje zdanie, poprawa nastapi. Ostatnie dni były dla niej ciężkie prywatnie (co wiem zresztą z tychże obfitych rozmów prywatnych), odpuściłam. Przedwczoraj wywnioskowałam z rozmów, że stan osobisty się polepszył, pod koniec dnia zatem wróciłam do poprzedniej rozmowy nadmieniając, że w kwestii rozmów prywatnych znacząca zmiana nie nastąpiła. Ponieważ irytuje mnie to w stopniu wysokim, a pracy mam po kokardki, proszę ją o uwzględnienie i zaprzestanie ćwierkania telefonicznego. Dziewczę widać poczuło się urażone, bo pysknęło: No przecież ty też rozmawiasz! No żesz... Ci, którzy mnie znają wiedzą, że na prywatę to ja wychodzę na korytarz lub całkiem na zewnątrz. Zarzut nieuzasadniony, ale mogło się zdarzyć, przyznałam. Bąknęłam tylko, że zdaje się, że jeśli nawet, to częstotliwość i długość niewspółmierna. Dziewczę odrzekło, że w takim razie, to ona mi będzie liczyć, ile razy i jak długo. Krew przodkiń drgnęła we mnie niepokojąco, ale dość spokojnie odrzekłam, że ja będę jej za każdym razem zwracała uwagę. Po tej wymianie obietnic, co to która której będzie, oczekiwałam spokojnego dnia następnego. Ha! A guzik! Pół dnia dziewczę się dość nieźle trzymało, jedną rozmowę nawet odbyło wyszedłszy na korytarz. Odetchnęłam z ulgą. Po czym kolejny telefon... Rozsiądnięta, rozświergolona nawijała, jak katarynka. Nie wspomnę już, że pisałam coś ważnego, że spieszyłam się przed końcem dnia, by zdążyć. Przodkinie we mnie złowieszczo podpowiadały: konsekwencja, konsekwencja... Przerwałam radosne tiurlikanie dziewczęcia słowami na tyle głośnymi, żeby rozmówca usłyszał: czy ja powinnam wyjść? Bo ja może przeszkadzam? Zaprezentowałam w głosie cały dostępny mi sarkazm, ironię, złośliwość i co tam jeszcze wyszło. Dziewczę spytało niewinnie: a dlaczego? I tu właśnie trafiła mnie owa wspomniana na wstępie cholera. Wszystko jedno, co to było w jej wykonaniu - głupota, czy zwykła złośliwość - warknęłam podniesionym tonem: bo przeszkadzasz! Na końcu zdania zamajaczyło mi "idiotko", ale dzielnie się powstrzymałam. Nie będę podsumowywać, bo nie warto. Urażone dziewczę szepnęło uwodzicielsko do słuchawki: no widzisz, muszę kończyć, po czym zaczęło na mnie pyszczyć. Zrobiło się całkiem, jak w maglu. Że ja rozmawiam i nic, że dlaczego mnie wolno, a jej nie wolno, że zachowałam się niegrzecznie. Krótko mi się z czasem robiło, a i sensu w przerzucaniu się argumentami nie widziałam, odrzekłam więc tylko, że nie mam czasu na dyskusje, bo muszę się skupić. To się skupiaj, a nie uwagę mi zwracasz! - krzyknęła. Tym mnie rozbawiła, albowiem głupota bywa zabawna. I byłabym tak dalej rozbawiona, gdyby nie terkotała dalej. Naprawdę nie miałam czasu na dyskusje, tym bardziej takie w stylu praskiego magla. Przestałam się odzywać, starałam się skupić. Dziewczę widząc mój brak reakcji, wyszło trzasnąwszy drzwiami i wypluwszy z różanych usteczek urażone "cześć". Ciekawam, jak mnie przywita w poniedziałek... Po pracy udałam się w odwiedziny do wnuka, licząc na poprawę nastroju, albowiem miałam fatalny. Źle się czułam sama ze sobą, nie w moim to stylu takie ostre reakcje. W pewnym momencie doszłam jednakże do wniosku, że zostały w pewnym sensie wymuszone przez celową złośliwość lub bezmyślność dziewczęcia. Nie docierało do niej od ponad dwóch lat nic bardziej subtelnego. Nic. Nawet uświadomienie sobie tego faktu nie pomogło, dalej nie czułam się ze sobą najlepiej. Zięć moje wzburzenie zauważył, nieco mu przybliżyłam temat w związku z tym. Zareagował, jak się spodziewałam - nie spodziewałbym się tego po mamie. No pewnie, ja się też tego po sobie nie spodziewałam! Dodał, z dobrego serca na pewno: to może strzeli mama sobie lufę? To jego pytanie poprawiło mi nastrój znacząco, jednakże wisienką na torcie była reakcja Janka: tata, a dlaczego chcesz strzelać do babci? I jak tu go nie kochać? Obu jak nie kochać? No jak?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz