Od rana jestem na nie, zbuntowana po kokardki. Zaczęło się chyba od odwiedzenia pracowej toalety. Zwykle, kiedy z niej korzystam i widzę, że skończył się papier toaletowy, zakładam nową rolkę. Dziś odniosłam wrażenie, że ciągle to robię, przynajmniej raz dziennie. A to by znaczyło, że inne panie tego nie robią. No to nie założyłam tym razem nowej rolki! Zbuntowałam się i już. Potem robiłam sobie kawę w pracowej kuchence i zauważyłam, że czajnik jest pusty. Zawsze opróżniając czajnik na swoją kawę dolewam wody do pełna i włączam, żeby korzystający po mnie nie musieli długo czekać, aż się woda zagotuje. Wydawało mi się, że robią to wszyscy. Tymczasem kolejny raz czajnik był pusty. No to nie dolałam wody! Zbuntowałam się kolejny raz. Wyszłam na papierosa, nie opróżniłam pracowej popielniczki. Nie przyniosłam z sekretariatu poczty dla wszystkich, pracowicie wydłubałam ze sterty tylko swoje. Nie przytrzymałam drzwi windy wsiadającym po mnie. Niejeden raz już masowałam potem obolałe ramię po takiej akcji. Dla mnie nikt sobie ramienia nie masował! Wstąpiło we mnie zło, demon buntu, zwielokrotniona Kornacka. Spotkana koleżanka spytała, co mi jest, bo jakaś jestem mało uśmiechnięta. Inna, niż zwykle. Przyznałam się, zgodnie zresztą z przekonaniem własnym, że czuję się wykorzystana, wyżęta i wyprztykana. Że jestem elementem zagrażającym i że nie jestem już potrzebna. No to nie będę się uśmiechać! Nie będę i już. Żeby skały srały, nie będę!
Farfałki czyli rzeczy błahe, drobne, niekonieczne. Teksty tu zamieszczone bez informacji o autorze, są mojego autorstwa i roszczę sobie do nich wyłączne prawo.
środa, 26 kwietnia 2017
wtorek, 25 kwietnia 2017
Bieszczadzki sen
Najpiękniejsze są rzeczy najprostsze. Brak deszczu, kiedy się chce pójść w świat. Widok na las i góry, świadomość, że można wyjść i być stosunkowo wolnym - z wiatrem we włosach i takie tam. Kubek grzanego wina wypity w dobrym towarzystwie - no dobra, nie kubek, tylko cała butelka. Ale piłam kubkami, nieśpiesznie. Żadne tam z partytury, na chybcika. Mogłam sobie pozwolić, bo towarzystwo zacne było. Dobrze mi się gadało i równie dobrze mi się milczało. Zasypiałam i budziłam się z przekonaniem, że robię to, co chcę robić. Że jestem na swoim miejscu. Dostałam ogromny ładunek ciepła, zainteresowania i pozytywnych emocji. Czułam się ważna, lepsza taka jakaś. Kornacka ledwie parę razy wystawiła czułki, ale szybko je chowała. Nie miała się do czego przyczepić właściwie. Dobry czas to był.
Pierwszy dzień to podróż. Najpierw pociągiem do Krakowa, potem już samochodem. I testowanie kawy z McDonalda. Stanowczo najlepsza była ta z dworca w Krakowie! Wieczorem butelka grzańca, gadanie i rozpoznawanie terenu. W sobotę pojechaliśmy do Cisnej chcąc odwiedzić Siekierezadę. Niestety, z racji święta była zamknięta. W całej Cisnej otwarta była tylko jedna knajpa! Ale mieli dobre grzane wino, no. Wracając zaliczyliśmy małą pętlę bieszczadzką - widoki niesamowite. Brak tylko jakiegoś miejsca do zatrzymania się i popatrzenia, tak więc widoki jedynie okienne. Nic to. I tak było warto. Aż bolało w oczy, tak było nieprawdopodobnie inaczej. W niedzielę oczy bolały jeszcze bardziej. Wyprawiliśmy się na Bobrowe jeziora. Po drodze salamandra, niebieskie niebo i zielone drzewa, białe zawilce i żółte kaczeńce. Orgia naoczna. Podczas wszystkich tych atrakcji gadania było po kokardki. Śmiało mi się w człowieku do wszystkiego. Do widoków, do atmosfery i do grzanego wina. Moje wewnętrzne dziecko aż przytupywało z radości. I w końcu wisienka na torcie - słoneczny kawałek poniedziałku w Krakowie. Reasumując: i dnie, i noce bieszczadzkie były pełne dobrych chwil. Tak się powinno spędzać wolne dni świąteczne. Może tylko zabrakło brzozy smoleńskiej, ale to się da naprawić. Oczekiwam z niecierpliwością. No.
poniedziałek, 10 kwietnia 2017
Subskrybuj:
Posty (Atom)